Dziennik Północny Mariusza Wilka

Dziennik północny

Publikacja: 30.07.2011 01:01

Przed dziesiątą słońce wpada na parę minut przez okno i oświetla krzyż, który ongiś tu przyniosłem n

Przed dziesiątą słońce wpada na parę minut przez okno i oświetla krzyż, który ongiś tu przyniosłem na plecach ze wsi Wigowo

Foto: Vladimir Shraga

Red

8 czerwca



Wielu mamią białe noce na Północy, co niektórzy usiłują je nawet opisać, choć to zajęcie beznadziejne. No bo jak przekazać to ćmienie, aby słowem go nie zaćmić? Natomiast rzadko który zauważa pozostałą część doby, nie mówiąc już o jej opisywaniu. Na przykład niech mi ktoś powie, jaką barwę mają dni w porze białych nocy?



Zresztą z kolorem owych nocy też do końca nie jest jasno, bo do bieli im daleko. Pamiętam z dzieciństwa, jak wujek Zenek opowiadał po meczu w Leningradzie (grał w kadrze narodowej w kosza), że białe noce wcale nie są białe, tylko różowe. Potem, kiedy sam je podziwiałem na Północy, miewały różne odcienie – od lila po szarozłoty – lecz białe na pewno nie były, chyba że ktoś je zoczył w przystępie białej gorączki. Dnie zaś o tej porze roku są błękitne. A jeśli precyzyjniej, to patrząc dzisiaj w okno, widzę blady kobalt Oniego i wyblakłe, sine niebo.



Gama błękitów – to mistyczna paleta. Kandinskij niebieską kreską malował nieskończoność. Wasilij Wasiliewicz zetknął się z północnym błękitem podczas ekspedycji antropologicznej do wołogodzkiej guberni w czerwcu 1899 roku, a więc trafił tam na białe noce. O malarstwie jeszcze wtedy nie myślał, do rosyjskiej głubinki wybrał się, by badać resztki pogańskich wierzeń Komi-Zyrianów. Niewiada, co silniej wpłynęło – zyriański szamanizm czy też północny błękit – bo po powrocie stamtąd utwierdzał, że kolor nieba powstaje na styku światła słonecznego i kosmicznej pustki. I rzeczywiście, zanurzając się wzrokiem w tym błękicie, porzucam doczesność i ocykuję się w niebieskim zaświecie.



Pod wieczór słońce się zniża, Oniego zlewa się z niebem w połysku rtęci i gdyby nie linijka lasu po drugiej stronie Wielkiej Zatoki, to mogłoby się zdawać, żeśmy zastygli w bańce żywego srebra. Lub wewnątrz lustra... Później słońce siada jeszcze niżej, światło smuży się złoto, komary w nim iskrzą, a my z piterskim fotografem Władimirem Szragą idziemy do czasowni, aby Wład mógł zdjąć to światło w pustym chramie. Przed dziesiątą słońce wpada na parę minut przez okno i oświetla krzyż, który ongiś tu przyniosłem na plecach ze wsi Wigowo. Mamy zatem chwilę na zdjęcie tego światła z krzyża.



Wreszcie słońce gaśnie w Oniego między banią Pieczugina a krzakiem bzu, Szraga wyłazi na dzwonnicę, aby stamtąd łapać brzask, ja zaś wracam do swej pracowni, żeby coś z tego ułowić w słowach. Bodaj spróbować.

10 czerwca

... ludzie w pewnym wieku w ogóle nie powinni się ruszać. Gombrowicz

Tak, w pewnym wieku lepiej nie podróżować, Gombrowicz był praw! Co prawda autor „Dziennika" dość mętnie to uzasadniał, jakoby pobudzenie przestrzeni ponagla czas, przybliżając nas do śmierci, lecz w innym miejscu precyzował, że chodzi o nadmiar zdarzeń, którymi rzeczywistość napastuje nas w trakcie podróży. Nadmiar wiedzie do dewaluacji faktów, spłycając ich przeżycie. Dla kogoś, kto przywykł do nieśpiesznego rytmu dnia, podróże glajchszaltują świat, a nie wzbogacają. Inaczej mówiąc, zamiast przeżywać dogłębnie każdą chwilę, wojażer zmierza po łebkach do własnego końca.

Nie bez kozery przytaczam opinię o podróżowaniu swojego dawnego mentora z „Kultury", sam bowiem zbliżam się powoli do wieku, w którym on te poglądy głosił. Aczkolwiek gdy on je głosił, ja dopiero osiągałem wiek podrostka, a wtedy się marzy o niezwykłych eskapadach i zdobywaniu dziewiczych szczytów, o odkryciu źródeł Amazonki i pojedynkach z Syberią. Z biegiem lat niektóre z tych marzeń udało mi się zrealizować, wprawdzie trochę inaczej, niż wtedy marzyłem, ale wcale nie gorzej, nawet powiedziałbym ciekawiej, bo patrząc z perspektywy, wydaje mi się, że odkrycie ruskiej głubinki było nie mniej ekscytujące niż odkrywanie źródeł Amazonki, a parę lat życia na Sołowkach nie mniej znaczy niż przejazd kilku tysięcy wiorst po Syberii. Aż w końcu dowłóczyłem się do wieku, w którym już nie powinno się zbytnio poruszać.

W ostatnim czasie odmówiłem udziału w dwóch niezwykle ciekawych i znakomicie przygotowanych ekspedycjach, na które mnie długo namawiano. Polarnik Jura Naumow, papa chrzestny „Martuszy", omal siłą ciągnął na „Pomorskie koło", pierwszy etap z planowanej na trzy lata wyprawy od Karelii do Czukotki, którą błogosławił władyka Manuił, a patronat nad nią objęli pierwszy wiceprezydent Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego Artur Czelengarow i gubernator Czukotki Roman Kopin. Wyprawa na dwóch koczach* „Święty Nikołaj" i „Apostoł Andrej" wyruszyła 2 czerwca z Pietrozawodska na dawny szlak wodny północnych żeglarzy, między innymi Suchoną i Północną Dwiną, przystając po drodze w Totmie, Wielkim Ustiugu i Archangielsku, stamtąd na Morze Białe, dalej Sołowki, Biełomorkanał i z powrotem do Pietrozawodska. W przyszłym roku Leną do Morza Karskiego, a zakończy się to wszystko w Cieśninie Beringa.

Celem wyprawy – objawił na inauguracji Artur Czelengarow – jest udowodnienie prawa Rosjan do Arktyki poprzez powtórzenie drogi jej ruskich odkrywców. Nieźle, prawda? Lecz kiedy sobie wyobraziłem, że rano zielonego czaju nie wypiję, a zamiast zacisznego wychodka będę rzyć za burtę wypinał, powiedziałem – nie! Tym bardziej że trasę częściowo znam (kiedyś ją z Wasią robiliśmy) i za stary już jestem na grupowe pływanie.

Druga propozycja przyszła z Tury. Zapraszali na wycieczkę na Plateau Putorana. W pierwszej chwili uradowałem się i jąłem planować podróż. Galina z Tury zapewniała, że oprócz Putorany mogą mnie zawieźć na miejsce upadku tunguskiego meteorytu i w ogóle gdzie zechcę, a w samej Turze czekają na mnie gabinet z Internetem w Centrum Kultury Ewenków oraz pokój gościnny z wygodami, biblioteka, rybałka, renifery, szamani. Rychło jednak się zreflektowałem. Znowu wyobraźnia zaigrała. Przedstawiłem sobie tłumy na lotniskach Petersburga i Krasnojarska, wszak już sezon się zaczął, godziny czekania, szum, zgiełk, i odechciało mi się. A jeszcze wspomniałem, że zeszłoroczni goście na quadach, którzy nas znienacka najechali w Kondzie, mówili o Putoranie, że to ekstremalny odlot, i odechciało mi się jeszcze bardziej.

Pojechać, by to opisać? Gombrowicz zauważył, że „dziś, w dobie łatwych wojażów, pisarz staje się coraz bardziej czymś w rodzaju kulturalnego komiwojażera". Zrobić się komiwojażerem na stare lata? Nie, dziękuję, posiedzę w domu.

11 czerwca

Na bezsens wojażowania zwracał też uwagę Józef Czapski, inny wielki diarysta z kręgu paryskiej „Kultury", a jednocześnie malarz, co ma tu niemałe znaczenie... Otóż Czapski wspominał, jak patrząc na góry pod Aszchabadem, zauważył podobieństwo ich kształtów oraz brunatnej, chropowej materii do starego koca rzuconego na łóżko. Kilka lat później poraziło go podobieństwo w drugą stronę, to znaczy w stercie zapaćkanych farbami szmat dostrzegł raptem pasmo ośnieżonych gór. Bo patrząc naprawdę, bez przyjętej hierarchii (góry ładne, szmaty brzydkie), możemy przechadzać się po swojej pracowni, przeżywając to, czego inni nie przeżywają, kręcąc się jak wiewiórki dookoła świata.

Kiedy indziej zanotował, że jego stary oblazły od deszczu stół i stojąca na nim jasnozielona butla po terpentynie więcej mu mówią niż alpejskie landszafty, bo na tym stole pamięta każdą grę świateł i cieni, a dzięki długiemu spółżyciu z przedmiotami zna wszelkie kombinacje form i kształtów, natomiast w alpejskim landszafcie czuje się obco. Na tym polega fałsz turystyki, twierdził sędziwy malarz, w pejzażu pierwej należy zamieszkać.

Głos Czapskiego ma szczególne znaczenie, ponieważ tyczy kwestii widzenia, nie ulega zaś wątpliwości, że malarze potrafią więcej zobaczyć niż profani i do tego turyści. Bo malarz wie, jak patrzyć... Tak, tak, trzeba wiedzieć – jak widzieć! Gdzie należy spojrzeć i kiedy oglądać, przy jakim oświetleniu, z którego kąta i tak dalej. Weźmy dla przykładu to zdjęcie w czasowni, Szraga był w Kondzie po raz pierwszy, skąd miałby wiedzieć, że słońce rzuca piętno światła na krzyż jedynie w białe noce na parę minut przed dziesiątą? Mógłby sto razy tam zaglądać o różnych porach dnia i nocy, a tego piętna nie zobaczyć.

Wedle Czapskiego „oddychamy oczami". To celnie oddaje sposób, w jaki patrzę w Kondzie na świat. Jest to rodzaj swoistej „pranajamy", czyli metoda świadomego oglądu tego, co mnie tu otacza, poczynając od porannego otwarcia oczu i kończąc na ich zamknięciu do snu. Patrzenie jest podobne do oddychania. Albo robimy to nieświadomie, to znaczy „wdychamy oczami" jak leci wszelką paskudę, tak przykładowo oddycha człowiek w mieście, niuchając smog i inny smród, albo znajdujemy takie zadupie, w którym każdy widok, gdzie nie spojrzeć, wart jest zatrzymania na dłużej pod powiekami, jak zatrzymuje się wdech powietrza w kumbhaka, żeby wypełnić się praną. Prana – to energia życiowa, zatem kontynuując porównanie, można powiedzieć, że z tego, co widzimy, także czerpiemy jakieś moce, i jeśli to, co widzimy, jest bezładne i byle jakie, to i w nas buzuje bylejakość i bezład, a jeśli w otoczeniu przeważają rzeczy ładne, to i w nas zapanuje ład. Znalazłszy takie otoczenie w Kondzie, po cóż szlajać się po świecie i tracić wzrok na wypełnianie głowy byle czym? Tym bardziej że z latami patrzę coraz świadomiej.

Ot, pojechałbym do Ewenkii i zobaczył wspaniałe pejzaże Plateau Putorana. Ale po drodze, w pociągach, na lotniskach, a i w samej Turze ileż nachalnych obrazków wchłonąłbym poprzez oczy, bynajmniej tego nie chcąc i pozostając obcym. Zbyt cenię lata, które mi jeszcze sądzone, aby tracić choćby jeden dzień na próżno, jeśli nie muszę... Wolę wałęsać się nieśpiesznie tropami wspomnień, śladem lektur lub zgoła we śnie, wdychając oczami świat, który mnie otacza. Świat, który sam wybrałem i poniekąd tworzę, zarówno kosząc trawę, jak i pisząc o tym.

Moja niechęć do podróży ma jeszcze jedną istną przyczynę, niedawno zaczęłaś mówić i każdy dzień przynosi nowe słowo, żal więc każdego dnia bez ciebie! Dziś dla przykładu trzymałaś nas za ręce i obracając główkę na przemian – to do mamy, to do mnie – szczebiotałaś, jak gdybyś uczyła się stron świata: mama, papa, mama, papa, mama, papa... Wtem z radosnym uśmiechem, może sama radując się własnym wynalazkiem, połączyłaś nas w jednym słowie, mówiąc: mapa. To twoja pierwsza karta.

12 czerwca

Kandinskij wyjeżdżał z Moskwy do wołogodzkiej guberni z uczuciem, że wyrusza na inną planetę. Najpierw koleją żelazną do Wołogdy, potem parę dni na parostatku po spokojnej, jakby na sobie skupionej Suchonie do Ust-Sysolska, a dalej tarantasem przez bezkresne lasy i błota drogą, która odbijała wątpia z braku przyzwyczajenia. Jechał samopas, jeśli nie liczyć woźnicy, mógł zatem wgłębiać się w siebie i w otaczający go pejzaż. Dnie były upalne, za to noce chłodne, że nawet tułub, walonki i zyriańska czapa nie zawsze pomagały, toteż Wasilij Wasiliewicz na długo spamiętał woźnicę, który mu rzucił wojłok do okrycia. Ludność mijanych sioł była albo sino-żółta od stóp do głów (miała sino-żółte i twarze, i włosy, i odzież), albo rumianolica, czarnowłosa i pstro odziana, że wyglądała jak dwunogie obrazy. Nigdy też nie zapomnę – wspominał po latach – tych ogromnych, rzeźbionych domów z błyszczącymi samowarami w oknach. Samowary stały nie dla ozdoby, a były nieodzowne do życia, miejscowa ludność żywiła się niemal wyłącznie czajem z iwan-czaja (wierzbówki) i owsianym chlebem. Ani ich zęby, ani żołądki nie mogły sobie z nim poradzić, dlatego chodzili ze wzdętymi żywotami.

W jednym z takich domów Kandinskij pierwszy raz zetknął się z cudem, który wprowadził potem do swoich prac. Od progu poraził go niezwykły widok... Stół, ławy, ogromna piecz, szafa i kredens, wszystko zdobione w barwne i rozmaszyste ornamenty, na ścianach scenki z bylin, wyśpiewane w kraskach i krasny kąt z ikonami, przed nimi czerwona lampadka, jakby sama do siebie coś szeptała, swym tajemniczym życiem żyjąc, a jak wszedł do świetlicy, to mu dech zaparło, bo obstąpił go obraz i znalazł się wewnątrz obrazu. Wtedy właśnie nauczył się, aby nie patrzeć na obraz z boku, lecz obracać się w obrazie, żyć w nim...

... w tym miejscu przerywam podróż śladami Kandinskiego po wołogodzkiej guberni i rozglądam się wokoło siebie. No cóż, nie sądzę, żeby mój obrazek był gorszy. Nie jest wprawdzie taki jaskrawy jak łubok Wasilija Wasiliewicza, bo w mojej pracowni dominuje melanż brązu i żółci – od ciepłobrunatnego na powale po stare złoto na ramach okiennych – ornament tworzą grzbiety książek na półkach, świeżo pobielona pieczka tli się w półmroku białej nocy, a w krasnym kącie obok ikon siedzą Budda, Peliken i Giedroyc, ale to wcale nie umniejsza wrażenia, że mieszkam w jakimś dziwooobrazie. Na odwrót – o ile Kandinskij na Północy znalazł się w malowidle, które nie sam malował, o tyle ja swoje wnętrze maluję własnymi rękami... Inaczej mówiąc, piszę tekst, żyjąc w nim.

Dochodzi pierwsza, pora spać, choć za oknami nieciemno. W oknie z lewej bieży ku mnie po jeziorze stróżka miesięcznego światła, w oknach z prawej za banią Pieczugina w rdzawej łunie schowało się słońce. Obie poświaty, i srebrna, i rdzawa, spotykają się teraz na moim stole i połyskują na ekranie laptopa, ale zanim ten akapit przeczytasz (Gombrowicz mówił, że świat to forma w ruchu), srebro poczernieje, rdza osiądzie, mnie nie będzie. Może tylko ten obrazek pozostanie – w słowach.

*Kocz – tradycyjna pomorska łódź żaglowo-wiosłowa. W pietrozawodskiej stoczni klubu „Polarny Odyseusz" od lat buduje się różne typy łodzi według starych technologii i z wykorzystaniem dawnych rycin. Klub zorganizował wyprawy polarne, między innymi na Szpicbergen i na Alaskę. Jednym z weteranów tych wypraw jest właśnie Jura Naumow, który w muzeum Kiży zajmuje się historią tradycyjnego szkutnictwa.

8 czerwca

Wielu mamią białe noce na Północy, co niektórzy usiłują je nawet opisać, choć to zajęcie beznadziejne. No bo jak przekazać to ćmienie, aby słowem go nie zaćmić? Natomiast rzadko który zauważa pozostałą część doby, nie mówiąc już o jej opisywaniu. Na przykład niech mi ktoś powie, jaką barwę mają dni w porze białych nocy?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji