Piotr Zaremba o pułapkach porównań z Wielkim Kryzysem

W debacie na temat kryzysu sięga się po historyczny kostium – odwołania do tego, jak USA walczyły z wielkim kryzysem lat 30. To dobra okazja do refleksji o kruchości recept ekonomicznych w polityce

Publikacja: 27.08.2011 01:01

Alegoryczny fresk przedstawiający New Deal i prezydenta Roosevelta odsłonięty w nowojorskiej szkole

Alegoryczny fresk przedstawiający New Deal i prezydenta Roosevelta odsłonięty w nowojorskiej szkole artystycznej im. Leonarda da Vinci w 1935 r.

Foto: AP

W ostatnią sobotę na łamach „Gazety Wyborczej" spierali się Adam Leszczyński i Witold Gadomski. Kilka lat temu wiążący byłby tam głos Gadomskiego. Teraz nowa lewica przypiera do muru zmęczonych neoliberałów.

Leszczyński broni poglądu noblisty Krugmana, który nie godzi się z nieuchronnością cyklu koniunkturalnego i chce pogrążonym w depresji krajom aplikować zwiększone wydatki. Krytyków tego poglądu publicysta porównuje do Andrew Mellona, sekretarza skarbu w ekipie republikanina Herberta Hoovera. Mellon zachwalał  chwilowe załamanie gospodarcze jako „oczyszczające".

Tej postawie, którą przypisuje także samemu Hooverowi, lewicowiec przeciwstawia energię demokraty Franklina Delano Roosevelta, który wygrał wybory w 1932 roku, a  od wiosny 1933 realizował program napędzania koniunktury wielkimi robotami publicznymi i zwiększeniem społecznej pomocy, co, zdaniem Leszczyńskiego, „pozwoliło gospodarce odbić się od dna". I jeszcze konkluzja: „Jego program okazał się politycznie wykonalny, dopiero gdy Ameryka miała 25 procent bezrobocia, a PKB spadła o jedną trzecią. Ale nawet wówczas wielu ludzi myślało tak jak Mellon".

Gadomski oddziela Hoovera od jego sekretarza skarbu, dowodząc, że to ten prezydent był już zwolennikiem ożywienia gospodarki drogą zabiegów państwa. W jego ujęciu to twórca ograniczonego pakietu stymulacyjnego, tyle że Roosevelt zastąpił go potem pakietem bardziej hojnym i rozbuchanym. Gadomski twierdzi, że to Hoover miał rację, tyle że jego program zaczął działać po kilku latach. Profitentem okazał się Roosevelt.

Jak więc widać, nawet „neoliberał" nie opowiada się za pełną biernością państwa wobec kryzysu, przynajmniej wobec tego, który był w istocie światowym kataklizmem nieporównywalnym z innymi. Ale Gadomski wierzy w drogę pośrednią. Przeciwstawia ją radykalizmowi Leszczyńskiego, Krugmana i chyba Roosevelta.

Jako historyk potraktuję ten temat ściśle historycznie. Pewien szwedzki mąż stanu sformułował kiedyś myśl, że „największą nauką z historii jest to, że ludzie nie wyciągają nauk z historii". A przecież przynajmniej czasem największą nauką z historii jest to, że nie da się z niej wyciągnąć nauk jednoznacznych. Dotyczy to w szczególności zjawisk ekonomicznych.

Zagłada raju

Nim przejdziemy do Hoovera i Roosevelta, przypomnijmy sobie Amerykę lat dwudziestych. Ówczesne ekipy rządzące jawią się jako bohaterowie neoliberalnego mitu. Mitu do pewnego momentu realnego.

Prezydenci Warren Harding i Calvin Coolidge prowadzili od 1921 roku politykę w zasadzie konsekwentnego stawiania na wolność ekonomiczną i budżetową równowagę. Cztery razy obniżali podatki, ale też obcinali wydatki.  Pozwalali żyć biznesowi i rzadko wtrącali się w jego relacje ze światem pracy. Jedynym ich odstępstwem od neoliberalnej utopii było tradycyjne dla Partii Republikańskiej upieranie się przy cłach protekcyjnych. Ale to wszystko działało. W drugiej połowie lat dwudziestych. USA miały bezrobocie na poziomie niecałych 3 procent, a kolejne operacje cięć w podatkach przynosiły skutki, jakich z reguły oczekują wolnorynkowcy: dochody budżetu się podnosiły.

Naturalnie konsekwencje społeczne można oceniać różnie. Były zakątki biedy, z niektórych funkcji państwa prawie zrezygnowano. Stany wprowadziły prohibicję, ale miały niewiele pieniędzy na jej egzekwowanie. Były też państwem w dużej mierze rozbrojonym – czemu jednak sprzyjała stabilna sytuacja polityczna. Wreszcie zaś uczyły obywateli egoizmu – przykładem była katastrofalna powódź rzeki Missisipi w 1927 roku, kiedy to Coolidge zachował pasywność i  prawie nie dał pieniędzy na ratowanie dotkniętych nieszczęściem ludzi. To się jednak spotykało  z akceptacją większości.

I wszystko się kręciło. Amerykanie się bogacili, kupowali na potęgę, partycypowali w kapitalizmie. Wprawdzie pogłębiało się zjawisko monopolizacji gospodarki, ale nawet szoferzy, sprzedawcy i robotnicy kupowali masowo akcje przedsiębiorstw. To będzie zresztą bezpośrednim źródłem końca prosperity. Kryzys zaczął się na giełdzie od paniki wywołanej wrażeniem, że kolejna zwyżka to fikcja.

Finał w postaci wielkiego kryzysu można uznać za wyrok na ten model sukcesu. Ale odpowiedź na pytanie, co się stało, nie jest wcale prosta. Kenneth Galbraith i inni zwolennicy teorii popytowej mówią twardo: pogłębiał się rozziew między dochodami z kapitału a dochodami farmerów i ludzi pracy. W końcu popyt musiał ulec zahamowaniu. W tej teorii pojawiają się  inne wątki, choćby wspomnianej już monopolizacji rynku, ale najważniejsze jest przekonanie: kryzysu można było uniknąć, gdyby konsumenci mieli więcej pieniędzy w rękach.

Kto zniszczył prosperitę?

Ale są i inne, bardziej klasyczne tłumaczenia,upatrujące źródeł kryzysu w polityce monetarnej. Tu typowym przedstawicielem jest wolnorynkowiec Milton Friedman. Żeby dogodzić wszystkim, Fed prowadził w zasadzie politykę łatwego pieniądza, o dziwo nie wywołując inflacji, ale sprzyjając w dłuższej perspektywie kredytowej spirali. Kiedy zaczął tę politykę zmieniać, zrobił to zbyt późno

i niezręcznie. Stąd panika i zapaść. Ale ta teoria ma słabe punkty – jest kwestią otwartą, czy polityka trudniejszego pieniądza zaowocowałaby wcześniej takim ożywieniem. Co więcej jej wyznawcy, krytykując giełdową bańkę,  sugerują konieczność jakiejś ingerencji władzy publicznej w tę materię. A to było także sprzeczne z wolnorynkową logiką.

To nie są jedyne objaśnienia. Modne było upatrywanie źródeł amerykańskich kłopotów za granicą (choć w ostateczności wyglądało, że to gospodarka USA pociągnęła inne na dno). Niektóre teorie przybierają bardzo skomplikowaną postać – jak próba wiązania giełdowej paniki ze spekulacjami na rynku srebra. Niektórzy wskazywali na wysokie cła jako przeszkodę w swobodnej wymianie towarów i kapitału. Wszystkie te hipotezy nie są opatrzone matematycznymi dowodami. Są wybierane w zależności od filozofii życiowej. Społeczny wrażliwiec weźmie Galbraitha. Rzecznik wolności ekonomicznej – Friedmana. Każdy oprze się na poszlakach.

Jeśli nie jest jasne, dlaczego kryzys powstał, tym bardziej nie będzie oczywiste, dlaczego trwał tak długo. Hoover, któremu katastrofa popsuła zaczynającą się optymistycznie prezydenturę, mówił o psychologii. Ale działała ona zawsze. A poprzednie zaburzenia cyklu koniunkturalnego kończyły się same. Czasem pomagały dodatkowe okoliczności – na przykład będącą w depresji gospodarkę amerykańską w roku 1914 ożywiła wojna poza jej granicami. Ale rząd trzymał ręce z daleka, przynajmniej bezpośrednio.

Hoover jako lekarz

Z tych pozycji patrząc, gdy opisują strategię Hoovera, i Leszczyński, i Gadomski mają po części rację, a po części się mylą. Rzeczywiście ten prezydent, uchodzący za wybitnego technokratę, choć urodzony pesymista, patrzył dalej niż stary Mellon. Odpowiedział mu z irytacją: „Cykl koniunkturalny nie jest dopustem bożym, czymś w rodzaju ospy, tyfusu czy cholery". Na początku lat dwudziestych. Hoover proponował stworzenie rezerwy finansowej, którą można by przeznaczyć w czasie kryzysu na roboty publiczne: z punktu widzenia indywidualistycznej filozofii – istne horrendum. A w roku 1927 inaczej niż Coolidge zaangażował się w ratowanie powodzian (był wtedy sekretarzem handlu).

A równocześnie nie jest prawdą, jak twierdzi Gadomski, że Hoover prowadził spójną politykę, która zaowocowała po kilku latach. Wiedział, że musi coś zrobić, ale bał się wielkich sum na roboty publiczne (budowa tamy w Kolorado nie miała z nimi nic wspólnego) i wspierania biednych zasiłkami, bo uważał to za sprzeczne z tradycją.

15 czerwca 1931 roku mówił w Indianapolis: „Musimy uniknąć  ohydnej dyktatury rozwiązań biurokratycznych. Czy możemy odrzucić naszą filozofię dla filozofii obcej naszym ludziom?".

Można się zastanawiać, czy miał rację moralną i intelektualną. To stanowisko popierała jednak wtedy prawie cała klasa polityczna, także większość demokratów. Na ich usprawiedliwienie przypomnijmy, ż kryzys po prostu zawsze się kończył sam. Teraz nie.

Hoover imał się środków wypróbowanych w innych okolicznościach – na przykład już w roku 1929 doprowadził do obniżenia podatków. Ale tym razem jako czynnik nakręcania koniunktury to nie działało. Jak zdezorientowany lekarz próbował kolejnych kuracji i wszystkie okazywały się nieskuteczne: podnoszenie stóp procentowych, obniżanie stóp procentowych, namawianie pracodawców, aby nie obniżali płac (zdaniem niektórych fatalne, bo sprzyjało bezrobociu),  wreszcie – co było jego największą porażką – drastyczne podniesienie podatków.

Kryzys się powiększał, rosła liczba bezrobotnych, pogłębiał się zastój praktycznie wszystkich dziedzin, przeważała smoliście czarna społeczna apatia. Prezydent, błyskotliwy i uzdolniony, stał się człowiekiem znienawidzonym. W kabaretach kpiono: Podobno kryzys się kończy. Jak to, czyżby Hoover umarł? Wreszcie skłonił się niechętnie ku rozwiązaniom bardziej etatystycznym. Pod koniec kadencji stworzono Reconstruction Finance Corporation z zadaniem wspierania banków i firm, uchwalono pomoc dla właścicieli tracących domy, i wielkie subsydia dla miast i stanów nieradzących sobie z kryzysem.

Wojna na legendy

Ta kuracja przyniosła rzeczywiście kilkumiesięczny wzrost. Ale z kolei kampania wyborcza jesienią 1932 r. wywołała – a ten wątek Gadomski pomija – załamanie, na przykład masowe bankructwa banków. Hoover oskarżał o to demokratów podważających zaufanie do jego rządów – znów pojawia się psychologia. Ale opozycja popierała przeważnie w Kongresie jego inicjatywy. Za to jegokonkurent Roosevelt rzeczywiście go krytykował. Ale tak postępowałaby w demokracji każda opozycja – na przykład Jarosław Kaczyński wobec rządów PO.

W efekcie powstały dwie legendy. Wedle jednej Hoover był o krok od likwidacji kryzysu – nie ma żadnej pewności, że tak by się stało. Wyznawcy drugiej zapewniają, że potrzeba było dopiero Roosevelta, aby sobie z kryzysem poradzić – też nie ma pewności, możliwe, że Hoover po ostatniej wolcie wyszedłby w końcu na prostą. Co więcej, demokraci nie mieli szczególnych pomysłów: czasem krytykowali Hoovera z bardziej... wolnorynkowych pozycji. Dopiero po objęciu władzy Roosevelt poszedł drogą interwencjonizmu. Kierując się intuicją, a nie teoriami – w roku 1934 nudził się podczas spotkania z Johnem Maynardem Keynesem, zwolennikiem nakręcania koniunktury wydatkami. – To ekonomista? Wypisuje jakieś matematyczne wzory – narzekał.

Czarna legenda stworzona przez republikanów (z których większość głosowała za projektami Roosevelta, zwłaszcza na początku) przypomina, że demokrata nie obniżył zasadniczo bezrobocia. Wynosiło ono 25 procent w roku 1933, a 20, 21 u schyłku lat 30., choć kilka milionów ludzi zatrudniano dodatkowo przy dość jałowych pracach społecznych. Zarazem jednak Roosevelt swoimi pomysłami i swoim optymizmem ożywił gospodarkę – w roku 1933 dochód narodowy USA wynosił 39 milionów. W roku 1936 – 64 miliony. Nadal mniej niż w czasach prosperity, ale więcej niż w czasach Hooverowskiej zapaści.

A przy okazji, uspokajając nastroje, choćby i rozbuchaną jak na stosunki amerykańskie opiekuńczością, osiągnął inne cele o historycznym wymiarze. „Jego wysiłek na rzecz pełniejszego życia mas może przyćmić zarówno złowrogie cele niemieckich nordyckich uroszczeń, jak i zgubne nienaturalne światła emitowane przez sowiecką Rosję" – konkludował w 1936 roku krytyczny wobec polityki Roosevelta, ale przenikliwy konserwatysta Winston Churchill. Czy Ameryka mogła wpaść w szpony obcego jej do tej pory radykalizmu? Jak najbardziej.

Przedstawianie polityki tak zwanego Nowego Ładu (New Dealu) jako katastrofy to motywowany ideologią lub partyjnością absurd. Ale miała ona i negatywne konsekwencje – znów zgodne z logiką  demokratycznej polityki. Roosevelt nie chciał rozmontować aparatu robót publicznych. W 1938 roku jego kontrowersyjny współpracownik Harry Hopkins tak to uzasadniał: „Możemy wydawać, wydawać, wydawać. I możemy wybierać, wybierać, wybierać". Ludzie tam zatrudnieni stawali się armią zwolenników demokratów, za to gospodarka zwalniała zamiast przyspieszać.

Hoover uwierzył potem, że podczas gdy on zawsze bronił wolności, Roosevelt od początku miał socjalistyczne plany. To nieprawda, Hoover robił to samo co Roosevelt, tylko w nieco mniejszym stopniu, w roku 1932 gazeta „Chicago Tribune" jego nazywała „pierwszym socjalistą". Z kolei rooseveltyści widzieli w New Dealu spójny i co ważniejsze skuteczny plan, zakłócony co najwyżej przez opór biznesu. I to jest wersja propagandowa.

Zwycięstwo kostiumów

Ale nawet gdyby przyjąć najgorszą dla Roosevelta interpretację, że dopiero wojna przyniosła Ameryce sukces, to i tak werdykt daleki jest od wyobrażeń neoliberałów. Przecież po roku 1940 bezrobocie ograniczono kosztem gigantycznego strumienia pieniędzy wprowadzonego w gospodarkę, tyle że nie w postaci społecznej pomocy, a wojskowych zamówień adresowanych do biznesu. Dług publiczny rósł jeszcze szybciej.

A gdyby nawet USA nie były wzorcowym przykładem walki z kryzysem, to kto wtedy był? Z bezrobociem poradziła sobie Anglia – w drugiej połowie lat 30. było ono tam niższe niż przed kryzysem, oraz... hitlerowskie Niemcy. Żaden z tych krajów nie zrobił tego przy użyciu metod przewidywanych przez klasyczną ekonomię.

A więc górą eksperymenty? Ale co w takim razie począć ze szczęśliwymi latami 20.? Albo z innymi kryzysami, które się kończyły, także już po Roosevelcie, nieomal samoczynnie?

Uwierzę w słuszność jednej recepty, Krugmana czy kogokolwiek innego, gdy ekonomiści, historycy i politycy będą w stanie choćby udowodnić ponad wszelką wątpliwość przyczyny wybuchu, a potem przedłużania się najstraszniejszego z kryzysów. Ekonomia nie jest i nie będzie nauką ścisłą. Uznaję natomiast determinację, z jaką przedstawiciele poszczególnych szkół bronią własnych interpretacji. Ale wynikają one najbardziej z ich systemów wartości. Rozumiem tych Amerykanów, których przerażało przerośnięte państwo i ciążące nad przyszłymi pokoleniami brzemię długu. I tych, co współczując biednym, chcieli im pomóc jak najszybciej.

Skutki ich fascynacji bywały różne. Mówiąc w roku  1931, „jestem przeciw rozwiązaniom biurokratycznym", Hoover przedłużał kryzys. Mówiąc to samo w roku 1938, konserwatywna opozycja przeciw Rooseveltowi mogła przyspieszyć jego zakończenie.

Wiem, że to nieatrakcyjna teza. Poprzebierani za republikanów lub demokratów komentatorzy będą używali kostiumów do dowodzenia swoich racji. Najzabawniejsi są ci „republikanie", którzy popierają w Polsce Kaczyńskiego, bo jeśli jego pomysły coś przypominają, to bardziej Nowy Ład niż hooverowską „krucjatę wolności".

Może tak zresztą być musi, inaczej nie mogliby bronić swoich przekonań. Ale pamiętajmy, że dokonują wyborów po omacku. Z historii czerpią intuicje, rzadko kiedy pewność.

W ostatnią sobotę na łamach „Gazety Wyborczej" spierali się Adam Leszczyński i Witold Gadomski. Kilka lat temu wiążący byłby tam głos Gadomskiego. Teraz nowa lewica przypiera do muru zmęczonych neoliberałów.

Leszczyński broni poglądu noblisty Krugmana, który nie godzi się z nieuchronnością cyklu koniunkturalnego i chce pogrążonym w depresji krajom aplikować zwiększone wydatki. Krytyków tego poglądu publicysta porównuje do Andrew Mellona, sekretarza skarbu w ekipie republikanina Herberta Hoovera. Mellon zachwalał  chwilowe załamanie gospodarcze jako „oczyszczające".

Tej postawie, którą przypisuje także samemu Hooverowi, lewicowiec przeciwstawia energię demokraty Franklina Delano Roosevelta, który wygrał wybory w 1932 roku, a  od wiosny 1933 realizował program napędzania koniunktury wielkimi robotami publicznymi i zwiększeniem społecznej pomocy, co, zdaniem Leszczyńskiego, „pozwoliło gospodarce odbić się od dna". I jeszcze konkluzja: „Jego program okazał się politycznie wykonalny, dopiero gdy Ameryka miała 25 procent bezrobocia, a PKB spadła o jedną trzecią. Ale nawet wówczas wielu ludzi myślało tak jak Mellon".

Gadomski oddziela Hoovera od jego sekretarza skarbu, dowodząc, że to ten prezydent był już zwolennikiem ożywienia gospodarki drogą zabiegów państwa. W jego ujęciu to twórca ograniczonego pakietu stymulacyjnego, tyle że Roosevelt zastąpił go potem pakietem bardziej hojnym i rozbuchanym. Gadomski twierdzi, że to Hoover miał rację, tyle że jego program zaczął działać po kilku latach. Profitentem okazał się Roosevelt.

Jak więc widać, nawet „neoliberał" nie opowiada się za pełną biernością państwa wobec kryzysu, przynajmniej wobec tego, który był w istocie światowym kataklizmem nieporównywalnym z innymi. Ale Gadomski wierzy w drogę pośrednią. Przeciwstawia ją radykalizmowi Leszczyńskiego, Krugmana i chyba Roosevelta.

Jako historyk potraktuję ten temat ściśle historycznie. Pewien szwedzki mąż stanu sformułował kiedyś myśl, że „największą nauką z historii jest to, że ludzie nie wyciągają nauk z historii". A przecież przynajmniej czasem największą nauką z historii jest to, że nie da się z niej wyciągnąć nauk jednoznacznych. Dotyczy to w szczególności zjawisk ekonomicznych.

Pozostało jeszcze 85% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”