Książka? Z jej przyprawionym kurzem zapachem, szorstką w dotyku powierzchownością albo wręcz odwrotnie, z doskonale wypieszczoną okładką, atakującą palce zaledwie wypukłością wytłoczonych liter. Szara albo barwna. Elegancka lub niepozorna. Dobra albo zła.
Czy przetrwa w świecie oszałamiającej kariery ruchomych obrazków? Krzykliwej rzeczywistości. Atakowana przez dźwięki rozwrzeszczanego telewizora, gaworzącego radia czy popiskującej konsoli, gdy sama potrafi rozkwitnąć wyłącznie w doskonałej ciszy i harmonii. Współczesność zdaje się toczyć z nią wojnę. Wymyśla coraz to nowe wynalazki, tworzy ideologie, by zamknąć ją w muzeum, zapisać na mikrofilmach albo zakląć w ciężkich terabajtach pamięci. Rzekomo ma abdykować z naszego świata w godnym celu ochrony amazońskich lasów. Ktoś z kolei wymyśla tablet odbijający na szklanym ekranie ledwie głupawy uśmiech właściciela, ale absolutnie bez zdolności zaproszenia czytelnika w świat ukryty między przesypującymi się kartkami papieru.
Czy przetrwa? XX wiek wydawał się jej końcem. Troglodyci ze swastykami na ramieniu budowali z niej stosy, by potem polać je benzyną i oświetlić ich pożarem kamienice przy rynkach miast. Inni, po przeciwnej stronie granicy, palili carskie biblioteki i drukowali w milionowych nakładach dzieła swoich oszalałych z nienawiści kacyków. W barwnych, skórzanych okładkach zaludniały półki księgarń i bibliotek, ale ich zła karma trzymała czytelników z daleka. Zaś wielcy mistrzowie przeszłości drukowani na szarym gazetowym papierze, bez edytorskiej troski i nakładu, ale byli za to... czytani. Chciało się tych książek, choć rozsypywały się w palcach już przy trzeciej czy czwartej lekturze. Takie książki pamiętam najlepiej.
W odziedziczonym po Niemcach mieszkaniu moich dziadków w Zabrzu trafiałem na nie, penetrując na kolanach zakamarki salonu. Miałem dwa, może trzy lata. Na dolnej półce stolika od telewizora (ten zwykle milczał, odzywał się może dwa–trzy razy dziennie) stał pomalowany srebrną farbą gipsowy słoń. Ilekroć na niego trafiałem, wędrując do komody, zawsze milczał i stał bez ruchu, a ja wiedziałem, że to kamuflaż, bo przecież dziadek opowiadał o słoniu, że gdy nikt go nie widzi, harcuje jak oszalały po całym salonie. Do dziś żałuję, że nigdy tego nie widziałem. Zdradziecki słoń zostawał więc na uboczu, a ja otwierałem z trudem dolne półki komody, gdzie stały książki. Najpierw buchała ze środka gruba warstwa kurzu, potem lekki, zetlały zapach wysuszonych papierosów Mewa, a potem były już książki. Duże i małe, sczytane lub nie. Szukałem oczywiście tych z obrazkami. Tylko one do mnie przemawiały, bo świat liter był wówczas dla mnie jedynie pogmatwanym chaosem niezrozumiałych znaków.
Obrazki były wszystkim. Kusiły dymiącym wulkanem którejś z powieści Vernego, żaglami na okładce „Wyspy skarbów" Stevensona, portretem jednonogiego Johna Silvera z papugą na ramieniu, a przede wszystkim, albo ponad wszystko, rysunkami dumnych samnickich wojowników i ich odwiecznych wrogów – rzymskich legionistów. Może już wtedy pojawił się dylemat, który nurtuje mnie po dziś dzień, która formacja była lepsza: macedońska falanga czy rzymska centuria? Chyba ta ostatnia, skoro zwyciężyli Rzymianie. Siedziałem w kucki na chłodnej podłodze z nosem zanurzonym w książkach, aż przychodził dziadek, brał mnie pod pachę i zanosił do łóżka, w zupełnie innym pokoju, gdzie na ścianie wisiał wielki obraz z Matką Boską, a pod sufitem alabastrowy żyrandol, ale książek nie było.