Po lekturze „Hańby domowej", po uściskach Marqueza z Fidelem, czyli literackiego giganta z Kolumbii z tyranem z Kuby, po przestudiowaniu przypadku genialnego Celine'a, nawołującego w czasie Holokaustu do rozprawienia się z Żydami niby wydaje się, że nic już człowieka nie może zaskoczyć.
A jednak. Nawet kogoś obeznanego z psychicznymi aberracjami pisarzy, występującymi na styku literatury i polityki, wciąż może spotkać niespodzianka. Mnie się to przydarzyło podczas lektury autobiograficznej książeczki Mo Yana, tegorocznego laureata Nagrody Nobla rodem z Chin. Napisałem „książeczki" ze względu na jej grubość, a nie wartość. Bo rzecz choć króciutka, jest literacko wybitna i potwierdza to, co czytelnicy wydanych wcześniej w Polsce książek Mo Yana już wiedzą. Że mamy do czynienia z wielką indywidualnością pisarską. Z twórcą oryginalnym i zasługującym na najwyższe laury. Prawdę mówiąc, nawet na tle noblistów z ostatniej dekady (a były wśród nich kurioza takie jak Le Clezio czy przeciętniacy jak Pinter) Mo Yan wyróżnia się na korzyść. Jego książki są z tej samej półki co dzieła Coetzeego czy Pamuka, choć Llosa swoją rewolucyjną i rewelacyjną „Rozmową w »Katedrze«" bije ich wszystkich na głowę.
Swojego literackiego mistrzostwa dowodzi chiński pisarz, opowiadając w „Zmianach" pozornie banalną anegdotę, mającą korzenie w czasach biednego dzieciństwa w okresie rewolucji kulturalnej. Jest dwóch chłopaków, dziewczyna, nauczyciel, jej ojciec i jego samochód. Im dalej wchodzimy w autobiografię Mo Yana, tym bardziej widzimy, jak sprytnie nas zwodzi, podsuwając fałszywe tropy i wprowadzając kolejne wątki nawiązujące do tej anegdoty. Chłopiec zostaje wyrzucony ze szkoły, jego kolega odchodzi sam, obaj kochają się w tej samej dziewczynie i zazdroszczą jej ojcu tego, że jest kierowcą wielkiej ciężarówki. Potem wyrzucony Mo trafia na wiele lat do wojska, żeni się z inną, a jeszcze potem zostaje znanym pisarzem. A drogi owego samochodu, dziewczyny i kolegi będą się przecinać ze ścieżkami jego życia. Czyta się to fantastycznie, bo poza darem opowiadania ma też Mo Yan zmysł syntetycznego opisu epoki, w której żył. Dlatego pół stroniczki opisu komuny rolnej, do której zsyłano wybitnych intelektualistów i sportowców, mówi o czasach towarzysza Mao niewiele mniej niż solidny artykuł.
Ano właśnie. Zmysł obserwacji działa u chińskiego pisarza niejako wbrew jego przekonaniom. Po Noblu o Mo Yanie bardzo głośno było na świecie tylko raz, z powodu osławionej już wypowiedzi chwalącej cenzurę. Pisarz, który jest przeciw wolnemu słowu, to nie jest często spotykany okaz, nawet w dyktaturze. Tam wybitni twórcy w najgorszym wypadku starają się tematu nie poruszać. Ale nie Mo Yan, który poza tym, że jest wielkim pisarzem, jest też prawdopodobnie idiotą. Obszar mózgu odpowiedzialny za prawidłową ocenę zjawisk społeczno-politycznych musi mieć poważnie uszkodzony.
Wstrząsający jest opis wizyty pisarza w mauzoleum Mao Zedonga: „przypomniałem sobie moment, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o jego śmierci, i to straszne uczucie, jakby świat się walił – pisze bez krztyny ironii – zdawało nam się, że wraz z jego śmiercią cały kraj musi upaść". A jednak nie upadł. Jak wyłuszcza Mo Yan, miał się coraz lepiej. Autor „Zmian" wylicza, co się zmieniło na korzyść, ale nie przychodzi mu nawet do głowy, żeby zakwestionować mit Mao, który był masowym mordercą i niemal doprowadził Chiny do upadku. Owszem, niejeden polski czy rosyjski pisarz płakał po śmierci Stalina, ale jak dorósł, zrozumiał, że był to powód do radości. Mo Yan w chwili śmierci Przewodniczącego (jak go nazywa) był jednak dorosły, a do tego po latach co najwyżej zauważa „błędy i wypaczenia" rewolucji kulturalnej oraz jej przywódcy, którego wciąż uważa za wielkiego człowieka. Równie zabawnie jest, gdy opowiada o tym, jak marzył o bohaterskiej śmierci w czasie wojny z Wietnamem w 1979 roku i jak imponował mu żołnierz Li Chengwen, który był bohaterem ówczesnej propagandy. A już całkiem niezabawnie się robi, gdy Mo Yan zbywa masakrę na placu Tiananmen dziesięć lat później jednym zdaniem: „Zaraz potem wybuchły zamieszki studenckie i w obliczu bardzo napiętej sytuacji większość osób straciła serce do nauki". Nie byłoby to tak zdumiewające, gdyby pisarz nie odbywał w owym czasie w Pekinie studiów doktoranckich. Stać go jednak tylko na stwierdzenie, że przez to wszystko nie nauczył się angielskiego, czego potem gorzko żałował.
Cóż, jak widać choć autor jest bałwanem, to książki pisze wybitne i, wbrew intencjom twórcy, są to książki mówiące bardzo wiele o zniewoleniu Chińczyków. Co prowadzi nas do jakże pocieszającego wniosku, że wolne słowo jest żywiołem trudnym do okiełznania, a także drugiego, już mniej budującego, że duch opowieści tchnie, kędy chce. Nawiedza nie tylko mądrych i prawych. Czasem wręcz odwrotnie.