Przedsięwzięcie jest imponujące – będzie to pięć tomów tekstów najlepszych z najlepszych (właśnie ukazał się tom trzeci), coś w rodzaju prywatnej historii science fiction, którą Jęczmykowi pomógł zestawić wydawca Wojtek Sedeńko. We wstępie pojawia się także teza, że SF dziś zamiera, bo to, co w niej najciekawsze, wzbogaciło literaturę piękną (jak chcą niektórzy – mainstreamową) i jednocześnie się w niej rozmyło. To prawda – dziś koncepty i chwyty pisarskie charakterystyczne kiedyś dla SF są wykorzystywane tak samo powszechnie jak schematy powieści kryminalnej czy przygodowej, a rozważania na temat czystości gatunków stały się bezprzedmiotowe.

Fantastyka nie znika – zawsze była i zawsze będzie, bo jest w człowieku tęsknota za cudownością. Odchodzi jednak na dobre jej konkretny rodzaj: zrodzona przez anglosaską kulturę połowy XX stulecia, dokonywana w rozrywkowej formie spekulacja intelektualna oparta na pytaniu: „a co, jeśli...".

Wbrew obiegowym opiniom autorzy SF mistrzostwo osiągali nie wtedy, gdy bajdurzyli o świetlanej przyszłości, ale wtedy, gdy występowali w roli dociekliwych adwokatów diabła. To oni opukiwali nowe projekty społeczne lub naukowe, mrucząc: „hmm... zapowiada się świetnie, ale czy na pewno?". I zabierali się bezlitośnie do szukania dziury w całym. Wyniki tych testów często bywały ponure i z reguły odmienne od tych obiecywanych przez reformatorów. Może gdyby kiedyś traktowano je bardziej poważnie, świat byłby dziś lepszym miejscem?

Taką właśnie literaturę zawierają „Rakietowe szlaki". Że w formie rozrywkowej? Tym lepiej. Nie będę wyliczał nazwisk i tytułów. Ci, którzy interesują się SF, znają je dobrze. Tym, którzy się nie interesują, nic one nie powiedzą. Jednych i drugich lojalnie ostrzegam: jeśli ten wybór nie pobudzi waszych serc i mózgów do intensywniejszej pracy, powinniście czym prędzej udać się do lekarza. Może się bowiem okazać, że po prostu nie żyjecie.

Antologia „Rakietowe szlaki" t. 1 – 3, Solaris 2011, 468 + 468 + 512 str.