Czy masz w domu polski design? – pytałam znajomych w różnym wieku. Drapali się w głowę, zastanawiali. – Spytam żonę – powiedział ktoś. – Mam fotele z Ładu po rodzicach – przypomniał sobie kto inny. – Kilim z Cepelii, to się zalicza? – zapytała trzydziestolatka.
A przecież mamy wystawy, festiwale, nagrody. Łódź Design, Design Centrum Kielce, Dizajn w Cieszynie, Must have from Poland w Mediolanie... Mamy Instytut Wzornictwa Przemysłowego, sklepy internetowe. O polskim designie dużo się mówi, ale w codziennej praktyce nie mamy z nim kontaktu. Często w ogóle nie mamy o nim pojęcia. W środowisku nazywają to „design wystawowy". Pokazać efektowny przedmiot na jakimś expo, media doniosą, zrobią wywiad z projektantem. Dalszego ciągu często brak.
A przecież w domu, w pracy, na ulicy przebywamy wciąż w otoczeniu przedmiotów. Garnki, krzesła, biurka, ołówki. Lodówka, okap kuchenny. Komputer i telefon. Ławka w parku. Gdzie są autorzy?
Kiedyś przedmioty żyły z nami anonimowo. Nikt się nie zastanawiał, skąd się wzięły, kto je wymyślił. Obraz czy rzeźba miały autorów, widelec pozostawał bezimienny. W czasach spółdzielni Ład, gdy jeszcze istniała, Polacy mogli kupować piękne lampy, meble, tkaniny, ale o nazwiskach nie było mowy. Dobre wzory i ich wykonawcy nie rościli sobie pretensji do gwiazdorstwa. Podobnie było w czasach PRL – design nazywał się jeszcze wtedy wzornictwem, a całą działką rządził niepodzielnie Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Projektanci pracowali w państwowych pracowniach, przemysł wdrażał wzory, często świetne. Tak przynajmniej system miał działać w teorii. W życiu było mniej różowo. A to projekt się nie opłacał, a to nie było materiału, a to coś utonęło w rzece socjalistycznej biurokracji. Kto oglądał wystawę „Chcemy być nowocześni" w warszawskim Muzeum Narodowym, gotów pomyśleć, że w latach 50. i 60. produkowano w Polsce wyłącznie piękne rzeczy. Krzesełka Teresy Kruszewskiej, Jana Kurzątkowskiego, malowane i drukowane tkaniny dekoracyjne, figurki z Ćmielowa, tkaniny świadczą, że w czasach Gomułki chcieliśmy i umieliśmy być nowocześni.
Ale wtedy nie było mediów, które by o tym pisały. O trendach, nagrodach nikt nie miał pojęcia. Na ostatniej stronie kultowego miesięcznika „Ty i Ja" działającego między rokiem 1962 a 1972 redaktorzy prezentowali wybrane przedmioty codziennego użytku. Dziś nazwalibyśmy je designem – wtedy znajdowało się je zazwyczaj w małych sklepach w prowincjonalnych miastach, gdzie trafiały „z rozdzielnika". W PRL Poznań dostawał tyle samo co Krapkowice.
Obicie co sezon
Aż nagle w latach 80. okazało się, że widelec też może mieć nazwisko. Ruch w tej sprawie zapoczątkowała Alessi, firma z północnych Włoch założona w 1921 roku przez Giovanniego Alessi. Jego syn Alberto, człowiek obdarzony nieomylnym zmysłem marketingu, objął szefostwo w latach 80. i od razu postanowił wyprowadzić rodzinne przedsiębiorstwo na szerokie wody. Zatrudnił znanych architektów i projektantów. Alessandro Mendini, Ettore Sottsass, Achille Castiglioni projektowali serwisy do kawy, czajniki, sztućce oraz dziesiątki innych przedmiotów codziennego użytku. Zasługą Alessiego było także wylansowanie pokolenia tzw. starchitects, gwiazdorskich architektów – wśród nich Zaha Hadid, Jean Nouvel, Toyo Ito.
Największym projektanckim celebrytą lat 80. i 90. okazał się Philippe Starck. Jego trójnożny wyciskacz do cytrusów Juicy Salif okrzyknięto emblematem nowej fali designu, zdobiącym nie tyle kuchnie (jest mało funkcjonalny), ile biurka snobistycznych nabywców. Francuz stał się prawdziwą maszyną do zarabiania pieniędzy – potrafi narysować szczotkę do zębów, sukienkę i dom. Wszystko, na czym umieści swój bezcenny podpis, zyskuje status „designerski". I odpowiednią do tego cenę.