Tęsknota za gitarą

Stali się gwiazdami w filmach, a chcieliby – grając na instrumentach: Woody Allen, Bogusław Linda...

Publikacja: 14.07.2012 01:01

Tęsknota za gitarą

Foto: ROL

Wielu uważa go za aktora, tymczasem on sam twierdzi, że jest przede wszystkim muzykiem. – Muzyka zawsze będzie moją najważniejszą miłością – wyznał Johnny Depp. – Bo w muzyce można się najlepiej wyrazić. Jeśli grasz na gitarze, emocje przychodzą w dźwiękach. W filmie są fałszywe. Aktor, w przeciwieństwie do muzyka, jest kłamcą.

Kiedy mając 12 lat, dostał pierwszą gitarę, przez rok zamykał się w sypialni, by uczyć się akordów. Gdy tylko nadarzała się okazja, dołączał do zespołów garażowych. Muzycy The Kids, jego pierwszej poważnej grupy, wspominali po latach, że jeździł za nimi od klubu do klubu, żądając, by go przesłuchali. Kiedy w końcu się zgodzili – został gitarzystą prowadzącym formacji.

Zdobyła tylko lokalną sławę w Południowej Florydzie. Ale, kto wie, może właśnie wtedy Depp zauważył, że muzyka i granie jest fantastyczną okazją do poznania największych gwiazd. Legendarny Chuck Berry miał zwyczaj przyjeżdżać do miasta i tworzyć zespół towarzyszący z lokalnych muzyków. Depp był wśród nich, mając zaledwie 17 lat. Potem wraz z Kids otwierał występy The Pretenders, The Ramones i Iggy'ego Popa. Po trzech latach statystowania formacja zmieniła nazwę na mocniejszą – Six-Gun Method – i wyruszyła na podbój Los Angeles. Skończyło się porażką. Grupa spotkała się ponownie, dopiero gdy Johnny miał widoki na poważną filmową karierę i kręcił „Dannie'go Brasco". Kolejny koncert w 2007 r. został udokumentowany, bo nikt nie chciał przepuścić okazji nagrania wielkiego Deppa.

Oczywiście wielkiego aktora. Muzykiem jest przecież przeciętnym. Nie da się też powiedzieć, że był wierny jednej stylistyce. Na początku grał nową falę, potem punk rocka, a w końcu zdecydował się na rocka i bluesa, co świadczy, że może najważniejszym celem nie była sztuka, lecz rockowa sława. Aktorowi zawsze lepiej powodziło się na estradzie, gdy koncerty towarzyszyły sukcesom filmów. Z serbskimi punkowcami zagrał przy okazji pokazu „Arizona Dream" na festiwalu w Belgradzie. Z myślą o lansowaniu swojego muzycznego wcielenia otworzył w Los Angeles snobistyczny klub The Viper Room, gdzie dzielił estradę z Steve'em Jonesem z The Sex Pistols i Bruce'em Springsteenem. ...

Muzyczną kompozycją jest również postać kapitana Jacka Sparrowa, która przyniosła Deppowi największą sławę i wyniosła do grona aktorów mogących żądać 20 mln dolarów za udział w hollywoodzkiej produkcji. Inspirował ją ulubiony muzyk Deppa, czyli Keith Richards. To jemu filmowy pirat zawdzięcza chwiejny krok, liczne pierścienie i kolczyki. Superprodukcja stała się również okazją do spotkania na planie, upamiętnionego okładką w najsłynniejszym muzycznym magazynie świata „The Rolling Stone". Richards zagrał rolę filmowego ojca Deppa. Prywatnie długo nie wiedział o nim nic, choć aktor bywał w jego domu. Keith podejrzewał tylko, że to diler jednego z przyjaciół syna.

– Zajęło mi dwa lata, żeby się zorientować, że to gwiazda kina! – wyznał z typowym dla siebie poczuciem humoru gitarzysta Stonesów.

Potem nieraz spotykali się prywatnie i występowali. Pod koniec zeszłego roku cały świat obiegły zdjęcia z koncertu po premierze filmu „The Rum Diary". Można je obejrzeć na YouTube. Najpierw kamera wyławia na scenie pochylonego nad gryfem Deppa, którego twarz wyraża wielkie skupienie. A dopiero potem koncentruje się na sylwetce Keitha Richardsa. Zagrali klasycznego bluesa „Key To The Highway". Trudno nie odnieść wrażenia, że przed estradą kłębią się młode dziewczyny pragnące zobaczyć z bliska celebrytów. Muzyka jest dla nich najmniej ważna. W takim świecie Johnny Depp dzięki Keithowi Richardsowi awansuje jeszcze bardziej. Zostanie reżyserem. Zrobi film dokumentalny, którego bohaterem będzie gitarzysta The Rolling Stones.

– Keith jest fascynującym człowiekiem – mówi Johnny Depp. – To wielka frajda włóczyć się z nim, rozmawiać o muzyce i filmie przy szklance wina.

Pączki w Tłuszczu

W lipcu Tomasz Karolak, aktor, gwiazda seriali i założyciel oraz dyrektor ambitnego prywatnego Teatru IMKA, wystąpił razem z zespołem Złe Psy Andrzeja Nowaka, gitarzysty TSA. Zaśpiewał piosenkę „Urodziłem się w Polsce", która wywołała sporo szumu, gdy Radio Opole uznało ją za... szowinistyczną. Występowi przysłuchiwał się?m.in. gitarzysta DJ?Ashba, członek Guns'n'Roses.

– Jestem wielkim fanem TSA i kiedy zobaczyłem w empiku biało-czerwoną okładkę płyty nowego zespołu Andrzeja Nowaka, kupiłem ją, przesłuchałem i przekonałem się, że Nowak wciąż jest jednym z najlepszych polskich gitarzystów  – mówi Tomasz Karolak. – Podzieliłem się tą uwagą na Facebooku, Andrzej podziękował mi za miłe słowa, a potem jego menedżer zaprosił mnie na koncert Złych Psów do... Niecieczy.

Ponieważ aktor lubi szalone pomysły, pojechał do wsi w powiecie tarnowskim, gdzie poza 700 mieszkańcami jest stadion wybudowany przez lokalnego biznesmena z myślą o pierwszej lidze.

– Podczas koncertu dałem się porwać rockowej euforii, wskoczyłem na estradę i zaśpiewałem z Andrzejem „Urodziłem się w Polsce" w takim samym stylu jak on, co mówię z ironią i dystansem. Kiedy zwróciłem Andrzejowi uwagę, że obaj fałszujemy, odpowiedział, że to nieważne, bo w rock and rollu liczy się emocjonalny przekaz.

Tak zrodził się pomysł, żeby Tomasz Karolak wystąpił razem ze Złymi Psami w teledysku „Urodziłem się w Polsce" i zaśpiewał z nimi w Rybniku 11 lipca.

Aktor nabrał estradowej śmiałości, bo zaproszenie zbiegło się z reaktywacją zespołu Pączki w Tłuszczu, który wykonuje piosenki z serialu „39,5", gdzie szef IMKI grał główną rolę.

– Nazwa zespołu podkreśla fakt, że żaden z muzyków nie waży poniżej stu kilogramów, i akcentuje, że wszystko, co wykonuję na estradzie, robię z dystansem i nie wiążę z tym żadnych nadziei na karierę muzyczną. Oczywiście, wolałbym być gwiazdą rocka niż aktorem. Byłem ostatnio na Linkin" Park i to fantastyczne uczucie widzieć, jak kilkadziesiąt tysięcy ludzi, by użyć określenia Perfectu, „spija słowa z twych ust". Dla mnie to niemożliwe. Wiadomo, jak to jest, kiedy aktor śpiewa, a śpiewak gra. Mogę się co najwyżej powygłupiać jak błazen, a nie udawać, że proponuję wielką sztukę.

– Mój Teatr IMKA prowadzi rozmowy na temat sprowadzenia The Cult, który wydał znakomitą płytę „Choice of Weapon". Jestem fanem Brytyjczyków i próbuję ich namówić na dwa kameralne koncerty. Jeżeli do tego dojdzie, Złe Psy też będą zaproszone. – dodaje ak- tor. – The Cult widziałem w warszawskiej Proximie. Potem rozmawiałem chwilę z wokalistą Ianem Astburym. Dostałem od niego autograf i eskortowałem grupę do hotelu moim samochodem, na którym powiewała flaga The Cult. Jako fan czuję się spełniony.

Mało kto pamięta, że rolę wokalisty zagrał w zespole Świetliki na płycie „Las putas melancolicas" Bogusław Linda. Wcześniej w filmie „Eskimosce jest zimno" uwodził wokalistkę rockową, związaną z głuchoniemym dozorcą w zoo, a gdy reżyserował „Seszele", rzecz działa się w operze.

– Zawsze marzyłem, żeby być piosenkarzem, i to najsławniejszym – wyznał mi. – Popularność, do której dążyłem, pracując ciężko jako aktor, zdobyłbym od razu. Wszystkie kobiety byłyby moje, brałbym narkotyki, uprawiał seks, używał przemocy. A tak musiałem udawać w filmie, że mam to wszystko.

Być jak Coma

Z akochałem się w tym aktorze miłością heteroseksualną po obejrzeniu go w roli listonosza w „Kobiecie samotnej" Agnieszki Holland oraz po „Gorączce", w której pokazał się jako młody anarchista – mawiał o Lindzie Marcin Świetlicki, lider Świetlików. Po nagraniach był bardziej wstrzemięźliwy: – Wydaje mi się, że Bogusław Linda jest muzykalny, ale wstydzi się śpiewać – powiedział.

– Od dzieciństwa miałem problem ze śpiewaniem, bo bardzo wcześnie przeszedłem mutację – bronił się aktor. – Proszę sobie wyobrazić małego chłopca mówiącego basem. To byłem ja. Musiałem chodzić na lekcję chóru, a wypędzano mnie, bo przeszkadzałem swoim głosem w pięknym śpiewaniu. Wtedy obiecałem sobie, że nie będę śpiewał. Myślę, że słusznie. Mogłem wziąć udział w nagraniu płyty Świetlików tylko dlatego, że zdecydowałem się na melodeklamację. Marcin też nie śpiewa. Nie jest typowym wokalistą. W Świetlikach ważniejsza jest treść i klimat.

Niestety, współpraca skończyła się na płycie. Do regularnej trasy koncertowej nie doszło. Teraz wypada mieć nadzieję, że, jak na wielkie gwiazdy przystało, Świetliki and Bogusław Linda zdecydują się na come back, któremu towarzyszyć będzie wznowienie płyty. Rzecz jasna, z bonusowym, niepublikowanym materiałem.

– Nieraz śpiewałem dziewczynie do ucha i zawsze działało. Kto wie, może trochę pozazdrościłem muzykom i dlatego powstała ta płyta. Czasami gramy za obiad i za zwrot kosztów – mówi Paweł Małaszyński, wokalista zespołu Cochise, znany skądinąd z „Katynia" i „Czasu honoru". Innym razem uda nam się wynegocjować fajną stawkę albo mieć udział ze sprzedaży biletów. Czasy są trudne, dlatego nie narzekamy. Nie czekamy na propozycje z założonymi rękami. Sami się zgłaszamy do klubów, składamy oferty festiwalom.

Po wprowadzeniu podatku VAT na koncerty grać jest ciężko. W zeszłym roku Cochise dali 40 występów, z czego 25 w wakacje. Teraz latem zagrają dziesięć razy.

– W show-biznesie radzą sobie dziś dobrze tylko ci, którzy zaczynali wraz nową fonografią 20 lat temu – Kult, Hey, Kasia Nosowska. W ostatniej dekadzie przebiła się tylko Coma. Dlatego podchodzimy do grania z pokorą.

Paweł Małaszyński muzykuje od 20 lat. Pisał teksty, udzielał się w różnych składach. Cochise działa od lat dziesięciu.

– Nie afiszowałem się z tym, bo po co? – mówi. – To moja pasja. Zawsze bliżej mi było do gwiazd rocka niż kina. Sława nie jest najważniejsza. Liczy się realizacja największej życiowej pasji i to, że mogę grać z moimi kumplami z osiedla, z którymi przyjaźnię się od czasu liceum.

Paweł Małaszyński mówi o strategii małych kroków i zespół ją realizuje. Pierwszą płytę „Still Alive" wydał własnym sumptem. Najnowszy album „Back To Begining" ukazał się nakładem Mystic Production.

– To kontrakt, z którego cieszę się w moim życiu najbardziej – mówi aktor-wokalista. Przecież jesteśmy w jednej firmie z Acid Drinkers i Comą. Oczywiście, nie ma co mówić o złotych górach i czerwonych dywanach, ale nie o to chodzi. Gramy rocka, śpiewamy po angielsku i nie możemy liczyć na promocję w radiu. Dlatego cieszą nas wszyscy fani na koncertach. Jak jest 30, gramy dla nich jak dla 3 tysięcy. Licząc po cichu, że kiedyś będzie tylu na każdym naszym koncercie.

Amerykańska fala

Wiem, że gdybym nie był znanym reżyserem, nikt nie zapłaciłby za moją muzykę dwóch centów – wyznał Woody Allen, reżyser, aktor i muzyk amator. – Słynni ludzi filmu odprężają się na polu golfowym i grają wtedy jak amatorzy. Wybrałem klarnet. Muzykowali krawcy, rzeźnicy, lokaje. Dlaczego miałbym nie pomuzykować i ja, skoro lubię?

Nowoorleański jazz to największa miłość Woody'ego. Na klarnecie gra dłużej, niż reżyseruje: już ponad pół wieku, od 15. roku życia. Kiedy pierwszy raz usłyszał Sidneya Becheta, zażądał od rodziców instrumentu. Ćwiczy każdego dnia. O tym, że jazzową pasję traktuje poważnie, świadczy fakt, że artystyczny pseudonim (naprawdę nazywa się Allan Koenigsberg) zapożyczył od klarnecisty Woody'ego Hermana. Pisanie i reżyserowanie stało się pracą: poniedziałkowy koncert w Nowym Jorku jest świętem i radością, z której nie zrezygnował nawet wtedy, kiedy dostał Oscara. Po prostu nie pojechał do Los Angeles. Tam trwała gala, a on improwizował z kolegami nowoorleańskie rytmy.

– Grając, wyłączam się z życia, relaksuję – mówi. Niczym bohater jego komedii, człowiek-kameleon Zelig, przeistacza się w gwiazdę jazzu, upodobnia do bohaterów swojej młodości. Nie ukrywa, że kocha jazz, bo czas jego rozkwitu przypadł na złotą erę Nowego Jorku. – Miasto kipiało całodobowym życiem dzięki niezliczonym nocnym klubom, kabaretom, teatrom – mówi. – Wszędzie rozbrzmiewała muzyka Cole'a Portera, George'a Gershwina, Duke'a Ellingtona, Louisa Armstronga. Styl tamtych lat był niepowtarzalny – faceci w kapeluszach i garniturach na miarę, kobiety z niezwykłymi fryzurami i z papierosami, na których zostawały ślady szminki. To epoka, która mnie inspiruje.

Publicznie jako klarnecista Woody Allen dał się poznać pod koniec lat 60., kiedy wystąpił ze słynnym nowoorleańskim Preservation Hall Jazz Band. Zespół gra w ścieżce dźwiękowej „Śpiocha". Pierwszy raz w telewizji Allen wystąpił w 1971 r. w „The Dick Cavett Show". Trzeba podkreślić, że koncertując, Woody Allen odnosi duże sukcesy... komercyjne. Kręcąc niskobudżetowe filmy, w których największe gwiazdy Hollywood godzą się grać po minimalnych stawkach, uzyskując wsparcie europejskich metropolii, bo film Amerykanina to najlepsza reklama – za swoje występy nie waha się kasować dużych stawek. Nawet ponad 100 tysięcy dolarów. To dużo. Allen koncertuje w kasynach i reprezentacyjnych salach, mogąc liczyć na obecność snobistycznej, bogatej publiczności. W Warszawie na jego show w Sali Kongresowej nie można było dostać biletów, chociaż przyjechał w okresie bożonarodzeniowych ferii, kiedy stolica jest pusta.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy