Ot, pojechałbym do Ewenkii i zobaczył wspaniałe pejzaże Plateau Putorana. Ale po drodze, w pociągach, na lotniskach, a i w samej Turze ileż nachalnych obrazków wchłonąłbym poprzez oczy, bynajmniej tego nie chcąc i pozostając obcym. Zbyt cenię lata, które mi jeszcze sądzone, aby tracić choćby jeden dzień na próżno, jeśli nie muszę... Wolę wałęsać się nieśpiesznie tropami wspomnień, śladem lektur lub zgoła we śnie, wdychając oczami świat, który mnie otacza. Świat, który sam wybrałem i poniekąd tworzę, zarówno kosząc trawę, jak i pisząc o tym.
Moja niechęć do podróży ma jeszcze jedną istną przyczynę, niedawno zaczęłaś mówić i każdy dzień przynosi nowe słowo, żal więc każdego dnia bez ciebie! Dziś dla przykładu trzymałaś nas za ręce i obracając główkę na przemian – to do mamy, to do mnie – szczebiotałaś, jak gdybyś uczyła się stron świata: mama, papa, mama, papa, mama, papa... Wtem z radosnym uśmiechem, może sama radując się własnym wynalazkiem, połączyłaś nas w jednym słowie, mówiąc: mapa. To twoja pierwsza karta.
12 czerwca
Kandinskij wyjeżdżał z Moskwy do wołogodzkiej guberni z uczuciem, że wyrusza na inną planetę. Najpierw koleją żelazną do Wołogdy, potem parę dni na parostatku po spokojnej, jakby na sobie skupionej Suchonie do Ust-Sysolska, a dalej tarantasem przez bezkresne lasy i błota drogą, która odbijała wątpia z braku przyzwyczajenia. Jechał samopas, jeśli nie liczyć woźnicy, mógł zatem wgłębiać się w siebie i w otaczający go pejzaż. Dnie były upalne, za to noce chłodne, że nawet tułub, walonki i zyriańska czapa nie zawsze pomagały, toteż Wasilij Wasiliewicz na długo spamiętał woźnicę, który mu rzucił wojłok do okrycia. Ludność mijanych sioł była albo sino-żółta od stóp do głów (miała sino-żółte i twarze, i włosy, i odzież), albo rumianolica, czarnowłosa i pstro odziana, że wyglądała jak dwunogie obrazy. Nigdy też nie zapomnę – wspominał po latach – tych ogromnych, rzeźbionych domów z błyszczącymi samowarami w oknach. Samowary stały nie dla ozdoby, a były nieodzowne do życia, miejscowa ludność żywiła się niemal wyłącznie czajem z iwan-czaja (wierzbówki) i owsianym chlebem. Ani ich zęby, ani żołądki nie mogły sobie z nim poradzić, dlatego chodzili ze wzdętymi żywotami.
W jednym z takich domów Kandinskij pierwszy raz zetknął się z cudem, który wprowadził potem do swoich prac. Od progu poraził go niezwykły widok... Stół, ławy, ogromna piecz, szafa i kredens, wszystko zdobione w barwne i rozmaszyste ornamenty, na ścianach scenki z bylin, wyśpiewane w kraskach i krasny kąt z ikonami, przed nimi czerwona lampadka, jakby sama do siebie coś szeptała, swym tajemniczym życiem żyjąc, a jak wszedł do świetlicy, to mu dech zaparło, bo obstąpił go obraz i znalazł się wewnątrz obrazu. Wtedy właśnie nauczył się, aby nie patrzeć na obraz z boku, lecz obracać się w obrazie, żyć w nim...
... w tym miejscu przerywam podróż śladami Kandinskiego po wołogodzkiej guberni i rozglądam się wokoło siebie. No cóż, nie sądzę, żeby mój obrazek był gorszy. Nie jest wprawdzie taki jaskrawy jak łubok Wasilija Wasiliewicza, bo w mojej pracowni dominuje melanż brązu i żółci – od ciepłobrunatnego na powale po stare złoto na ramach okiennych – ornament tworzą grzbiety książek na półkach, świeżo pobielona pieczka tli się w półmroku białej nocy, a w krasnym kącie obok ikon siedzą Budda, Peliken i Giedroyc, ale to wcale nie umniejsza wrażenia, że mieszkam w jakimś dziwooobrazie. Na odwrót – o ile Kandinskij na Północy znalazł się w malowidle, które nie sam malował, o tyle ja swoje wnętrze maluję własnymi rękami... Inaczej mówiąc, piszę tekst, żyjąc w nim.