Gdy jestem w biurze, dostaję e-mail za e-mailem, przed drzwiami gabinetu stoi kolejka ludzi, wokół wielkie emocje, a czasu starcza tylko na rzeczy pilne. Wizyta w klasztorze pozwala spojrzeć na wszystko z perspektywy, bez emocji i wyselekcjonować to, co naprawdę ważne. Zaczynam wreszcie słyszeć swoje kroki i czuję, jak to koło zaczyna się kręcić coraz wolniej – mówi biznesmen ze Śląska, właściciel dużej firmy odzieżowej, przedstawiający się jako Grzegorz. Nie chce podać nazwiska.
Nie tylko on zresztą. Informacje o tym, że ktoś bywa w klasztorze, mogłyby zaszkodzić. – Konkurencja i partnerzy pomyśleliby, że ze mną kiepsko, skoro muszę się tu wyciszać albo szukać pomocy boskiej. Jeszcze inni powiedzieliby: to moherowy beret programowany przez kler. Po co mi to? – zauważa.
Tyniec polecił mu znajomy bankier. Widział, w jakim jest amoku zawodowym. Kiedy natłok spraw i stres zaczął go przerastać, jak przyznaje, zaczął się gubić i na niewiele zdało się ukończenie kilku kierunków studiów ani znajomość technik zarządzania i negocjacji.
Kiedy trafił tu pierwszy raz siedem lat temu, klasztor był w znacznej części ruiną z kilkoma pokojami dla gości, a więc mało kto przyjeżdżał poza zwiedzającymi opactwo turystami. Grzegorz pracował w szklarni, kosił trawę, wszedł w rytm życia zakonników. Wrócił odmieniony. Teraz często tu przyjeżdża. – Na żadnych wakacjach, w żadnym lesie człowiek nie jest w stanie tego uzyskać, co zamykając się za murami klasztornymi – przekonuje.
Taki duchowy odpoczynek oferuje już kilkadziesiąt klasztorów w Polsce, od weekendów po kilkutygodniowe turnusy. Ceny nie są wygórowane, od 50 do 120 zł za nocleg z wyżywieniem plus koszt zajęć dodatkowych. Chętnych jest tak wielu, że zwłaszcza latem i w długie weekendy ciężko się dostać.
Przeładowani bodźcami
Niektóre klasztory są powszechnie znane, jak choćby benedyktyński Tyniec, Lubiń, franciszkański Pińczów, cysterski Wąchock czy kamedulskie Bielany pod Krakowem. Jednak jest też sporo zagubionych w lasach obiektów, jak w Rytwianach w Górach Świętokrzyskich czy żeński w Grabowcu koło Wejherowa. Do tego ostatniego Najświętszej Dziewicy na Pustyni prowadzi leśna dróżka, a kto się zgubi, ma problem, bo siostry nie mają strony internetowej i nie podają telefonu.
Rosnącą popularność takiego regenerowania energii dostrzega psycholog biznesu Joanna Heidtman. – Menedżerowie są na co dzień przeładowani bodźcami, tymi związanymi z zadaniami, informacjami, wiedzą, relacjami z ludźmi. Prowadzi to do coraz większego rozproszenia, które z kolei zagraża ich efektywności działania – mówi.
Cóż z tego bowiem, że fizyczna energia jest na dobrym poziomie, skoro umysł rozproszony, a w firmie trzeba podejmować ważne decyzje w sytuacji wysokiej niepewności, dokonywać wyborów, od których zależą dalsze losy działu, firmy, ludzi, trafiać z podejmowanymi działaniami we właściwy czas i miejsce.
Specjaliści nazywają to syndromem active managers. Zarządzający firmami z czasem przestają odczytywać sygnały płynące z własnego ciała, rozumieć i kontrolować własne emocje. – Zaczynają biegać z pustymi taczkami. Tracą to, co było źródłem ich siły – intuicję, pasję, energię i poczucie sensu. Rozpoczyna się wypalenie – mówi Heidtman.