Kiedyś najważniejsza była dla mnie intryga, w miarę upływu czasu coraz bardziej doceniam sztafaż – wyznał mi Marcin Wolski w Radiu Wnet, gdy gawędziliśmy z okazji premiery powieści „Skecz zwany morderstwem". I rzeczywiście, to obyczajowe i historyczne tło smakuje w tej książce najbardziej.
Mamy oto dogorywający PRL, końcówkę rządów Jaruzelskiego, puste półki w sklepach, wycieńczone psychicznie społeczeństwo i przygnębiający nastrój „no future". W tych dekoracjach Wolski rozgrywa fabułę kryminalną: w tajemniczych okolicznościach znikają urodziwe nastoletnie blondynki. Władza nie chce przyznać, że chodzi o seryjnego mordercę, ale dzięki uporowi porucznika milicji Bogdana Zabielskiego dochodzenie nabiera rozpędu. I okazuje się, że ślady prowadzą do grupy chałturszczyków: podupadłych i podstarzałych gwiazdek estrady peregrynujących w poszukiwaniu zarobku przez świetlice domów kultury i sale socjalistycznych zakładów pracy. Wolski doskonale zna te klimaty, bo sam swego czasu tak zarabiał na życie.
Marcin Wolski pisze dużo, zgrabnie, ciekawie i zrozumiale. W dodatku dziesiątki tysięcy czytelników kupują jego książki. To już wystarczający powód, żeby salony III RP serdecznie go nienawidziły, bo nic nie budzi w nich takiej irytacji jak ludzie, którzy zamiast artystycznych gniotów dekonstruujących polskość piszą normalne książki dla normalnych ludzi. Wolski ma w dodatku nieprawomyślne poglądy, co sprawia, że w mediach o nim głucho – no, chyba że ktoś (jak swego czasu autor tygodnika „Polityka") chce mu przypiąć łatkę faszysty za napisanie historii alternatywnej („Wallenrod"), w której Polska wraz z Niemcami napada na sowiecką Rosję. Nawet zabawy wyobraźnią znajdują się bowiem w Polsce pod czujnym nadzorem salonu – rzecz jeszcze bardziej ponura od atmosfery dogorywającej jaruzelszczyzny z powieści Wolskiego.
„Skecz zwany morderstwem" to zarówno niezły kryminał, jak i ciekawa historia obyczajowa z okresu zwykle omijanego przez polskich autorów. Atmosferę cichej desperacji i ogólnej degrengolady udało się Wolskiemu uchwycić znakomicie. Nie jest to może „Dom zły", ale „Kabaret Zły" – z pewnością tak.
Do pełni szczęścia książce „Skecz zwany morderstwem" brakuje tego samego, czego innym książkom Wolskiego w ostatnich latach – paru miesięcy dodatkowego szlifowania oraz kilku ostrych kłótni z bardzo wymagającym i upartym redaktorem. Autor „Agenta dołu" pisze bowiem tak wiele, że przypłaca to lekkim bałaganem i niedoróbkami. Co nie zmienia faktu, że gdybym miał do wyboru Wolskiego piszącego za dużo albo wcale, i tak zdecydowanie wolałbym pierwszy wariant.