Wielkość i upadek działaczy sportowych

PZPN nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych związków sportowych. Jest inny: bawi się za swoje pieniądze, nie za budżetowe. Dlatego tak trudno go dopaść

Publikacja: 03.12.2011 00:01

Mirosław Przedpełski – prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej, najbogatszego obok PZPN

Mirosław Przedpełski – prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej, najbogatszego obok PZPN

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

PZPN nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych związków sportowych. Jest inny: bawi się za swoje pieniądze, nie za budżetowe. Dlatego tak trudno go dopaść.

Jest ich w Polsce blisko 70. Olimpijskie i nieolimpijskie, popularne i niszowe, prężne i bezwładne, zarabiające i zadłużone. Od A jak Aeroklub Polski do Z jak Związek Piłki Ręcznej w Polsce. On jest ostatni na liście, bo nie mógł skorzystać z najpopularniejszego wzoru nazwy: polski związek + dyscyplina sportu. Nie mógł mieć przecież skrótu PZPR. I bez tego mówią o polskim sporcie, że jest ostatnim bastionem komunizmu.

Lustracja nigdy tu nie dotarła, ciągle można spotkać działaczy, którzy karierę zaczynali za Gierka i całe życie spędzili, rozdzielając cudze pieniądze. Ale coś się w ostatnich latach zmienia. Ministerialnymi naciskami albo doniesieniami do prokuratury udało się oderwać od stołków wielu weteranów. Takich jak np. Wojciech Walkiewicz, który w 2010 r. zrezygnował po 14 latach prezesowania związkowi kolarskiemu, zostawiając 10 mln długu i pomnik rozrzutności, czyli tor kolarski w Pruszkowie.

Lekkoatletyka ciągle sprząta po rządach prezes Ireny Szewińskiej. Prokuratura badała rządy poprzedniego prezesa związku biatlonu Krzysztofa Lewickiego. Niewykluczone, że zarzuty będą mieli działacze, których kilka tygodni temu zmuszono do odejścia ze związku badmintona, bo narobili długów, m.in. nie odprowadzając składek do ZUS.

PZPN i jego rodzice

Jedni byli nieuczciwi, inni tylko i aż nieudolni. Jedni nie wiedzieli, na co wolno wydać pieniądze z dotacji, a na co nie, nie umieli ich rozliczyć, nie znali prawa pracy, przepisów o zamówieniach publicznych. Inni pilnowali, by zgrupowania sportowców były w tych ośrodkach, z którymi związany jest któryś z członków zarządu, by sprzęt zamawiać w firmie znajomego, dawać zlecenia spółce, w której działał syn itd. Taki jest dziś właśnie wizerunek działacza sportowego w Polsce: człowieka z betonu, cwaniaka, który żadną pożyteczną pracą się nie splamił, lubi się napić i pojechać w podróż za cudze, żyje obok przepisów, przegapił, że świat się zmienia.

Na stereotyp mocnych nie ma, choć są działacze interesowni, ale są też społecznicy i fachowcy. Jak wszędzie. Związek związkowi też nierówny. Są wśród nich giganci, jak Polski Związek Piłki Nożnej czy Polski Związek Piłki Siatkowej, organizujący wielkie turnieje, obracający milionami. I są związki z niszy nisz, np. Polski Związek Sportu Psich Zaprzęgów czy Polski Związek Radioorientacji Sportowej. Są związki z eleganckimi siedzibami i takie, które się gnieżdżą w wynajmowanych mieszkaniach.W jednych się rozmawia, mówiąc językiem Zdzisława Kręciny i Grzegorza Laty, o „kupowaniu mieszkania młodemu" i o tym, czy „bańka od kontraktu" wystarczy. A w innych – kiedy wyłączą prąd, bo nie ma na rachunki. Jedne związki tworzą działy marketingu i PR, inne ciągle przysyłają do Ministerstwa Sportu wnioski o dotację napisane na maszynie.

PZPN jest największą częścią tego obrazka, a jednocześnie do niego nie pasuje. Nawet więcej, zakłamuje go. Życie tak nie wygląda. PZPN jest najbogatszy, najnowocześniejszy, najbardziej bezczelny i pewnie też najlepiej zarządzany. Nie ma w tym wielkiej zasługi obecnych czy niedawnych władz. Za rękę prowadzą ich rodzice: UEFA i FIFA, oraz sponsorzy i firma SportFive będąca biurem marketingowym związku.

Związek się wyżywi – PZPN jest symbolem tego, co złe, bo to nim się kibice najbardziej interesują. Ale prawda jest taka, że to jeden z najlepiej funkcjonujących związków. Ma ład korporacyjny, stać go na najlepszych prawników, ma najlepszą ligę zawodową, najlepszą stronę internetową, nie wspominając o tym, że pierwszy miał w biurach komputery. Za to etyka to temat na zupełnie inną rozmowę – mówi Tomasz Półgrabski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki.

Przede wszystkim jednak PZPN ma własne wielomilionowe dochody: od sponsorów, z praw telewizyjnych. Dla większości związków ministerialne dotacje są jedynym źródłem finansowania (przepisy mówią, że to ma być tylko dofinansowanie, ale papier wszystko zniesie). Nawet związki, które mają sponsorów, dostają z budżetu potężne sumy na przygotowania sportowców. W tym roku np. lekkoatletyka dostaje od Ministerstwa Sportu blisko 15 mln złotych, wioślarstwo 11 mln, związek narciarski 8,2 mln. PZPN na tej liście nie znajdziemy. On dostaje tylko pieniądze na sport młodzieżowy z Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej zasilanego z dochodów Totalizatora Sportowego.

PZPN wydaje te pieniądze na szkoły mistrzostwa sportowego. Gdyby to nie groziło wizerunkowym samobójstwem, to najchętniej i tych 5 mln na szkolenie by nie brał, bo one dają państwu jakiś punkt zaczepienia do kontroli. A piłkarska federacja właśnie przez to jest nieposkromiona, że pieniądze na swoją działalność znajduje sama i bardziej jej się opłaca pobiec na skargę do FIFA i UEFA, niż ugiąć pod naciskiem rządu. Wie, że FIFA natychmiast postraszy wykluczeniem polskich drużyn ze wszystkich rozgrywek. I dlatego kolejne rządy walkę ze związkiem piłkarskim przegrywały. A w związkach uzależnionych od dotacji potrafiły wcześniej czy później doprowadzić do zmian.

W teorii wszystkie związki mają taki sam zakres niezależności, od niedawna np. kuratora nie może już wprowadzić minister, robi to sąd na jego wniosek. Ale działacze rozumieją, że jest jakaś granica swobody. Zostać sobiepanem z długami, ale bez dotacji nikt nie ma ochoty (nawet PZPN uznał, że lepiej poświęcić Kręcinę, żeby nie ryzykować kibicowskiego bojkotu związku i jego sponsorów). Dlatego w ostatnich latach udało się posprzątać w biatlonie, szermierce, narciarstwie, lekkoatletyce, kolarstwie, piłce ręcznej, koszykówce, niedawno w zapasach, we wspomnianym badmintonie, gdzie teraz prezesem jest Marek Krajewski, właściciel giełdowej spółki Emmerson.

A jeszcze wcześniej zrobiono porządek w siatkówce, która miała długi, a dziś kwitnie. Głównie dzięki pieniądzom sponsora, firmy Polkomtel, i wsparciu telewizji Polsat. To oni de facto rządzą związkiem, działacze mają tu przede wszystkim nie przeszkadzać. Ale i z tego nieźle się wywiązują. – Ten sport się wywodzi z ruchu akademickiego, tu naprawdę są inni ludzie niż w futbolu – mówi Tomasz Wolfke, rzecznik klubu Atom Trefl Sopot, były pracownik związku.

Irytujący dodatek

Związki dzieliły się też zawsze na takie, które lubiły sportowców, i takie, które ich uważały za irytujący dodatek, przeszkadzający działaczom w działaniu. Tych jest już na szczęście coraz mniej. Ale ciągle jest co wspominać. Adam Małysz pamięta czasy, gdy w Polskim Związku Narciarskim pierwsi w kolejce do strojów byli działacze, dopiero potem sportowcy. Tomasz Sikora jeszcze kilka lat temu nie miał prawa sobie wybrać hotelu na zgrupowanie, nie mógł się doczekać kupna aparatu do pomiaru zakwaszenia mięśni (w sportach wytrzymałościowych to dziś taka podstawa jak buty i dres), bo szefowie związku wszystko wiedzieli lepiej.

Lekkoatleci i szermierze mogą długo wymieniać działaczy, którzy nie trzeźwieli podczas mistrzostw świata czy igrzysk. Kilka lat temu najlepsze polskie łuczniczki poleciały na Puchar Świata za ocean, do miasta Salvador. I wróciły do Polski najbliższym samolotem, bo związek wysłał je do Salvadoru brazylijskiego, a zawody były w Salvadorze salwadorskim. Piłkarze ręczni jeszcze kilka lat temu wychodzili na mecze reprezentacji w koszulkach z napisami wzywającymi działaczy do dymisji. Związek snowboardowy jest z kolei rozrywany walką sportowych klanów: z jednej strony utytułowani zawodnicy z rodziny Ligockich, z drugiej klan prezesa Marka Króla. W efekcie wszyscy sądzą się ze wszystkimi, a Paulina Ligocka zamierza teraz startować dla Niemiec. Paradoksalnie to właśnie PZPN byłby kolejny raz przykładem na to, jak dbać, by zawodnikom reprezentacji nie brakowało ptasiego mleka.

I po takich błędnych kołach porusza się polski sport. Łatwiej jest krzyczeć: skamielina, rozgonić to całe towarzystwo!, niż dać odpowiedź, kto na miejsce tego towarzystwa miałby przyjść. – Według wyznaczonych limitów pracownikowi biurowemu mogę zaproponować 2 – 3 tysiące złotych pensji. Wiem, że np. na ścianie wschodniej to dużo, ale związek ma siedzibę w Warszawie – mówi Marek Krajewski, nowy szef polskiego badmintona. Biznesmen z branży nieruchomości, związany od lat z tym sportem. – Na początku znajomi mnie pytali: po co ci to? Teraz ja sobie zadaję to pytanie – śmieje się prezes.

Gdyby w związkach, poza PZPN i siatkówką, były naprawdę wielkie pieniądze, to młodzi zdolni wykształceni pchaliby się drzwiami i oknami. A tak tłoku nie ma. Inna sprawa, że starzy działacze niespecjalnie mają ochotę wpuszczać tych młodych, bo jak w wielu urzędach – wrogiem nie jest ten, kto pracuje niewydajnie, tylko ten, kto pokazuje, że można coś zrobić dwa razy szybciej. Najchętniej zatrudnia się oczywiście znajomych, rodzinę, a bardziej od fachowców cenieni są byli sportowcy, bo w związkach wciąż pokutuje przekonanie, że najlepszym pianistą będzie ten, kto wcześniej był fortepianem. Po wielu związkach snuje się też działacz wieczny tułacz, który umie niewiele, ale jest od lat, ma kwity na wszystkich i nikt go dla świętego spokoju nie rusza.

Zła jest też struktura funkcjonowania związków. Oczekujemy, że będą działały jak firmy, ale równie dobrze moglibyśmy tego wymagać od partii politycznych. Bo związki sportowe to są wypisz wymaluj partie. Też dotowane z budżetu zależnie od osiągnięć – partie za mandat, związki za medal. Też z władzami w stanie permanentnej kampanii wyborczej. Jeśli prezesowi najbardziej zależy na tym, żeby być wybranym na następną kadencję, to reform nie zaryzykuje. A przy wyborach członków zarządu mniej ważne jest, kto się zna na prawie, kto na ekonomii, tylko jaki okręg reprezentuje.  I potem w rozdętych do granic zarządach – to kolejny grzech związków – wodzów jest więcej niż Indian. A prezes nie ma na to wpływu, zarząd wybiera mu sala.

Komisja odwraca wzrok

Zarządy kilkunastoosobowe spotykające się raz na dwa trzy miesiące to kompletne kuriozum. Nam się udało doprowadzić do zmniejszenia zarządu do sześciu osób. Obiecałem sanację, ale tylko pod warunkiem, że będę współpracował z tymi ludźmi, do których mam zaufanie. Tak jak w spółkach – mówi Marek Krajewski. Krytykuje też komisje rewizyjne związków. – Mają być radami nadzorczymi, zbierać się raz na trzy miesiące jak rady w spółkach, patrzeć, czy program jest realizowany. A one dzisiaj wolą odwrócić wzrok, bierze się do nich krewnych i znajomych królika, żeby nie wnikali, co się dzieje – mówi Krajewski. Ale zapału nie traci, tłumaczy, że po pierwsze: stać go, żeby trochę czasu poświęcić związkowi, a po drugie: czuje, że jest to badmintonowi winien.

Może dzięki takim prezesom jak on związkom uda się nie tylko wyjść z długów i wymyślić się w bardziej rynkowy sposób, ale też przestać robić w oczach opinii publicznej za czarnego luda. Działacze swoje za uszami mają, ale ich inwencja w urywaniu dla siebie procentów  z organizacji wyjazdów, zawodów albo z dostaw sprzętu nie jest większa niż ludzi zajmujących się tą samą działką w firmach.

Nie przelewa się też w związkach więcej alkoholu niż np. w hotelu poselskim. A i nadzorujący sport ministrowie często okazywali się nieświęci: Jacek Dębski, Tomasz Lipiec, Mirosław Drzewiecki. Zły przykład szedł z góry i z dołu, warto więc docenić zmiany, które się zaczęły w ostatnich latach. To będzie bardzo długi marsz, ale wygląda dziś na to, że przynajmniej do przodu.

PZPN nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych związków sportowych. Jest inny: bawi się za swoje pieniądze, nie za budżetowe. Dlatego tak trudno go dopaść.

Jest ich w Polsce blisko 70. Olimpijskie i nieolimpijskie, popularne i niszowe, prężne i bezwładne, zarabiające i zadłużone. Od A jak Aeroklub Polski do Z jak Związek Piłki Ręcznej w Polsce. On jest ostatni na liście, bo nie mógł skorzystać z najpopularniejszego wzoru nazwy: polski związek + dyscyplina sportu. Nie mógł mieć przecież skrótu PZPR. I bez tego mówią o polskim sporcie, że jest ostatnim bastionem komunizmu.

Lustracja nigdy tu nie dotarła, ciągle można spotkać działaczy, którzy karierę zaczynali za Gierka i całe życie spędzili, rozdzielając cudze pieniądze. Ale coś się w ostatnich latach zmienia. Ministerialnymi naciskami albo doniesieniami do prokuratury udało się oderwać od stołków wielu weteranów. Takich jak np. Wojciech Walkiewicz, który w 2010 r. zrezygnował po 14 latach prezesowania związkowi kolarskiemu, zostawiając 10 mln długu i pomnik rozrzutności, czyli tor kolarski w Pruszkowie.

Lekkoatletyka ciągle sprząta po rządach prezes Ireny Szewińskiej. Prokuratura badała rządy poprzedniego prezesa związku biatlonu Krzysztofa Lewickiego. Niewykluczone, że zarzuty będą mieli działacze, których kilka tygodni temu zmuszono do odejścia ze związku badmintona, bo narobili długów, m.in. nie odprowadzając składek do ZUS.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał