Jak będzie wyglądać niemiecka Europa?

W ogołoconej z iluzji Europie po okresie chaosu zapewne wykształci się jakaś forma ponadnarodowej współpracy gospodarczej. Jedno jest pewne

Publikacja: 26.11.2011 00:01

Jak będzie wyglądać niemiecka Europa?

Foto: AP

Niemcy sobie poradzą



Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Doszło późno, być może za późno. W środę przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Barroso dał znać, że Komisja będzie próbowała skłonić kraje eurolandu do wypuszczenia na rynki jednolitych europejskich obligacji. Innymi słowy dług Niemiec miałby być oprocentowany tak samo jak dług Grecji i Hiszpanii. Nie wiadomo, skąd pomysł, że tym razem kanclerz Merkel ulegnie młotkowaniu ze wszystkich stron i zgodzi się na rozwiązanie, które z niemieckiego punktu widzenia wygląda absurdalnie.



Ale akcja Barroso to coś więcej niż kolejna próba postawienia Niemców pod ścianą. Komisja chce w istocie stworzyć zalążek europejskiej unii fiskalnej i kontroli brukselskiej centrali nad budżetami narodowymi. Z finansowego i gospodarczego punktu widzenia to jest jedyne sensowne rozwiązanie – szkoda, że nikt o tym nie pomyślał, zanim wprowadzono euro. Politycznie oznacza  jednak początek końca suwerenności narodowych w Europie. Oznacza również pogłębianie tego, co od lat w Europie nazywa się „deficytem demokracji" – jeśli propozycje Barroso jakimś cudem zostałyby przyjęte, grupa niewybranych przez narody (wskazanych za to przez rządy) urzędników Komisji decydowałaby o podstawowych kwestiach rozwoju europejskich społeczeństw. Byłby to kolejny triumf elit i kolejny przejaw triumfu europejskiej utopii nad naturalnym procesem rozwoju europejskich społeczeństw i narodów.



Problem w tym, że utopia w Europie wygrała już dawno. Teraz chodzi wyłącznie o minimalizowanie strat i zachowanie niemałych przecież zysków, które udało się wypracować przez ostatnie 60 lat.



Potęgi w uścisku



Nadejdzie dzień, kiedy wy – wszystkie narody kontynentu – bez utraty odrębnych wartości i waszej wspaniałej indywidualności stopicie się w jedności jeszcze wyższej i stworzycie europejskie braterstwo. Nadejdzie dzień, kiedy nie będzie innych pól walki poza rynkami otwartymi na handel i umysłami otwartymi na idee. Nadejdzie dzień, kiedy kule i bomby zostaną zastąpione (...) powszechnym prawem wyborczym narodów, czcigodnym głosem suwerennego senatu, który dla Europy będzie tym, czym dziś jest parlament dla Anglii, Bundestag dla Niemiec, Zgromadzenie Narodowe dla Francji. Nadejdzie dzień, gdy staną naprzeciw siebie dwie potęgi: Stany Zjednoczone Ameryki i Stany Zjednoczone Europy złączone uściskiem dłoni ponad morzami (...), w dziele poprawy stworzenia pod okiem Stwórcy dla dobra wszystkich, dla wzmocnienia tych dwóch nieskończonych sił: braterstwa ludzi i potęgi Boga".

Tak mówił Wiktor Hugo na Kongresie Pokoju w 1849 roku. Wystarczyło nieco ponad 100 lat, dwie wojny światowe, ponad 100 milionów ofiar dwóch totalitaryzmów i Europejczycy wzięli się za realizację utopii, o której z takim uniesieniem mówił francuski pisarz. Zostawmy na boku uniesienie artysty – to, co działo się w Europie od 1950 roku jeszcze całkiem niedawno, świadczyło, że nadzieje na stworzenie sojuszu narodów złączonych wspólnym interesem gospodarczym, systemem wartości, a nade wszystko pragnieniem pokoju są całkiem realne. Dziś europejska utopia przeżywa największy kryzys w swojej historii. Fakt, że pierwszymi jego ofiarami padają kolebki europejskiej kultury Grecja i Włochy nabiera wagi symbolu.

Podobnie jak upadek euro, które miało przecież być najświetniejszą zdobyczą Zjednoczonej Europy, kulminacją ideologicznego i politycznego projektu nieodwracalnej zmiany na kontynencie, a dziś może stać się przyczyną jego klęski. Architekci nowego europejskiego porządku – jak to zwykle bywa z budowniczymi utopii – nie wzięli pod uwagę prostych życiowych prawd, zamiast nich woleli uprawiać ideową magię, wierząc, że dobre intencje na końcu i tak usprawiedliwią ich błędy.

Gdy 9 maja 1950 r. francuski minister spraw zagranicznych Robert Schuman zaproponował, by Francja i Niemcy połączyły swoją produkcję węgla i stali, rozpoczął się proces, który łączył w sobie dwa wymiary. W jednym mieściły się bardzo prozaiczne i nudne regulacje biznesowe i prawne, które kilkadziesiąt lat później osiągną apogeum podczas dyskusji o dopłatach dla rolników i sporów (nieważne, czy prawdziwych, czy tylko wymyślonych przez prześmiewców) na temat dozwolonego kształtu banana. Integracja Europy miała również wymiar ideowy. Schumanowi już w 1950 r. chodziło o to, by kolejna wojna między Francją i Niemcami „nie była tylko nie do pomyślenia, ale również materialnie niemożliwa". W laicyzujących się społeczeństwach Europy budowa dobrobytu na kontynencie szybko przestała być narzędziem wzmacniania potęgi Boga, jakby chciał Wiktor Hugo, ale nigdy nie przestała wzmacniać „braterstwa", a mówiąc normalnym językiem – pokoju na kontynencie. Pod tymi dwoma względami: budowy dobrobytu i utrzymania pokoju między państwami, które w zasadzie od początku swojego istnienia nieustannie ze sobą walczyły, projekt europejskiej utopii był – i ciągle jeszcze pozostaje – największym politycznym osiągnięciem człowieka w Europie.

Wspólnota Węgla i Stali przekształciła się w wolny rynek wymiany dóbr i usług, obejmując prawie cały kontynent. Granice przestały dzielić, a wraz z postępem demokracji wzrastał obszar wolnej wymiany dóbr i idei. Towarzyszyło temu pogłębianie unii, czyli budowa nowych instytucji i harmonizacja przepisów. Temu procesowi towarzyszyły dwie cechy, które z punktu widzenia dzisiejszych kłopotów mają kolosalne znaczenie. Po pierwsze, europeizm stał się modny. Z wyjątkiem zawsze zdystansowanych wobec Europy Anglików i nielicznych innych dziwolągów właściwie wszyscy na kontynencie akceptowali nieuchronność budowy europejskiej utopii. Ci, którzy byli w środku, na własne oczy widzieli, a w portfelach odczuwali jej dobroczynne skutki. Ci na zewnątrz, jak państwa postkomunistyczne od 1989 roku, nie marzyli o niczym innym jak tylko o wstąpieniu do klubu, który miał im zapewnić bezpieczeństwo i awans cywilizacyjny.

Po drugie, cechą „projektu europejskiego" była jego elitarność. Od maja 1950 roku do niedawna budowa Europy była wynikiem działania elit konsultujących się ze społeczeństwem w minimalnym albo zerowym stopniu. Schuman mówił o tym, że „europejska federacja" ma być osiągnięta metodą drobnych kroków przez „konkretne osiągnięcia tworzące de facto solidarność ponadnarodową". Kiedy nie dało się uniknąć konsultacji ze społeczeństwem, głosowano do skutku, aż ludzie dostosowali się do wymogów utopii. Kiedy mimo to nie rozumieli, co dla nich dobre – integracja i tak postępowała według metod wymyślonych przez ścisłe grono polityków. Jednym z najbardziej wymownych paradoksów obecnego kryzysu jest fakt, że propozycja rozpisania referendum w Grecji w sprawie fundamentalnych zmian w życiu jej obywateli uznana została przez elity europejskie za zamach na zjednoczoną Europę. Nawiązując do klasyka: demokracja demokracją, ale przecież ktoś tym wszystkim musi rządzić.

Sposób wprowadzenia euro był kulminacją tej polityki. Nikt przy zdrowych zmysłach (poza Amerykanami, ale oni się nie liczą) nie kwestionował tej decyzji, bo niby co złego mogła Europejczykom zrobić wspólna europejska waluta? Koniec z wymianą pieniędzy na granicy, koniec z różnicami kursowymi, niepewnością importera, ile w rzeczywistości zapłaci za dany produkt, i eksportera, ile na nim zarobi. Niemcy pozbędą się najpotężniejszego narzędzia swojej dominacji w Europie – marki, cieszyli się Francuzi. Wreszcie cała Europa zrozumie, że dyscyplina budżetowa ma sens – cieszyli się Niemcy. Wreszcie Europa zjednoczy się na dobre, bo przecież nic nie jednoczy ludzi tak bardzo jak wspólna waluta. Musi się udać.

Przyspieszyć konieczność

Dziś każdy ma wytłumaczenie, dlaczego się nie udaje. Eksperci wskazują oczywiste różnice w rozwoju krajów eurolandu i brak wspólnej polityki fiskalnej, bez której wprowadzenie wspólnej waluty nigdy nie miało ekonomicznego sensu. Wolnorynkowe jastrzębie mówią, że winne jest rozpasanie budżetowe krajów południa Europy, przytaczając anegdoty o greckich premiach w państwowych zakładach za niespóźnianie się do pracy i emeryturach wartych kilka tysięcy euro. Niemcy, którzy nagle muszą za to wszystko płacić, narzekają na brak konkurencyjności południowych firm. „Oburzeni" w całej Europie klną na kapitalizm i mają pretensje do niemieckich i francuskich banków o to, że parę lat temu dawały im kredyty, których dziś nie są w stanie spłacić (wcześniej jakoś pretensji nie mieli). W każdej z tych opinii jest pewnie część prawdy, ale bardziej one opisują stan dzisiejszej Europy, niż wyjaśniają, dlaczego znaleźliśmy się w tym punkcie. Aby poznać powód, dla którego od miesięcy Europa kręci się w kółko i nie wie, jak zjechać z tego ronda, niezbędne jest zrozumienie nie tylko ekonomicznych, ale również kulturowych i cywilizacyjnych aspektów kryzysu.

Austriacki ekonomista Joseph Schumpeter pisał: „System monetarny narodu odzwierciedla wszystko, czego naród pragnie, co robi, jak cierpi, czym jest". Nie ma w istocie suwerenności narodowej bez własnej waluty, podobnie jak – i na to też zwracali uwagę ekonomiści, np. Niemiec Otmar Issing, były członek władz Europejskiego Banku Centralnego – nie ma na świecie skutecznie funkcjonującego systemu walutowego, który działałby w obrębie więcej niż jednego państwa. Rzecz w tym, że projekt euro, podobnie jak cała utopia europejska, nie powstał jako wyraz dążeń europejskich społeczeństw, ale jako projekt elit wymyślony w dużej mierze bez konsultacji z narodami.

Historia uczy, że społeczeństwa nie powstają jako owoc zachcianki człowieka albo grupy ludzi obdarzonych nawet najbardziej szlachetnymi intencjami. Społeczeństwa i państwa powstają z konieczności, rodzą się w sytuacji, w której inaczej nie da się żyć (powstanie USA jest najlepszym tego przykładem). Konstytucje nie są wymysłami biurokratycznych konwentów, tylko efektem wspólnego rozumienia przez naród własnych praw i obowiązków – niezapisana w jednym dokumencie i doskonale działająca konstytucja angielska jest najlepszym przykładem prymatu wspaniałego ducha publicznego (określenie francuskiego filozofa czasu rewolucji francuskiej Josepha de Maistre'a) nad teoretycznymi wymysłami elit.

Od czasów oświecenia kolejni Europejczycy regularnie wpadają na pomysł, by tę konieczność przyspieszać, powodować, produkować w filozoficzno-politycznych laboratoriach. Za każdym razem kończyło się to podobnie tragicznie – zarówno w Europie, jak i na innych kontynentach, gdzie europejska kolonizacja miała nieść „dzikusom" chrześcijańskie wartości i cywilizację. Obecny kryzys strefy euro pokazuje, po jak grząskim gruncie stąpa również utopia europejskości. I jeśli jej efekt miałby być inny od efektów wszystkich poprzednich utopii wymyślonych przez człowieka, to Europejczycy muszą zdobyć się na odpowiedź na pytania, na które od 60 lat nie mają ochoty odpowiadać. To nie są żadne abstrakcyjno-filozoficzne wybory. Gra toczy się o rzeczy bardzo konkretne: miejsce Europy w nowym światowym porządku, kształt państwa opiekuńczego na kontynencie, zależności między państwami w Europie, los milionów bezrobotnych w krajach starej Unii i przyszłość państw nowej Unii, w tym Polski.

Obecny kryzys ma jedną zaletę: naprawdę pokazuje Europie, jaką iluzją jest jej rzeczywista integracja. Dotychczas europejskie elity polityczne regularnie odprawiały swoje kontredanse, udając jedną wielką europejską rodzinę, a przeciętni Europejczycy albo się tym nie interesowali, albo się z nich śmiali. Od kilku miesięcy maski spadły z twarzy, a rękawice z dłoni. Jasne jest, że Unią rządzą Niemcy z niewielkim dodatkiem Francji. Oba kraje nie myślą w tej chwili o niczym innym poza zabezpieczeniem swoich narodowych interesów i to jest bardzo zła wiadomość. Dobra jest taka, że jeszcze jest czas, by się opamiętać.

Niemcy są zdenerwowane, bo Grecja i kilka innych krajów w nieodpowiedzialny sposób pożyczały pieniądze na finansowanie socjalistycznej bonanzy, po czym się okazało, że niestety, nie mają z czego oddać długu. Czują się oszukane przez Greków, rozczarowane, że państwa południa nie rozumieją, jak wielką ofiarą dla Niemiec było poświęcenie marki na ołtarzu europejskiej integracji. Zwłaszcza młode pokolenie Niemców nie ma już poczucia obowiązku płacenia nieustannie reparacji wojennych na konto krajów okupowanych i zniszczonych podczas wojny. Dziś Niemcy chcą, żeby cała Europa była bardziej „niemiecka", bardziej zdyscyplinowana, bardziej konkurencyjna i dlatego jedynym remedium, jakie proponują, jest cięcie długu i deficytu budżetowego.

Północ potrzebuje Południa

Irytacja Niemców jest zrozumiała, ale nie prowadzi do rozwiązania kryzysu. Po pierwsze dlatego, że powszechnie przyjęta wersja wydarzeń jest prawdziwa tylko do pewnego stopnia. Równie prawdziwa jest teza, że gdyby nie było Grecji (Hiszpanii, Irlandii, Portugalii, Włoch, Polski i innych państw na dorobku), nie byłoby też sukcesu gospodarczego Niemiec. Niemcy notują gigantyczne nadwyżki w handlu z tymi krajami, między innymi dzięki kredytom, których w ostatnich latach nieustannie im udzielały. Innymi słowy, jak podsumowuje amerykański miesięcznik „Foreign Affairs" w ostatnim numerze: „Niemcy dawały europejskim peryferiom pieniądze na to, by peryferia te mogły kupować niemieckie towary".

Nie, cała Europa nie może być taka sama jak Niemcy. Jest dokładnie na odwrót: Niemcy mogły w ostatnich latach osiągnąć tak silną pozycję – mogły być Niemcami – właśnie dlatego, że południe Europy nie było takie jak Niemcy. Gdyby nie grecki, włoski, hiszpański popyt na kredyty, nie miałby kto kupować niemieckich towarów.

Dodatkowo Niemcy, które wspólnie z Francją wymyśliły zasady ścisłej dyscypliny budżetowej w strefie euro, jako jedne z pierwszych w 2002 roku przez kolejne trzy lata te zasady łamały. To był jasny sygnał wysłany do Grecji i innych krajów południa Europy, że zasady są wyłącznie teoretyczne i można je zgodnie z wolą silniejszego giąć na różne strony.

Ta gra toczyła się bez specjalnych problemów, dopóki zapewniała realizację dwóch podstawowych obietnic europejskiej utopii: pokoju i dobrobytu. Jednak dobrobyt wali się na naszych oczach. – Unia Europejska – jak mówiła była włoska komisarz europejska Emma Bonino w wywiadzie dla tygodnika „Time" – jest stworzona na ładną pogodę. Nie działa w sytuacji kryzysu ekonomicznego.

Jak nie działa – to widać. Rządy państw południa nie są w stanie finansować nieodpowiedzialnej polityki socjalnej, a Niemcy nie mają ochoty pomóc im odbić się od dna.

Nie chcą płacić za Grecję, nie chcą pozwolić na wypuszczenie euroobligacji, nie pozwalają, by Europejski Bank Centralny stał się „pożyczkodawcą ostatniej instancji" ani by fundusz ratunkowy dla strefy euro zwiększył swój stan. Niemcy, mówiąc krótko, bezkompromisowo chronią w tym kryzysie kredytodawców (czyli siebie i swoje banki) i zrzucają ciężar wychodzenia z kryzysu na kredytobiorców (czyli Greków, Włochów, Portugalczyków), których karmą ma być cierpienie za własne błędy i lekkomyślność.

Schadenfreude nie na miejscu

Oczywiście nie wiadomo, czy jeśli Niemcy zechciałyby zrobić to wszystko, o co są proszone, kryzys udałoby się opanować. Część ekspertów wskazuje, że licząc euroland w całości, ma on i tak mniejszy dług i deficyt niż USA, zatem wpompowanie pieniędzy w system – podobnie jak zrobił to prezydent Obama – prawdopodobnie uratowałoby europejskie banki i kilka rządów. Tylko co potem? Amerykański dodruk gigantycznej ilości pieniędzy nie przełożył się na wzrost gospodarczy, dlaczego to samo zastosowane w Europie miałoby zmienić sposób funkcjonowania takich krajów, jak: Grecja, Hiszpania czy Portugalia (Włochy pozostają jednak sprawną gospodarką, która po opanowaniu kryzysu euro zapewne dałaby sobie radę)?

Kanclerz Merkel stoi przed jasnym wyborem: może zdecydować się na rzeczywiste kroki, które z ideologicznej utopii zmienią Europę w silniej niż dotychczas zintegrowaną wspólnotę polityczną i gospodarczą działającą na zasadach odpowiadających aspiracjom i możliwościom poszczególnych europejskich narodów. Albo – jak sama mówi – Unia Europejska w obecnym kształcie się rozleci. Może nie natychmiast, zapewne wszyscy będziemy próbowali się bronić, ale to będzie prawdziwy koniec europejskiej utopii.

Proponuję się nie cieszyć, nawet jeśli ktoś nie przepada za utopiami. Nie rozumiem zresztą oznak Schadenfreude, które czytam dziś niekiedy w tekstach publicystów polskich i z innych krajów. Oni zawsze wiedzieli, że Unia to niemiecki pomysł na dominację nad Europą albo matecznik tępych brukselskich biurokratów. Ale jeśli ktoś myśli, że upadek strefy euro oszczędzi jakikolwiek kraj na kontynencie tylko dlatego, że do niej nie należy, to powinien się przyjrzeć, z jaką bezwzględnością walczy o ustabilizowanie sytuacji choćby premier Wielkiej Brytanii. I gdy kanclerz Merkel powtarza, że upadek euro to upadek Unii Europejskiej, a polski minister finansów mówi, że rozpad zjednoczonej Europy grozi wojną, to może warto dostrzec w tym coś więcej niż polityczną grę.

Co powstanie w zamian, nie wiemy. Niewykluczone, że w tej nowej ogołoconej z iluzji Europie po okresie chaosu wykształci się jakaś forma ponadnarodowej współpracy gospodarczej, może uda się opanować wybuchy społecznego niezadowolenia, polityczny populizm z lewej i prawej strony. Jedno jest pewne: Niemcy sobie poradzą. Kto wie, może dopiero wtedy dowiemy się, na czym naprawdę polega niemiecka Europa.

Niemcy sobie poradzą

Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Doszło późno, być może za późno. W środę przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Barroso dał znać, że Komisja będzie próbowała skłonić kraje eurolandu do wypuszczenia na rynki jednolitych europejskich obligacji. Innymi słowy dług Niemiec miałby być oprocentowany tak samo jak dług Grecji i Hiszpanii. Nie wiadomo, skąd pomysł, że tym razem kanclerz Merkel ulegnie młotkowaniu ze wszystkich stron i zgodzi się na rozwiązanie, które z niemieckiego punktu widzenia wygląda absurdalnie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy