Synowie angielskiej Oazy

Depeche Mode to bezprecedensowy przykład bluesa w wersji electro. Powracają albumem „Delta Machine". 25 lipca wystąpią na Stadionie Narodowym

Publikacja: 23.03.2013 00:01

Synowie angielskiej Oazy

Foto: materiały prasowe

Paradoks i fenomen

Depeche Mode

oraz wokalisty Dave'a Gahana polega na tym, że dla przeżywającego kryzys duchowy młodego pokolenia stworzył substytut religii w muzycznym wydaniu obudowany licznymi rytuałami. Fani współtworzą subkulturowy kościół, zachowując się jak współczesny laicki zakon, rozpoznawalny dzięki czytelnemu kodowi modowemu. Stanowią jedną z najbardziej zdyscyplinowanych i prężnych ruchów – już nie młodzieżowych, ponieważ rozciągnął się na pokolenia czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków, ludzi, którzy prowadzą poważne biznesy. I dziś rzucają się w oczy skórzanymi ubraniami – na wzór rockersów z lat 50. Mają też swój kod gestów wysnuty z galerii estradowych zachowań Gahana. Niemal każdy przebój doczekał się osobnej choreografii, tak w wykonaniu muzyków, jak i fanów.

Zobacz na Empik.rp.pl



Sam Gahan wykreował się na postać „popowego Chrystusa": udręczonego przez współczesną cywilizację i będącego jej ofiarą, cierpiącego za masy i umęczonego własną popularnością. Transmitowano jego zasłabnięcia i czekano na śmierć, tak jakby miała kogoś zbawić. Żyje, a fani pragną, by po raz kolejny wykonał hymn Depeche Mode – melancholijną muzyczną modlitwę „Personal Jesus", której wersję zaśpiewał sam Johnny Cash, a z jeszcze większą ochotą demoniczny Marylin Manson.






Piosenkę zainspirowała wspomnieniowa książka Priscilli Presley „Elvis i ja". Całkiem nieskromnie Martin Gore, współtwórca zespołu, tak wyjaśnił genezę piosenki: „To jest kompozycja o byciu Jezusem Chrystusem dla kogoś, komu daje się nadzieję i opiekę. To jest kompozycja o tym, jak Elvis Presley był mentorem dla Priscilli i jak często podobne relacje mają miejsce w ludzkim życiu, jak ktoś się dla kogoś staje bogiem".



Nie da się ukryć, że Depeche Mode też występują w podobnej roli. Również dla polskich fanów. Szczególną popularność zespołu w naszym kraju tłumaczy fakt, że jego historia mogłaby się zdarzyć w PRL. Mogłaby, bo w Wielkiej Brytanii realizowany był podobny projekt socjalny jak nad Wisłą. Bo dla przyszłych gwiazd electropopu ważne były religijne doświadczenia z młodości.



Nowa Huta Albionu



Przed 1989 r. wyobrażaliśmy sobie Anglię niczym Bóg wie jaki raj, tymczasem z przeszłością muzyków łączą się losy nowego społeczeństwa budowanego po wojnie, trochę jak u nas, w miastach przypominających Nową Hutę. Oto Partia Pracy postanowiła rozwiązać problemy mieszkaniowe Anglików i tworzyła nowe, złożone z bloków ośrodki przemysłowe. Jednym z nich było Basildon, w hrabstwie Essex, gdzie przewidziano mieszkania dla 50 tysięcy obywateli. Finał był taki, że w większości napływowa wiejska i robotnicza  ludność stworzyła środowisko bez żadnych więzów, tradycji. Początkowy rozkwit skończył się upadkiem. Jedyną perspektywą dla młodych stawał się tani alkohol, zabijający poczucie beznadziei, choć na chwilę. Przyszli muzycy na tym tle stanowili wyjątek. Poszli drogą, która przypomina Oazę. Działali w kościelnych Brygadach Chłopców, które poza uczestnictwem w nabożeństwach i meczach futbolowych dawały też szansę śpiewania w chórze.



– Między 11. a 18. rokiem życia Vincent i ja byliśmy gorliwymi chrześcijanami – wspomina Andy Fletcher. – Co roku jeździliśmy na festiwale muzyki chrześcijańskiej. Byliśmy kaznodziejami, próbowaliśmy nawracać niewierzących, w tym miejscowych chuliganów. Nie było to do końca bezpieczne. Zdarzało się, że obrywaliśmy za nasze przekonania. Nie ulega wątpliwości, że to w kościele nauczyliśmy się grać i śpiewać. Innymi słowy: to tam stawialiśmy pierwsze kroki w naszym zawodzie.



Podobny los spotkał Martina Gore'a, który tworzył folkowy duet z kaznodzieją Kevinem Walkerem. Nawet po latach, kiedy zaczął deklarować, że jest ateistą, krytycy zwracali uwagę, że zainteresowania tematyką religijną nie wykorzenił – na zmianę zaskakiwał bluźnierstwami i pobożnością.



Gdyby nie taki przekaz, grupa nie miałaby szansy przetrwać na muzycznej scenie. Wypłynęli przecież na fali muzyki new romantic, która dawno przebrzmiała i powraca tylko na fali perwersyjnych sentymentów. A jednak Depeche Mode są dziś jednym z najbardziej dochodowych muzycznych przedsięwzięć na świecie. Sprzedali ponad 100 mln albumów, a ich koncerty wypełniają stadiony z podobną łatwością i regularnością, co występy The Rolling Stones czy U2. Hitów mają co nie miara. Na czym więc polega tajemnica Depeche Mode? Na tym, że ubrali w nowoczesne elektroniczne aranżacje klasyczne rockandrollowe tematy, motywy rockabilly, co pokazuje nowa, trzynasta płyta „Delta Machine" bluesa. Gdyby nie syntezatorowy kostium, kompozycje te mógłby wykonywać wspomniany Elvis Presley (gdyby żył) albo AC/DC. Dopiero w ostatnich latach pociągnęli fanów w stronę mrocznych elektronicznych klimatów, ale nawet teraz nie zerwali z rodzajem muzycznego pulsu, jaki rozpala emocje światowej młodzieży od czasu, gdy Beatlesi wyszli na światło dzienne z liverpoolskich piwnic. Już zresztą kiedy na początku lat 80. śpiewali lekkie electropopowe piosenki „Just Can't Get Enough" czy „See You", gitarzysta i klawiszowiec Andy Fletcher przechwalał się: „Będziemy Beatlesami muzyki niezależnej!".

Zaskakującym atutem zespołu stało się, że w zasadzie wszyscy muzycy odkrywają przed nami talenty kompozytorskie: nie są ograniczone do liderów. Kiedy po komercyjnym sukcesie debiutanckiej płyty „Speak & Spell" grupę opuścił Vincent Clark, by założyć z Alison Moyet Yazoo, a potem Erasure, kiedy wszyscy mogli pomyśleć, że zespół czeka kompozytorska katastrofa – ujawnili swoje talenty Andy Fletcher i Martin Gore, a także Alan Wilder, który zastąpił Clarka i odszedł z grupy, czując się niedoceniony. Fascynująca jest ostatnia dekada. Dave Gahan czuł się zdominowany przez instrumentalistów i miał dość śpiewania cudzych piosenek, bo wydawało mu się, że odgrywa rolę maskotki, marionetki. Zdecydował się na radykalny ruch –nagrał solową płytę i wywalczył sobie w zespole autonomię: może pisać nowe piosenki nawet z zewnętrznymi autorami. To sprawiło, że muzyka grupy nie jest homogeniczna, ograniczona stylistycznie, a każdy personalny czy muzyczny kryzys okazuje się, z perspektywy czasu, punktem zwrotnym i nowym impulsem w rozwoju.

Tuba dla mas

Zaczynali od gitar, ale opanowanie strunowych instrumentów okazało się nazbyt skomplikowane. Muzycznej rewolucji dokonali dzięki prostszym w obsłudze syntezatorom. Umasowiły granie i odbiór muzyki jeszcze bardziej niż gitary. Były tym, czym są dla nas dziś komputery i inne powiązane z siecią gadżety. Stały się wehikułem, który przeniósł muzyków do przyszłości. By osiągnąć ten cel, muzycy nie gardzili nawet najgorszą pracą. Clarke i Fletcher roznosili gazety, ale opróżniali też toalety samolotów na pobliskim lotnisku.

– Rock i punk się skończyły i ludzie zainteresowali się syntezatorami – wspomina Fletcher. – W 1980 r. za około 150 funtów można już było kupić monofoniczny instrument dający się podłączyć do systemu nagłaśniającego. Można było tworzyć nowe dziwne dźwięki bez gitar.

Powstała nowa muzyka dla mas. Prosta, a jednocześnie przywracająca muzyce tajemnicę, magię. Głosem tej symfonii przyszłości stał się Dave Gahan. Z przyszłymi muzykami Depeche Mode połączyły go również problemy: tak jak wszyscy pochodził z rozbitej rodziny. Traumę przeżywał na raty. Gdy był dziesięciolatkiem, w domu pojawił się biologiczny ojciec , choć wcześniej mówiono mu, że nie żyje. Wkrótce zniknął ponownie. Dave cierpiał, ale nie pokazywał tego po sobie. Ostro szedł do przodu.

– Zawsze czułem, że jestem na tyle dobry, żeby zostać gwiazdą – mówił. – Szczerze mówiąc, czułem tak od samego początku.

Odpieprz się. Pijesz co wieczór piętnaście kufli piwa i robisz po tym striptiz. Jesteś totalnym hipokrytą! Dave Gahan do Martina Gore w trakcie prac nad „Songs of Faith And Devotion"

Ostry był również w konfliktach z prawem.

– Zacząłem wagarować i zostałem zawieszony w prawach ucznia. Miałem trzy sprawy w sądzie dla nieletnich za kradzież i podpalanie motorów oraz malowanie po ścianach. Uwielbiałem ten rodzaj ekscytacji, jaki towarzyszył jeździe motorem z piskiem opon w czasie ucieczki przed policją – chwalił się Gahan.

Gdy po rzuceniu szkoły podjął pracę w lokalnej fabryce perfum, w ciągu ośmiu miesięcy pracował na dwudziestu stanowiskach, ale nigdzie się nie przyjął. Od poprawczaka, gdzie lądował nazbyt często, wybawiła go muzyka.

Muzyczne walentynki

Nikt nie przychodził na nasze koncerty. Zdecydowaliśmy się przyjąć Gahana do grupy, ponieważ był ekstrawagancki i otwarty, a także pewny siebie – wyznał Clarke, który z kolei nie lubił znajdować się w centrum uwagi. Gahan miał być następcą Presleya, Lennona, Hendriksa doby elektroniki.

Zmiana nazwy z Composition of Sound na Depeche Mode to była kolejna rzecz, którą zawdzięczali Gahanowi. Zadebiutowali w walentynki 1981 r. w londyńskiej sali Rainbow wraz z Ultravox. Zdaniem historyków muzyki był to pierwszy koncert nurtu new romantic.

– W Anglii ta nazwa nie ma najlepszych konotacji  – tłumaczył mi podczas wywiadu dla „Rzeczpospolitej" Martin Gore. Kojarzy się z okropnym makijażem, futerkami, tapirowanymi fryzurami. W new romantic najbardziej twórcze było elektroniczne brzmienie. I te osiągnięcia staram się zachować w zespole.

Zdaniem złośliwej brytyjskiej prasy sukces zawdzięczali również wyglądowi. Tymczasem nie zaliczali się do grona francuskich piesków i amerykańskich pudli ówczesnej muzycznej sceny. W przeciwieństwie do Duran Duran nie mieli własnego kierowcy, tylko jeździli na koncerty sami, by więcej odłożyć. Sami kontrolowali promocję. Do telewizji wyprawiali się metrem i autobusami, sami nosząc sprzęt muzyczny. O ich odmienności świadczył również rockerski wygląd w wideoklipie „Just Can't Get Enough" – nieco śmieszny wobec melodyjności piosenki. A jednak odróżniał muzyków od innych.

Jeszcze bardziej musieli pracować na oryginalność, gdy opuścił ich Clarke. Zmieniły się przede wszystkim teksty. Na początku były infantylne, oparte na skojarzeniach, grze słów, mocno związane z dramaturgią muzyki.

– Teksty nigdy nie były mocną stroną Clarke'a. Tak naprawdę wstydziliśmy się ich, byliśmy nimi zakłopotani  wspominali.

Tymczasem takie piosenki jak „Master And Servant" wkraczały w krąg trudnych ludzkich zależności opartych na seksie. „Everything Counts" było krytyką pazernych korporacji, zaś „People Are People" zostało zaanektowane przez geje i lesbijki, stało się ich hymnem granym na Love Parade. Wizerunek modeli i skojarzenia z mniejszościami seksualnymi, które zyskiwały coraz większy rozgłos, to też był napęd popularności grupy.

Usilnie pracowała nad wyrafinowanym brzmieniem. Depeche Mode jako pierwsi przełamali ograniczenia techniczne związane z nową generacją syntezatorów. Główny problem przypominał dzisiejsze związane z niekompatybilnością komputerów i telefonów komórkowych. Gore zwracał uwagę, że syntezatory różnych producentów nie były przystosowane do współpracy ze sobą, tymczasem nie każda z firm była w stanie zaproponować zróżnicowane rozwiązanie dźwiękowe pasujące do muzycznej gamy Depeche Mode. Po prostu trzeba było łączyć różne instrumenty i systemy. Pionierzy elektroniki, tacy jak Tangerine Dream czy Kraftwerk, zatrudniali wykwalifikowanych, doświadczonych inżynierów, by przełamywali te problemy. Anglików nie było na początku na to stać.

– Dwie pierwsze płyty Depeche Mode były nagrane z użyciem sprzętu analogowego, choć przy produkcji „A Broken Frame", przyznaję, korzystaliśmy z pomocy automatu perkusyjnego Roland TR-808. Woleliśmy tworzyć dźwięki perkusji na syntezatorach, to dawało poczucie wyjątkowości – mówił Daniel Miller, producent.

Z czasem rozwijali park maszynowy. To była prawdziwa rewolucja technologiczna. Szli w awangardzie. Zakupili niezwykle drogi, kosztujący kilkadziesiąt tysięcy funtów instrument, który kopiował dźwięki rzeczywistości. Dzięki temu, po przearanżowaniu, mogły być wykorzystane w nagraniach. Warto było posłużyć się maszyną, choć była nie tylko droga, ale i skomplikowana w użyciu niczym kościelne organy. Do jej montażu potrzebnych było aż czterech techników! Pozwoliła jednak łączyć syntezatorowe motywy z tradycyjnymi, a nawet akustycznymi instrumentami.

Znawcy podkreślają, że takie traktowanie świata dźwięków pozwoliło zespołowi bezboleśnie przejść w sferę muzyki cyfrowej. Inne grupy new romantic tego nie potrafiły. Charakterystyczne, metaliczne uderzenie kilofa stało się głównym motywem „Master and Servant". W refrenie „People Are People" ważny jest gwar i śmiech, jaki nagrano na pokładzie samolotu. Wykorzystano też gitarowy dźwięk w stylu gitarzysty Hanka Marvina, ale tak jakby grał z użyciem 50-fenigowej monety. W „Black Celebration" pojawia się dźwięk fajerwerków przelatujących ponad mikrofonami.

Aby wykorzystać nowy potencjał pomysłów, grupa udała się do ultranowoczesnych studiów Hansa w Berlinie, które dysponowały 64-kanałowym stołem mikserskim z komputerową pamięcią. Tu nie mogło być przypadku – każdy ruch gałki był zapisywany i w każdej chwili możliwy do odtworzenia.

Berlin, gdzie wcześniej realizowali swoje szalone muzyczne projekty tacy hedoniści jak Iggy Pop, David Bowie czy Lou Reed, stał się też dla muzyków impulsem do zmiany obyczajów.

– Moja angielska dziewczyna była zagorzałą chrześcijanką i trzymała mnie krótko – wspomina Martin Gore. – Wszystko wydawało jej się perwersyjne. Gdy oglądałem telewizję i pokazywano nagie sceny, wychodziłem na zboczeńca. W Berlinie zacząłem się umawiać z dziewczyną, z którą odkryłem seksualną wolność.

W końcu Gore kupił w Berlinie mieszkanie, a 24-godzinne życie miasta pochłonęło go bez reszty.

Innych bodźców dostarczała rzeczywistość metropolii podzielonej murem. – Sytuacja, w której obserwowali mnie przez lornetki enerdowscy strażnicy, była dla mnie niesamowita. Czułem się jak w oblężonej twierdzy – wspominał Fletcher.

Koszmar Hollywood

Fenomen Depeche Mode w najdziwniejszy sposób zadziałał w Ameryce. Fani nie kupowali płyt, ale zespół wypełniał trzydziestotysięczne stadiony. Spointował to trasą koncertową „Music For The Masses". Finałem liczącego sto jeden występów tournée stał się show w Passadenie dla 60 tysięcy fanów, zarejestrowany w kultowym dziś filmie dokumentalnym „101". Pokazał grupę w podróży, otoczoną zwariowanymi wyznawcami, którzy współtworzyli legendę grupy. W kulminacyjnym momencie obrazu kilkadziesiąt tysięcy fanów dołączyło do Gahana i rytmicznie śpiewało „Everythings Counts". Ten obrazek stworzył kanon koncertów grupy i jest powtarzany jak świecki rytuał. Podobnie jak sekwencja niezwykle szybkiego machania dłonią. Wydaje się infantylne, ale właśnie takie zbiorowe gesty jednoczą współczesnych idoli z fanami. Dają poczucie muzycznej wspólnoty. Co ciekawe, Gahan, powtarzający jak kapłan wyraziste, symboliczne gesty, często nie był ich autorem: bywa, że tylko je wyjawiał z tłumu i nadawał publiczny sens.

– Był taki moment, kiedy wskoczyłem na jedną z platform i zauważyłem, że kilka osób macha do mnie – opowiada wokalista. Zacząłem machać do nich i za chwilę powtórzył to tysięczny tłum.

Powtarza do dziś.

Nieszczęściem stało się, że po sukcesach amerykańskich tournée Gahan zamieszkał w Hollywood i zaczął grać znaczącą rolę w słodko-gorzkim koszmarze, jaki jest udziałem tamtejszych gwiazd. Nie ułatwiała sytuacji nowa żona Teresa Cornoy.

– Mogłem się z nią bawić bez lęku o to, że będę osądzany – mówił. Nie zmuszała mnie wcale do brania heroiny, ale okazję do próbowania jej dawała wielokrotnie. Zawarliśmy pakt, że nigdy nie wezmę hery dożylnie, ale ponieważ szybko stałem się ćpunem i kłamcą, umowę złamałem bez większych oporów.

– Wyglądał okropnie. Udawał, że jest typową ofiarą rocka – wspomina go z tamtych czasów producent Dominic Miller. – Z początku było to nawet zabawne, ale potem odechciewało się śmiać. Narkotyki nie były na porządku dziennym w studio, bo znali mój negatywny stosunek do nich. Ale na trasie stawały się codziennością.

Prawda wyglądała nieco inaczej. Już na początku muzycy zetknęli się z narkotykową pokusą.

– Braliśmy dużo speedu, co sprawiało, że wszystko stawało się jeszcze bardziej emocjonujące – wspominał Clark, który nawet po nagraniu pierwszego singla pozostawał bezrobotny. Pobierał zapomogę 30 funtów, a jak mówi anegdota, oszczędzał 29, bo wydawał tylko na jeden chleb tygodniowo.

– Kiedy widziałem, że ktoś bierze prochy, odchodziłem. Byłem chowany pod kloszem, bałem się narkotyków – mówił Gore. Tylko na początku.

Doszło do tego, że gdy muzycy zaczęli pracować nad „Songs of Faith And Devotion", byli na etapie totalnej dezintegracji. Dziennikarze również zauważyli fatalną kondycję muzyków. Głównie Gahana. Gdy koledzy zrobili mu rewizję w pokoju hotelowym, znaleźli zużyte strzykawki. Zdecydowali się postawić wokaliście ultimatum.

– Odpowiedziałem wtedy Gore'owi: „Odpieprz się. Pijesz co wieczór piętnaście kufli piwa i robisz po tym striptiz. Jesteś totalnym hipokrytą!".

— Tkwiłem w wielkim gównie po szyję – mówił Gahan. Cierpiałem na paranoję. Kiedy wychodziłem do centrum po dragi, nosiłem broń za paskiem.

Próbował popełnić samobójstwo. Mieszał heroinę z koką, w końcu zdecydował się „złoty strzał". Dostał zawału serca: ze stadionu zabierała go karetka. A jednak przyszło opamiętanie. – Dziś moi przyjaciele to ludzie, którzy zdecydowali się odstawić alkohol i prochy – wyznał.

Można liczyć na to, że 25 lipca na Stadionie Narodowym w Warszawie będzie machać ręką wolną od śladów ukłuć.

Paradoks i fenomen

Depeche Mode

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Czy Donald Trump jest człowiekiem religijnym?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Donald Trump. Siewca burzy i reszta świata
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni