Książka. W poszukiwaniu zagubionej magii

Publikacja: 22.03.2013 19:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Książka? Z jej przyprawionym kurzem zapachem, szorstką w dotyku powierzchownością albo wręcz odwrotnie, z doskonale wypieszczoną okładką, atakującą palce zaledwie wypukłością wytłoczonych liter. Szara albo barwna. Elegancka lub niepozorna. Dobra albo zła.

Czy przetrwa w świecie oszałamiającej kariery ruchomych obrazków? Krzykliwej rzeczywistości. Atakowana przez dźwięki rozwrzeszczanego telewizora, gaworzącego radia czy popiskującej konsoli, gdy sama potrafi rozkwitnąć wyłącznie w doskonałej ciszy i harmonii. Współczesność zdaje się toczyć z nią wojnę. Wymyśla coraz to nowe wynalazki, tworzy ideologie, by zamknąć ją w muzeum, zapisać na mikrofilmach albo zakląć w ciężkich terabajtach pamięci. Rzekomo ma abdykować z naszego świata w godnym celu ochrony amazońskich lasów. Ktoś z kolei wymyśla tablet odbijający na szklanym ekranie ledwie głupawy uśmiech właściciela, ale absolutnie bez zdolności zaproszenia czytelnika w świat ukryty między przesypującymi się kartkami papieru.

Czy przetrwa? XX wiek wydawał się jej końcem. Troglodyci ze swastykami na ramieniu budowali z niej stosy, by potem polać je benzyną i oświetlić ich pożarem kamienice przy rynkach miast. Inni, po przeciwnej stronie granicy, palili carskie biblioteki i drukowali w milionowych nakładach dzieła swoich oszalałych z nienawiści kacyków. W barwnych, skórzanych okładkach zaludniały półki księgarń i bibliotek, ale ich zła karma trzymała czytelników z daleka. Zaś wielcy mistrzowie przeszłości drukowani na szarym gazetowym papierze, bez edytorskiej troski i nakładu, ale byli za to... czytani. Chciało się tych książek, choć rozsypywały się w palcach już przy trzeciej czy czwartej lekturze. Takie książki pamiętam najlepiej.

W odziedziczonym po Niemcach mieszkaniu moich dziadków w Zabrzu trafiałem na nie, penetrując na kolanach zakamarki salonu. Miałem dwa, może trzy lata. Na dolnej półce stolika od telewizora (ten zwykle milczał, odzywał się może dwa–trzy razy dziennie) stał pomalowany srebrną farbą gipsowy słoń. Ilekroć na niego trafiałem, wędrując do komody, zawsze milczał i stał bez ruchu, a ja wiedziałem, że to kamuflaż, bo przecież dziadek opowiadał o słoniu, że gdy nikt go nie widzi, harcuje jak oszalały po całym salonie. Do dziś żałuję, że nigdy tego nie widziałem. Zdradziecki słoń zostawał więc na uboczu, a ja otwierałem z trudem dolne półki komody, gdzie stały książki. Najpierw buchała ze środka gruba warstwa kurzu, potem lekki, zetlały zapach wysuszonych papierosów Mewa, a potem były już książki. Duże i małe, sczytane lub nie. Szukałem oczywiście tych z obrazkami. Tylko one do mnie przemawiały, bo świat liter był wówczas dla mnie jedynie pogmatwanym chaosem niezrozumiałych znaków.

Obrazki były wszystkim. Kusiły dymiącym wulkanem którejś z powieści Vernego, żaglami na okładce „Wyspy skarbów" Stevensona, portretem jednonogiego Johna Silvera z papugą na ramieniu, a przede wszystkim, albo ponad wszystko, rysunkami dumnych samnickich wojowników i ich odwiecznych wrogów – rzymskich legionistów. Może już wtedy pojawił się dylemat, który nurtuje mnie po dziś dzień, która formacja była lepsza: macedońska falanga czy rzymska centuria? Chyba ta ostatnia, skoro zwyciężyli Rzymianie. Siedziałem w kucki na chłodnej podłodze z nosem zanurzonym w książkach, aż przychodził dziadek, brał mnie pod pachę i zanosił do łóżka, w zupełnie innym pokoju, gdzie na ścianie wisiał wielki obraz z Matką Boską, a pod sufitem alabastrowy żyrandol, ale książek nie było.

Będziesz ich miał jeszcze wiele w życiu. Jeszcze w nich utoniesz – mówił łagodnie, całował w czoło i nakrywał kołdrą, ja zaś wpadałem w głęboki sen pełen marzeń o żaglach, Samnitach i zielonych wzgórzach Afryki. Gdybym wtedy wiedział, że je kiedyś zobaczę! Czekałem na dzień, kiedy słowa dziadka się spełnią. Niewątpliwie miał dar proroczy.

Otóż przyszedł i to dość szybko. Niecałe dziesięć lat później. Była połowa lat 70. Ubrany w harcerski mundur, w czapce z lilijką na czole i z dziarsko zawiązaną pod szyją chustą uczestniczyłem w wielkim, socjalistycznym (wszystko wtedy było socjalistyczne!), osiedlowym zbiorze makulatury. Z całym zastępem kolegów, acz bez proporczyka na kiju włóczyliśmy się od bloku do bloku, prosząc mieszkańców zaczytanej w książkach Nowej Huty o niepotrzebną makulaturę. Trafiały się głównie stare gazety, ale w niektórych mieszkaniach co bardziej oczytani wrzucali do naszych tekturowych pudeł niepotrzebne roczniki statystyczne, podręczniki po dorosłych już dzieciach, a niekiedy i książki. I to te najprawdziwsze, z Johnem Silverem lub barwnym motylem z Polinezji na okładce. Pełne już pudła targaliśmy do szkoły, gdzie w małym składziku koło portierni opróżnialiśmy je z makulatury.

Pod wieczór urobek był tak duży, że stos papierzysk sięgał sufitu. Wtedy zaczynała się prawdziwa zabawa. Wdrapywaliśmy się na szczyt i zjeżdżaliśmy jak z wielkiej pryzmy śniegu na dół. Wdrapywaliśmy się ponownie, by wygrzebać najbardziej poręczne książczyny i rzucić nimi jak śnieżką w uciekającego w popłochu kolegę. Zanurkować jeszcze raz, zjechać na wytartych spodniach na sam dół i znów się wdrapać na górę. Po kilku chwilach miałem dość. Góra papieru była już nieźle udeptana, a ja całkiem zmęczony. Spojrzałem więc na to, co miałem w ręku. Kruczkowski. Niemcy. Co to jest? Nie miałem pojęcia, więc włożyłem książkę do chlebaka. Potem następną i jeszcze jedną. Zsunąłem się z makulaturowej góry obciążony książkami i żeby mieć spokojne sumienie, spytałem pilnującego nas nauczyciela, czy mogę wziąć je do domu. Wzruszył tylko ramionami. Bierz, chłopie. Polska od tego nie zbiednieje.

Nie zbiedniała. Za to ja odkryłem nowy świat. To był początek księgozbioru, który rozwija się po dziś dzień. Z wypiekami na twarzy czytałem wygrzebanych z makulatury Centkiewiczów, Szklarskiego, Fiedlera, a nawet Dostojewskiego.  Czytałem w dzień i w nocy. Przy lampce i z latarką pod kołdrą. Dobrze było, ciekawie. Zajmująco. Czasem trafiał się biały kruk, o czym nie miałem pojęcia, przynajmniej do czasu kiedy w towarzystwie nowych już kolegów, po kolejnym dziesięcioleciu stałem nad  straganem na giełdzie książkowej przy Grzegórzeckiej, by zdobyć jakiś niewielki budżecik na studenckie wydatki. Był stan wojenny. Na szczycie woluminów leżały rzadkie wtedy dzieła Joanny Chmielewskiej („Lesio"?) lub Marka Hłaski, zaś pod grubą warstwą rozścielonej jak dywan „Trybuny Ludu" kryły się maleńkie książczyny autorów zakazanych. Był Miłosz i Gombrowicz, Besancon i Orwell, a sprzedawało się to po cichu, żeby bezpieka nie widziała ani nie słyszała. Sprzedawało się oczywiście zbędne egzemplarze, bo te własne, dziewicze kryły się w zakamarkach szafy, a w chwilach trudniejszych trafiały do piwnicy.

Czy pamiętam pierwszą bibułę w moich zbiorach? Chyba nie. Ale pamiętam wzruszenie, z którym brałem do ręki „Zniewolony umysł" Miłosza w paryskim wydaniu gdzieś pod koniec osiemdziesiątego pierwszego. Rozpierała mnie duma. Bo to nasz. Polski i litewski. Z Noblem i z Ameryki. A jaki głęboki, jak pięknie napisany! A w jakim wydaniu! Nigdy potem się to nie powtórzyło. Nigdy przypływ uczuć do książki nie był tak gwałtowny, tak nieokiełzany, tak pełen egzaltacji. Nawet gdy kilka lat później brałem po raz pierwszy do ręki świeżo wydaną książeczkę z moim imieniem i nazwiskiem na okładce. To już było nie to.

Na początku lat 90. nawiązałem udany flirt z telewizją. Trwał ponad 20 lat. Niedawno wróciłem w cudowny świat papieru. Czy po to, by go zmienić? Ano nie. Ożywić. Transformować. Ale nie pożegnać, bo cóż jest cudowniejszego niż tchnący kurzem zapach książki. Wierzę, że uda mi się uratować ów schodzący do podziemi świat świętego Graala, a nadzieję dają mi córki, które, mimo że urodzone już w epoce Internetu, nie wyobrażają sobie książki bez papieru. Bez ciszy i harmonii zrodzonej w kosmicznym wnętrzu każdego z osobna. Bez ciszy własnych myśli.

Książka? Z jej przyprawionym kurzem zapachem, szorstką w dotyku powierzchownością albo wręcz odwrotnie, z doskonale wypieszczoną okładką, atakującą palce zaledwie wypukłością wytłoczonych liter. Szara albo barwna. Elegancka lub niepozorna. Dobra albo zła.

Czy przetrwa w świecie oszałamiającej kariery ruchomych obrazków? Krzykliwej rzeczywistości. Atakowana przez dźwięki rozwrzeszczanego telewizora, gaworzącego radia czy popiskującej konsoli, gdy sama potrafi rozkwitnąć wyłącznie w doskonałej ciszy i harmonii. Współczesność zdaje się toczyć z nią wojnę. Wymyśla coraz to nowe wynalazki, tworzy ideologie, by zamknąć ją w muzeum, zapisać na mikrofilmach albo zakląć w ciężkich terabajtach pamięci. Rzekomo ma abdykować z naszego świata w godnym celu ochrony amazońskich lasów. Ktoś z kolei wymyśla tablet odbijający na szklanym ekranie ledwie głupawy uśmiech właściciela, ale absolutnie bez zdolności zaproszenia czytelnika w świat ukryty między przesypującymi się kartkami papieru.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą