Wrócę w góry wysokie

Jeżeli ktoś uważa, że słabość, którą okazałem na Broad Peak, jest moją winą, to nie pozostaje mi nic innego, jak z pokorą tę opinię przyjąć. Jednak trudno mi sobie wyobrazić, by w takich warunkach ktoś mógł zrobić coś więcej - mówi Adam Bielecki, himalaista.

Publikacja: 05.07.2013 14:00

Wrócę w góry wysokie

Foto: ROL

Minęło kilka miesięcy od wejścia na Broad Peak, ale to, co się tam stało, pewnie nadal siedzi panu w tyle głowy.



Na pewno. Broad Peak naznaczy mnie do końca życia. Straciłem tam dwóch przyjaciół, a akcja szczytowa wzbudziła duże kontrowersje, które spolaryzowały środowisko wspinaczy. Myślę, że ta wyprawa będzie miała długofalowe konsekwencje, których my, jadąc tam, nie przewidywaliśmy.



Co ma pan na myśli?



To, że sprawy himalaizmu, wymagające specjalistycznej wiedzy, są w tej chwili rozważane w mediach mainstreamowych, a osądzaniem nas zajęli się laicy. Poza tym ta sprawa pokazała, jak bardzo skłócone jest środowisko wspinaczy. Ujawniła pewne różnice pokoleniowe, sprowokowała fundamentalną dyskusję o kondycji himalaizmu, o problemach etycznych związanych z działaniem w warunkach ekstremalnych.



W tej dyskusji musiał pan odpowiadać na zarzut, że nie poczekał pan na kolegów. Jakie były możliwości pomocy partnerom w „strefie śmierci"?



Trzeba mieć świadomość, że wspinanie się zimą w Karakorum i w Himalajach to – jeżeli chodzi o warunki pogodowe – dwie zupełnie różne rzeczy. Na niekorzyść Karakorum. W liczbach wygląda to tak, że w Karakorum mamy temperaturę niższą średnio o 10 stopni i wiatr mocniejszy o 40 km/h. Każdy atak szczytowy zimą w Karakorum, powyżej 8 tys. m n.p.m., jest przekroczeniem pewnej bariery i znalezieniem się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Tak naprawdę takie wspinanie to kwestia ostatnich trzech–czterech lat, nie licząc brawurowego ataku Maćka Berbeki na Broad Peak 25 lat temu, który jest ewenementem na skalę światową i – moim zdaniem – jednym z najbardziej niedocenianych osiągnięć himalaizmu ubiegłego wieku. Do tego, żeby w ogóle rozmawiać o tym, co się wydarzyło na Broad Peak, zrozumienie tego kontekstu jest kluczowe.

Wróćmy jednak do problemu czekania.

Na Makalu, na wysokości 8400 m n.p.m., byłem w stanie usiąść i przez 45 minut czekać na mojego partnera Artura Hajzera, byśmy mogli razem wejść na szczyt. Siedziałem w kucki i trząsłem się z zimna. Wtedy, jesienią, w Himalajach zimno było źródłem dyskomfortu. Zimą w Karakorum zimno jest kolejnym czynnikiem, który chce człowieka zabić. Wymaga kontrolowania i zarządzania. W przypadku błędu wspinacz umiera. Już rok wcześniej po wejściu na Gasherbrum I zrozumiałem, że w ataku szczytowym zimą w Karakorum nasze możliwości są ograniczone przez warunki pogodowe do tego stopnia, iż możemy robić tylko dwie rzeczy: wspinać się w górę lub schodzić na dół. Wszelkiego rodzaju operacje sprzętowe, uzupełnienie płynów, zwykłe wypięcie karabinka z uprzęży urastają do rangi gigantycznego problemu.

W Himalajach jest pod tym względem ciut łatwiej?

Tam też są ekstremalne warunki, ale nie aż takie. Nie jest przypadkiem, że najpierw zdobyto zimą wszystkie ośmiotysięczniki w Himalajach, zanim zdobyto jakikolwiek w Karakorum.

Czy ma pan wewnętrzne przekonanie, że na Broad Peak zrobił wszystko, co było możliwe?

Tak, mam takie poczucie, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Mam też silne poczucie, że to było niewystarczające. Bardzo żałuję, że nie byłem w stanie zrobić więcej. Trzeba też mieć świadomość, że inaczej to wygląda, gdy siedzę tu z panem i na spokojnie oceniam, co mogłem zrobić, a co nie, a zupełnie inaczej w sytuacji, gdy człowiek jest odwodniony, wyczerpany, zmęczony, ma umysł niedotleniony, a więc w pewnym stopniu ograniczone zdolności poznawcze, i boi się, że zaraz zginie. Gdyby ktoś inny był w stanie lepiej się zachować w takiej sytuacji, to może on powinien być tam, a nie ja. Jeżeli ktoś uważa, że słabość, którą tam okazałem, jest moją winą, to nie pozostaje mi nic innego, jak z pokorą tę opinię przyjąć. Jednak trudno mi sobie wyobrazić, by w takich warunkach ktoś mógł zrobić coś więcej. My tych gór nie zdobywamy. My przekradamy się na szczyt i szybko stamtąd uciekamy.

Kiedy kierownik ekspedycji Krzysztof Wielicki pytał z bazy, czy nie jest za późno, by iść na szczyt i czy nie powinniście wrócić, podobno Maciej Berbeka odpowiedział, że nie przyjechaliście tu po to, by zawracać. Nie chcę się mądrzyć, ale być może gdyby nie jego nieudana próba sprzed 25 lat, kiedy był o krok od sukcesu, łatwiej by mu było podjąć decyzję o zejściu.

To są spekulacje.

Owszem. Nawet nie wiem, czy prawdziwe. Ale się narzucają.

Będąc na Broad Peak, miałem 100-procentowe zaufanie do oceny sytuacji przez Maćka Berbekę. Jest on dla mnie legendą, jednym z bohaterów mojego dzieciństwa. To, ile on lat przeżył w górach, z ilu niebezpiecznych sytuacji wyszedł cało, wskazuje, że ocena sytuacji nigdy go nie zawiodła. Było dla mnie absolutnie nie do pomyślenia, że to się stanie akurat w tym momencie.

Komisja powołana do zbadania tragedii na Broad Peak miała opublikować raport na początku czerwca, ale o tym na razie cicho.

Tak miało być. Komisja zadecydowała jednak, że będzie czekać na powrót wyprawy Jacka Berbeki. Wydaje mi się, że komisja robi wszystko, by uwzględnić argumenty wszystkich stron i chce być maksymalnie bezstronna. Rozumiem to, natomiast z mojej osobistej perspektywy żałuję, że ten raport nie będzie ogłoszony wcześniej. Chciałbym to już mieć za sobą. Z niecierpliwością oczekuję na wyniki prac komisji, bo myślę, że oczyści mnie ona z zarzutów o nieetyczne postępowanie.

Podczas wyprawy na Gasherbrum I dostał pan lekcję, czym jest himalaizm zimowy. Stwierdził pan, że we wspinaniu zimą przyjemności nie ma żadnej, za to satysfakcja z sukcesu jest z niczym nieporównywalna.

Latem w Himalajach i Karakorum jest bardzo dużo przyjemności. Nawet jeżeli wspinanie jest trudne technicznie, to wieczorem, gdy już jesteśmy w obozie II czy III, gdy jest ciepło, sucho, mamy co pić i jeść, to więcej nam do szczęścia nie trzeba. Jest wiele momentów, kiedy podczas wspinaczki stajemy i mamy czas, by się zachwycić nieprawdopodobnymi widokami, kiedy widoczność wynosi 250 km i jesteśmy tak wysoko, że widzimy, iż Ziemia jest kulą. Zimą nie ma na to czasu. W namiocie jest pełno śniegu, jest bardzo zimno, nie ma mowy, by poczytać książkę, każda czynność jest związana z ryzykiem odmrożeń, musimy mieć cały czas na rękach rękawice, więcej czasu zajmuje nam rozgrzewanie rąk niż gotowanie wody. Na wysokim ośmiotysięczniku latem panują lepsze warunki w ostatnim obozie niż zimą w bazie.

Skoro tak jest, to po co wspinać się zimą?

Wejście na Broad Peak latem, nawet jeżeli jest wielkim wyczynem w wymiarze osobistym, jest czymś wtórnym. Broad Peak został zdobyty bez tlenu już w latach 50. Do tej pory weszło na niego kilkaset osób. A w himalaizmie pociąga mnie eksploracja, bycie w miejscach, gdzie nikogo jeszcze przede mną nie było. To przekraczanie pewnej granicy, sprawdzanie, czy jestem w stanie zrobić coś, czego nikt przede mną nie zrobił. Takie jest właśnie działanie zimą. Mamy swoje kombinezony, sprzęt i idziemy na inną planetę, nie mając pewności, czy to w ogóle jest możliwe.

Himalaizm zimowy jest spełnieniem polskich ambicji. W czasie, gdy inni eksplorowali góry wysokie, żelazna kurtyna powodowała, że Polakom trudno było wyjeżdżać na wyprawy. Kiedy było to już możliwe, okazało się, że śmietankę spiły inne nacje. Trzeba było zrobić to samo, tylko inaczej. Wtedy Andrzej Zawada wymyślił wspinanie zimą.

Dokładnie. Po to, by podnieść poprzeczkę i aby Polacy również zapisali się w historii światowego himalaizmu.

Ale np. taki autorytet jak Piotr Pustelnik jest przeciwnikiem wspinania w zimie i uważa, że to niepotrzebne narażanie się na pewne odmrożenia.

Zima w Himalajach i Karakorum oznacza cierpienie, zimno, odwodnienie, wyczerpanie, walkę o rozgrzanie palców. W zamian dostaję coś wyjątkowego, co wymyka się słowom. Dla mojego „ego" przyjemna jest świadomość, że do końca świata będę zapisany jako pierwszy zimowy zdobywca Gasherbrum I i Broad Peak. Ale istotniejsze jest to, że idąc tam zimą, przekraczam granice, dotykam absolutu, krawędzi siebie, własnej wydolności.

Himalaiści nie są samobójcami. Ale idąc w góry wysokie, musi pan mieć świadomość, że śmierć jest wpisana w to, co pan robi.

Mam taką świadomość. Ze śmiercią w górach stykałem się wielokrotnie. Nie znajdzie pan himalaisty, który wspinał się na ośmiotysięczniki i nie stracił przyjaciół, znajomych, partnerów. Idąc w góry, ufam swoim kompetencjom, swojej zdolności oceny sytuacji. Ale wiem, że mogę się mylić i mogę zginąć. Co więcej, uważam, że warto się wspinać, nawet gdyby miało się to skończyć śmiercią. W myśl zasady, z którą nie każdy musi się zgodzić – że życie krótsze, ale pełne, jest bardziej wartościowe od życia nawet długiego, ale pustego, bez „ognia", marzenia, które nas rozpala. Gdy ktoś mówi, że wspinanie jest niebezpieczne, odpowiadam, że gdybym czytał statystyki wypadków drogowych, to bałbym się usiąść za kierownicę. Nie wiem, kiedy się skończy moja ziemska droga. Co więcej, uważam, że z biegiem czasu moje szanse na przeżycie wzrastają. Dziś robię ekstremalne rzeczy, ale robię to profesjonalnie. Kiedy w wieku 15 lat robiłem proste drogi w Tatrach, bywałem w sytuacji zagrożenia częściej niż teraz.

Jak to jest z „braterstwem liny" w górach, bo ta sprawa – także w kontekście tego, co się stało na Broad Peak – budzi wiele kontrowersji?

„Braterstwo liny" nadal jest bardzo istotne, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Podczas ataku szczytowego na Broad Peak szedłem związany liną z Arturem Małkiem, ponieważ pierwszy odcinek zaraz po wyjściu na przełęcz wymagał ścisłej, sztywnej asekuracji. Potem lina nie była już elementem bezpieczeństwa, tylko zagrożenia. Jednak dzięki temu, że miałem 100-procentowe zaufanie do mojego partnera, my tej liny nie rozwiązaliśmy. Natomiast i dla Artura, i dla mnie było jasne, że w przypadku mojego błędu zginę ja i on, natomiast w przypadku jego błędu zginiemy on i ja. Wiążąc się z Arturem liną, złożyłem swoje życie w jego ręce. Trudno mi znaleźć lepszą egzemplifikację „braterstwa liny". Jeżeli więc ktoś mówi, że na Broad Peak zabrakło „braterstwa liny", to ręce mi opadają. Bo dla mnie ostatecznym „braterstwem liny" jest bezpośrednie złożenie swojego życia w ręce partnera.

To paraliżuje czy mobilizuje?

To po prostu jest. Ja się na to godzę, ponieważ mam zaufanie do swojego partnera. Gdybym nie miał zaufania, nigdy bym się nie związał z nim liną. Dlatego nie możemy iść w Himalaje z przypadkowymi ludźmi. Zmiana pokoleniowa polega na tym, że kiedyś na wyprawy jeździli przyjaciele. Dziś grono himalaistów, którzy mogą robić poważne wejścia, jest na tyle wąskie, że ciężko się wspinać z przyjaciółmi. Maćka i Tomka poznałem dopiero na wyprawie na Broad Peak. I na chwilę obecną doskonale potrafię wyobrazić sobie sytuację, że wspinam się z facetem, z którym na poziomie codziennym niekoniecznie dobrze się dogaduję. Natomiast jeżeli ta osoba jest w górach profesjonalna, odpowiedzialna, dba o siebie i swojego partnera, to mogę z nią pójść w góry. Na wyprawie na Broad Peak wszedłem z Maćkiem Berbeką w tak głęboką relację, że jej zbudowanie „na poziomie morza" zajęłoby mi dużo czasu. W górach to wszystko jest nieprawdopodobnie skondensowane.

Kiedy Carlos Carsolio spotkał Wandę Rutkiewicz na Kanczendzondze, próbował namówić ją, by nie szła dalej. Rutkiewicz, twarda kobieta, odmówiła. Poszła w górę i zginęła. Czy powinien bardziej nalegać?

Wchodzimy w fundamentalną kwestię, czy mamy prawo stawiać się w pozycji osoby, która wie lepiej od samego zainteresowanego, co jest dla niego dobre. Nie wiem. Byłem w podobnej sytuacji. Na Makalu, kiedy już schodziliśmy z Arturem Hajzerem ze szczytu, spotkaliśmy idącego w górę Tomka Wolfarta. W mojej ocenie kontynuowanie przez niego drogi na szczyt prawie na pewno skończyłoby się jego śmiercią. Chciałem go zawrócić. Powiedziałem: „Tomek, wiem, że jesteś bardzo ambitny i pewnie mnie nie posłuchasz, ale gdybym był na twoim miejscu, to bym zawrócił. Złapiesz »kibel« (w slangu wspinaczy – biwak) i zginiesz". Odpowiedział, że wszystko jest w porządku i da radę. Być może powinienem użyć wtedy siły, ale nie wyobrażałem sobie, że zaczniemy się szarpać na wąskiej grani szczytowej. Jestem zwolennikiem poglądu, że człowiek ma prawo decydować o sobie, nawet jeżeli konsekwencje tego będą dramatyczne. Tomek poszedł na szczyt, przy zejściu „złapał biwak", ale przeżył go. Jednak konsekwencje tego chłopcy odczuwają do dziś, zarówno Tomek Wolfart bowiem, jak i jego partner Maciek Stańczak bardzo poważnie się odmrozili, co skończyło się amputacjami. Czy powinienem wtedy zareagować ostrzej? Nie wiem. Wierzę, że człowiek ma prawo samodzielnie podjąć decyzję. I my musimy to uszanować. Na Broad Peak chłopcy wiedzieli, że będą schodzili samodzielnie, wiedzieli, jaka jest sytuacja. Pomimo tego zdecydowali się wejść na szczyt. Myślę, że musimy uszanować ich decyzję, tak jak ja uszanowałem decyzję Tomka Wolfarta, a Carlos Carsolio decyzję Wandy Rutkiewicz.

Co dalej? Myśli pan o Koronie Himalajów i Karakorum?

Tzw. kolekcjonowanie gór jest mi zupełnie obce. Skupiam się raczej na jednym celu naprzód, bo wiem, że każda wyprawa, każda góra, mnie odmienia. Nie wiem, co będę chciał robić po następnej wyprawie i czy np. nie stwierdzę, że teraz jadę wspinać się w Alpach lub robić techniczne drogi. Nie chciałbym też być kojarzony wyłącznie z ośmiotysięcznikami. Wiem, że mam predyspozycje do tego, by chodzić po dużych wysokościach, ale kocham wspinanie w każdej formie. Wycofałem się z tegorocznej letniej wyprawy na Nanga Parbat, bo stwierdziłem, że potrzebuję trochę czasu, by sobie to wszystko poukładać w głowie, przejść swoją żałobę. Nad tym, co się stało na Broad Peak, nie potrafię przejść do porządku dziennego i od razu pojechać w góry. To nie byłoby zbyt rozsądne, bo jechałbym z dużym obciążeniem psychicznym. Ale nie mam wątpliwości, że wrócę w góry wysokie. Już przed wyjazdem na Broad Peak planowałem wyjazd jesienią na zachodnią ścianę Manaslu. Będzie to próba poprowadzenia nowej drogi na ośmiotysięczniku, czego Polacy nie zrobili od kilkunastu lat. Złożyłem propozycję trzem wspinaczom ze ścisłej światowej czołówki: jednemu Polakowi i dwóm wspinaczom zagranicznym. Myślę, że Manaslu jest świetnym projektem, by w końcu się nie udało (śmiech). Poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko. Ale myślę, że nie ma co robić kroku w tył. Trudno sobie wyobrazić, że po dwóch pierwszych zimowych wejściach na Gasherbrum I i Broad Peak, po wejściu na K2 zacznę nagle chodzić normalnymi drogami w sezonie letnim.

—rozmawiał Jaromir Kwiatkowski

Adam Bielecki (ur. 1983 w Tychach) jest himalaistą, pierwszym zimowym zdobywcą ośmiotysięczników Gasherbrum I (9 marca 2012) i Broad Peak (5 marca 2013), zdobywcą K2 (31 lipca 2012) i Makalu (30 września 2011). Absolwent Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był uczestnikiem zimowej tragicznej wyprawy na Broad Peak, w czasie której zginęło dwóch jej uczestników: Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski.

Minęło kilka miesięcy od wejścia na Broad Peak, ale to, co się tam stało, pewnie nadal siedzi panu w tyle głowy.

Na pewno. Broad Peak naznaczy mnie do końca życia. Straciłem tam dwóch przyjaciół, a akcja szczytowa wzbudziła duże kontrowersje, które spolaryzowały środowisko wspinaczy. Myślę, że ta wyprawa będzie miała długofalowe konsekwencje, których my, jadąc tam, nie przewidywaliśmy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kryminalna „Krucjata” zawędrowała z TVP do Netflixa. Miasto popsutych synów
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się