W ostatnią sobotę na łamach „Gazety Wyborczej" spierali się Adam Leszczyński i Witold Gadomski. Kilka lat temu wiążący byłby tam głos Gadomskiego. Teraz nowa lewica przypiera do muru zmęczonych neoliberałów.
Leszczyński broni poglądu noblisty Krugmana, który nie godzi się z nieuchronnością cyklu koniunkturalnego i chce pogrążonym w depresji krajom aplikować zwiększone wydatki. Krytyków tego poglądu publicysta porównuje do Andrew Mellona, sekretarza skarbu w ekipie republikanina Herberta Hoovera. Mellon zachwalał chwilowe załamanie gospodarcze jako „oczyszczające".
Tej postawie, którą przypisuje także samemu Hooverowi, lewicowiec przeciwstawia energię demokraty Franklina Delano Roosevelta, który wygrał wybory w 1932 roku, a od wiosny 1933 realizował program napędzania koniunktury wielkimi robotami publicznymi i zwiększeniem społecznej pomocy, co, zdaniem Leszczyńskiego, „pozwoliło gospodarce odbić się od dna". I jeszcze konkluzja: „Jego program okazał się politycznie wykonalny, dopiero gdy Ameryka miała 25 procent bezrobocia, a PKB spadła o jedną trzecią. Ale nawet wówczas wielu ludzi myślało tak jak Mellon".
Gadomski oddziela Hoovera od jego sekretarza skarbu, dowodząc, że to ten prezydent był już zwolennikiem ożywienia gospodarki drogą zabiegów państwa. W jego ujęciu to twórca ograniczonego pakietu stymulacyjnego, tyle że Roosevelt zastąpił go potem pakietem bardziej hojnym i rozbuchanym. Gadomski twierdzi, że to Hoover miał rację, tyle że jego program zaczął działać po kilku latach. Profitentem okazał się Roosevelt.
Jak więc widać, nawet „neoliberał" nie opowiada się za pełną biernością państwa wobec kryzysu, przynajmniej wobec tego, który był w istocie światowym kataklizmem nieporównywalnym z innymi. Ale Gadomski wierzy w drogę pośrednią. Przeciwstawia ją radykalizmowi Leszczyńskiego, Krugmana i chyba Roosevelta.
Jako historyk potraktuję ten temat ściśle historycznie. Pewien szwedzki mąż stanu sformułował kiedyś myśl, że „największą nauką z historii jest to, że ludzie nie wyciągają nauk z historii". A przecież przynajmniej czasem największą nauką z historii jest to, że nie da się z niej wyciągnąć nauk jednoznacznych. Dotyczy to w szczególności zjawisk ekonomicznych.
Zagłada raju
Nim przejdziemy do Hoovera i Roosevelta, przypomnijmy sobie Amerykę lat dwudziestych. Ówczesne ekipy rządzące jawią się jako bohaterowie neoliberalnego mitu. Mitu do pewnego momentu realnego.
Prezydenci Warren Harding i Calvin Coolidge prowadzili od 1921 roku politykę w zasadzie konsekwentnego stawiania na wolność ekonomiczną i budżetową równowagę. Cztery razy obniżali podatki, ale też obcinali wydatki. Pozwalali żyć biznesowi i rzadko wtrącali się w jego relacje ze światem pracy. Jedynym ich odstępstwem od neoliberalnej utopii było tradycyjne dla Partii Republikańskiej upieranie się przy cłach protekcyjnych. Ale to wszystko działało. W drugiej połowie lat dwudziestych. USA miały bezrobocie na poziomie niecałych 3 procent, a kolejne operacje cięć w podatkach przynosiły skutki, jakich z reguły oczekują wolnorynkowcy: dochody budżetu się podnosiły.
Naturalnie konsekwencje społeczne można oceniać różnie. Były zakątki biedy, z niektórych funkcji państwa prawie zrezygnowano. Stany wprowadziły prohibicję, ale miały niewiele pieniędzy na jej egzekwowanie. Były też państwem w dużej mierze rozbrojonym – czemu jednak sprzyjała stabilna sytuacja polityczna. Wreszcie zaś uczyły obywateli egoizmu – przykładem była katastrofalna powódź rzeki Missisipi w 1927 roku, kiedy to Coolidge zachował pasywność i prawie nie dał pieniędzy na ratowanie dotkniętych nieszczęściem ludzi. To się jednak spotykało z akceptacją większości.
I wszystko się kręciło. Amerykanie się bogacili, kupowali na potęgę, partycypowali w kapitalizmie. Wprawdzie pogłębiało się zjawisko monopolizacji gospodarki, ale nawet szoferzy, sprzedawcy i robotnicy kupowali masowo akcje przedsiębiorstw. To będzie zresztą bezpośrednim źródłem końca prosperity. Kryzys zaczął się na giełdzie od paniki wywołanej wrażeniem, że kolejna zwyżka to fikcja.