Ministerstwo spraw cybernetycznych

To Ameryka wprowadziła nas w nową rzeczywistość wirtualnej dyplomacji. Teraz ta broń obróciła się przeciwko niej.

Publikacja: 15.11.2013 13:43

Sharon Stone: przekonujący rzecznik Waszyngtonu w Warszawie

Sharon Stone: przekonujący rzecznik Waszyngtonu w Warszawie

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

W erze Snowdena, WikiLeaks, Twittera i Facebooka dyplomacja zmieniła się nie do poznania.

Jeden młody, niepozorny mężczyzna, mający dostęp do milionów tajnych plików, może zachwiać stosunkami między USA a Unią Europejską.

W Hawanie jedna blogerka – Yoani Sánchez – stanowi większe zagrożenie dla komunistycznego reżimu niż tysiące opozycjonistów na uchodźstwie, leniwie popijających rum w Miami.

Arabska wiosna przetaczała się przez ulice Tunisu, Trypolisu i Kairu, ale równoległe toczyła się w Internecie.

Portal Kavkaz Center, piszący m.in. o przypadkach łamania praw człowieka w Czeczenii, jest dla Władimira Putina większym zmartwieniem niż wywiady i publicystyczne teksty Garriego Kasparowa ukazujące w anglojęzycznych dziennikach.

Gabinetowi politycy, wtopieni na stałe w swoje garnitury, znający na wyrywki prawo międzynarodowe, posługujący się kilkoma językami i wyćwiczeni w wielogodzinnych kuluarowych negocjacjach, stanęli twarzą w twarz z zupełnie nową rzeczywistością. Obcą i zagadkową. Do niedawna chełpili się, iż są po imieniu z prezydentami Afganistanu i Kolumbii, że pili whisky z premierami Indii i Turcji, że pamiętają numery wszystkich rezolucji ONZ z ostatnich 10 lat i że są w stanie przejść gładko z angielskiego na rosyjski, a z rosyjskiego na francuski. Nie byli jednak na „ty" ani z Edwardem Snowdenem, ani z Julianem Assange'em, ani z Bradleyem Manningiem, choć takie znajomości zapewne pozwoliłyby im lepiej zrozumieć współczesny świat.

Heroicznie walczyli o „strefy wpływów", lecz nie zauważyli, że wyrosła im u boku jeszcze jedna strefa, której nie znajdziemy w żadnym atlasie. Wirtualna, nieokiełznana, nieuznająca żadnych hierarchii.

Przez długi czas myśleli, że najważniejszym i najskuteczniejszym narzędziem w polityce zagranicznej są sankcje. Gospodarcze, polityczne, wizowe. Jak pozbawić władzy Fidela Castro? Sankcjami. Jak obalić Łukaszenkę? Sankcjami. Jak zatrzymać program nuklearny Korei Północnej? Za pomocą sankcji. Jak zaszkodzić irańskim ajatollahom? Nałóżmy na nich sankcje. Wkrótce okazało się, że jeden mały, niewidoczny gołym okiem, choć bardzo złośliwy wirus komputerowy, wpuszczony do ośrodka wzbogacania uranu w Natanz, wyrządził Iranowi więcej szkód niż wieloletni dyplomatyczny i handlowy ostracyzm. Ale Stuxnet nie został wymyślony przez amerykańskich czy izraelskich dyplomatów. Ba, większość z nich dowiedziała się o wszystkim po fakcie. W tej grze dyplomaci się nie liczyli.

Ta nowa rzeczywistość jest groźna i dla jasnej, i dla ciemnej strony mocy. Chińscy komuniści mogą dziś zorganizować wolne demokratyczne wybory, które i tak by wygrali, i to bez szachrajstw przy urnach. Nie mogą sobie jednak pozwolić na to, by wszyscy obywatele mieli nieograniczony dostęp do Internetu. To m.in. dlatego Hillary Clinton swego czasu tak zawzięcie walczyła o interesy Google w Państwie Środka. I to dlatego w styczniu bieżącego roku, gdy były ambasador USA przy ONZ Bill Richardson pojechał z wizytą „dobrej woli" do Korei Północnej, towarzyszył mu Eric Schmidt, prezes koncernu z Mountain View.

Kiedyś mocarstwa wysyłały w zapalne regiony swoje kanonierki, potem lotniskowce. Dzisiaj: bezzałogowe samoloty i wyszukiwarki internetowe.

Poziom cyberwolności stał się również wyznacznikiem „demokratycznego postępu" w krajach, które z demokracją są na bakier. Znamienny przykład: kiedy władzę w Teheranie objął nowy prezydent Hasan Rouhani, wielu ekspertów wypowiadało się o nim w tonie ostrożnego optymizmu, jako o reformatorze, który – kto wie – może nawet zechce ocieplić stosunki Iranu z Zachodem. Za najważniejszy zwiastun „nowego otwarcia" uznano fakt, iż Rouhani... założył konto na Twitterze. To tam właśnie prezydent Iranu szczegółowo relacjonował swoją telefoniczną konwersację z Barackiem Obamą, co wywołało zachwyt wielu komentatorów.

Problem w tym, że rodacy „liberalnego" Rouhaniego wciąż nie mogą korzystać ani z Twittera, ani z Facebooka, choć zarówno sam prezydent, jak i jego minister kultury powtarzają, że „prawo musi się zmienić". Prawo jednak jakoś się nie zmienia, a w Iranie nadal gnębione są opozycyjne gazety (pod koniec października zamknięty został dziennik „Bahar").

Może zatem Rouhani nie jest żadnym reformatorem, tylko bardzo sprawnym, nowoczesnym dyplomatą, który doskonale rozumie „nową rzeczywistość". Wie, że będzie chwalony za twitterową aktywność, za biegłość w posługiwaniu się nowoczesnymi środkami komunikacji, a on sam w tym czasie będzie mógł dalej robić swoje. W świecie realnym.

Sekretarz Jolie

Czym jest profesja dyplomaty w erze Snowdena, WikiLeaks, Twittera i Facebooka? Sztuką przesuwania granic, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu? Wysmakowaną rozrywką kosmopolitycznych elit? Szemranym rzemiosłem, w którym uczciwość przegrywa z cynizmem? A może dyplomacja polega już wyłącznie na zdobywaniu kolejnych Miles & More i pozowaniu do grupowych zdjęć na szczytach UE, G8,  G20, ASEAN, APEC, BRICS oraz kilku innych organizacji o dźwięcznych skrótowcach?

Nie ma już wielkich kongresów, które kształtowały mapę świata na wiele dekad. Nie ma wielkich konferencji pokojowych. Dawne pakty wojskowe zostały zastąpione dwustronnymi umowami o wolnym handlu.

Nie ma już Talleyrandów, Metternichów, Kissingerów i Genscherów. Nazwiska współczesnych ministrów spraw zagranicznych coraz mniej mówią nawet zagorzałym czytelnikom gazet. Prestiż i znaczenie wyparowały, została tylko cienka warstwa błyszczącego lukru. Dyplomacja przeniosła się gdzie indziej: do kancelarii prezydentów i premierów, do gabinetów ministrów finansów, do siedzib wielkich spółek, do organizacji charytatywnych. Dyplomację prowadzi się w mediach społecznościowych, a nie w ambasadach i konsulatach, dawno niewietrzonych, przypominających starożytne sarkofagi.

Kto ma więcej do powiedzenia w niemieckiej dyplomacji? Guido Westerwelle czy Christoph Heusgen, wieloletni doradca Angeli Merkel do spraw zagranicznych, uznawany za najbardziej szarą ze wszystkich szarych eminencji w Kanzleramt? Kto trzęsie dyplomacją francuską? Laurent Fabius czy raczej prezes Arevy, wielkiego koncernu energetycznego? Kto lepiej reprezentuje interesy USA w Afryce? John Kerry czy może kilka fundacji dobroczynnych zajmujących się walką z malarią i budowaniem studni w sudańskich wioskach?

Kiedy Hans-Christian Ströbele, jeden z deputowanych niemieckiej Partii Zielonych, poleciał do Moskwy, by uścisnąć dłoń Edwardowi Snowdenowi, amerykańska stacja CNN przedstawiła go jako „German Foreign Minister". Szybki, choć niespodziewany awans. Pokazujący, jak łatwo dziś zyskać w oczach opinii publicznej (przynajmniej w USA) miano Głównego Rozgrywającego – wystarczy okolicznościowe zdjęcie ze słynnym uciekinierem.

Ministrowie spraw zagranicznych najważniejszych państw globu zostali, ujmując rzecz kolokwialnie, wyautowani (z kilkoma, rzecz jasna, wyjątkami – jak np. diabolicznego Siergieja Ławrowa). W ich role często wcielają się ludzie, którzy wcześniej ze sprawami zagranicznymi wiele wspólnego nie mieli. Gwiazdy Internetu, estrady, ekranu. Charytatywne tournée Angeliny Jolie po Kambodży odbiło się w mediach większym echem niż wizyta Baracka Obamy w Meksyku. Opinie Sharon Stone na temat AIDS, które usłyszeliśmy w Warszawie podczas niedawnego zjazdu noblistów, wzbudziły większe zainteresowanie niż wygłaszane dwa tygodnie później deklaracje Kerry'ego dotyczące polsko-amerykańskiej współpracy wojskowej.

Kiedy jednak przychodzi do podejmowania decyzji najistotniejszych z punktu widzenia interesów danego kraju, pałeczkę przejmują głowy państw.

Gdyby do zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow doszło Anno Domini 2013, podpisy pod nim złożyliby zapewne kanclerz Niemiec i prezydent Rosji, nie zaś ministrowie spraw zagranicznych obu państw. Słynny tajny protokół pozostałby tajny prawdopodobnie bardzo krótko: Amerykanie wiedzieliby o nim od razu dzięki swojej sieci nasłuchu elektronicznego, z kolei po kilku dniach przeczytalibyśmy o niecnych zamiarach obu mocarstw na jakimś portalu internetowym.

Wnuk Breżniewa

A może nie przeczytalibyśmy wcale. Może Amerykanie chcieliby wykorzystać tę wiedzę w nieco dyskretniejszy sposób i w bardziej dogodnym momencie. Niezależnie od tego, kto dziś rządzi w dyplomacji, pewne reguły są niezmienne. Liczą się interesy, nie konwenanse i etyczne skrupuły. Szczególnie w świecie, w którym informacja jest ważniejsza od nowego modelu czołgu, a jeden człowiek może mieć siłę rażenia całej armii. Główną rolą nowoczesnego dyplomaty jest zdobycie jak największej ilości informacji, a następnie takie ich przetworzenie i wykorzystanie, by przyniosły korzyść własnemu państwu. Oraz zaszkodziły wrogowi.

Na scenie pojawili się jednak w ostatnim czasie dyplomaci-amatorzy nieco innego chowu, którzy nigdy nie pracowali w żadnym ministerstwie i działają wbrew powszechnie przyjętym regułom. Są mistrzami w zbieraniu i przetwarzaniu informacji, nie wykorzystują ich jednak tak, jak czynią to wyspecjalizowane służby. Kolekcjonują depesze, e-maile, niejawne raporty, by następnie uderzyć we własne państwo i pomóc jego wrogom. Czy do końca świadomie? Czy zupełnie bezinteresownie? Historię Edwarda Snowdena i jego porachunków z Narodową Agencją Bezpieczeństwa znamy od lat. Z filmów o mafiach. Gdy w przestępczym półświatku dochodzi do wojny na wyniszczenie między gangami, wygrywa zazwyczaj ten, kto w odpowiednim momencie zasieje nieufność wśród dotychczasowych sojuszników. Potem już tylko siedzi w wygodnym fotelu, sączy burbona i pali cygaro, przyglądając się, jak jego przeciwnicy zadają sobie śmiertelne ciosy, wykrwawiając się w patetycznych zapasach.

Takie metody stosowano dawniej również w dyplomacji, dziś jednak jesteśmy świadkami zjawiska nowego i nie do końca zbadanego. Edward Snowden nie występuje w roli wszechwładnego mafiosa, lecz młodzieńca z głową wypełnioną ideałami, którego można łatwo użyć jednocześnie jako narzędzia i jako wymówki. Tak, to on zasiał nieufność między dawnymi sojusznikami, to on sprawił, że Niemcy i Francuzi patrzą dzisiaj podejrzliwie na Amerykanów i Brytyjczyków. Lecz najsłodsze owoce jego przerośniętego idealizmu zbiorą inni.

Kto? Rosjanie i Chińczycy – bez wątpienia. Ta więdnąca miłość, te coraz bardziej żałosne fochy i swary między Ameryką a jej partnerami z Europy Zachodniej są dla nich niczym prezent pod choinkę. Iran, Syria, Korea Północna? Jak najbardziej. Czyż nie lepiej – myślą sobie Rouhani, al-Asad i Kim Dzong Un – by „oni" zajmowali się sobą, a nie „nami"? Z tego pęknięcia skorzystają też Brazylia, Indie, Turcja – wszyscy ci, którym znudził się jednobiegunowy świat, gdzie Zachód był nie tylko hegemonem, lecz także ostoją, latarnią, wzorcem cnót wszelakich, choć wszyscy wokół wiedzieli, że Zachód bynajmniej cnotliwy nie jest.

Snowden jest wnukiem Breżniewa. To właśnie za czasów genseka o krzaczastych brwiach i moralności Belzebuba antyamerykańska propaganda Sowietów sięgnęła zenitu. Stany Zjednoczone były krwawym agresorem, który panoszył się na wszystkich kontynentach, obalał demokratyczne władze państw Trzeciego Świata i wstawiał na ich miejsce ubezwłasnowolnionych dyktatorów. Związek Sowiecki zaś wysyłał tylko w różne zakątki Afryki i Azji swoich „doradców" i „konsultantów", którzy mieli pomagać w budowaniu demokracji i socjalistycznego dobrobytu. Jeżeli ktokolwiek podnosił wątpliwości co do pokojowych intencji Kremla, zawsze można było przypomnieć zamach stanu w Gwatemali, obalenie premiera Iranu, Zatokę Świń, Wietnam, Grenadę. Ta uporczywa agitacja okazała się wyjątkowa skuteczna. Gdy spytać przeciętnego Francuza, Hiszpana czy Włocha o XX-wieczną historię obcych interwencji w krajach zamorskich, zdecydowana większość wyrecytuje raczej litanię okrucieństw (lub domniemanych okrucieństw) popełnianych przez amerykańskich marines, niż przypomni sobie, co robili krasnoarmiejcy w Budapeszcie, Pradze czy Kabulu. Gdy spytać Niemców, Austriaków, Holendrów, z jaką postacią kojarzy im się obraz ponurego, wojskowego dyktatora, paradującego w ciemnych okularach, prawdopodobnie nikt nie wpadnie na to, iż może chodzić o Jaruzelskiego, a nie o Pinocheta.

Antyamerykanizm zachodnich Europejczyków, tak pieczołowicie hodowany i pielęgnowany przez KGB, jest jak nawracający nowotwór. Tuż po Okrągłym Stole w Polsce, rewolucji w Rumunii i obaleniu muru berlińskiego nastąpił krótki okres remisji. Jednakże niezliczone konflikty zbrojne, w które angażowały się Stany Zjednoczone, wywoływały kolejne fale nieprzyjaznych uczuć ze strony Europejczyków – od niechęci, poprzez pogardę, aż do gorącokrwistej nienawiści.

Gdyby nie było Snowdena, należałoby go wymyślić. George W. Bush wyprowadził się z Białego Domu, nastała epoka pacyfisty Obamy, który z miejsca rozkochał w sobie zachodnich Europejczyków (ci ze Wschodu zachowali większą wstrzemięźliwość). Pojawiła się groźba, iż antyamerykanizm powoli będzie wygasał. Na szczęście pojawił się Snowden, który pozwolił Rosjanom, a także wielu lewicowym politykom na całym świecie podtrzymać ten płomień. Dla niektórych Snowden był prawdziwym darem niebios.

Własną bronią...

W czasach zimnej wojny można było być całym rozumem za Ameryką lub całym sercem za Związkiem Sowieckim. Teraz można się opowiedzieć za lub przeciwko Ameryce. W niemal każdej dziedzinie, którą byśmy wymienili.

Rozważamy, czy tradycyjne, geopolityczne sojusze mają dziś jeszcze rację bytu? Nieuchronnie zaczniemy rozmawiać o Ameryce szpiegującej przyjaciół. Debatujemy na temat prywatności? Skończy się na podsłuchach zakładanych tu i ówdzie przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo energetyczne? Na myśl natychmiast przychodzi boom gazowy w USA i jednoczesny strach przed łupkami w Europie. Kryzys finansowy? Wszyscy zastanawiają się, kiedy Rezerwa Federalna przestanie dodrukowywać pieniądze i co z tego wyniknie. Wolność słowa? Wygląda na to, że więcej ludzi na świecie skłonnych jest krytykować amerykański Facebook za cenzurowanie zdjęć nagich biustów niż prezydenta Iranu za cenzurowanie prasy.

Kiedy Edward Snowden dostał nominację do nagrody Sacharowa, przyznawanej co roku przez Parlament Europejski, lewicowe media w zachodniej Europie potraktowały to wyróżnienie jako coś naturalnego, wyraz uznania dla heroizmu 30-letniego analityka, ściganego przez krwawy, jankeski reżim. W rzeczywistości nie chodziło o zasługi samego Snowdena. Chodziło o wymierzenie jeszcze jednego policzka aroganckiemu Wujowi Samowi.

To Ameryka wprowadziła nas w nową rzeczywistość dyplomacji. Poprzez supernowoczesne systemy nasłuchu elektronicznego i przetwarzania informacji, poprzez Google i Twittera. Teraz ta broń obróciła się przeciwko niej. Jeszcze długo Ameryka będzie w tej bajce czarnym charakterem.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy".

W erze Snowdena, WikiLeaks, Twittera i Facebooka dyplomacja zmieniła się nie do poznania.

Jeden młody, niepozorny mężczyzna, mający dostęp do milionów tajnych plików, może zachwiać stosunkami między USA a Unią Europejską.

W Hawanie jedna blogerka – Yoani Sánchez – stanowi większe zagrożenie dla komunistycznego reżimu niż tysiące opozycjonistów na uchodźstwie, leniwie popijających rum w Miami.

Arabska wiosna przetaczała się przez ulice Tunisu, Trypolisu i Kairu, ale równoległe toczyła się w Internecie.

Portal Kavkaz Center, piszący m.in. o przypadkach łamania praw człowieka w Czeczenii, jest dla Władimira Putina większym zmartwieniem niż wywiady i publicystyczne teksty Garriego Kasparowa ukazujące w anglojęzycznych dziennikach.

Gabinetowi politycy, wtopieni na stałe w swoje garnitury, znający na wyrywki prawo międzynarodowe, posługujący się kilkoma językami i wyćwiczeni w wielogodzinnych kuluarowych negocjacjach, stanęli twarzą w twarz z zupełnie nową rzeczywistością. Obcą i zagadkową. Do niedawna chełpili się, iż są po imieniu z prezydentami Afganistanu i Kolumbii, że pili whisky z premierami Indii i Turcji, że pamiętają numery wszystkich rezolucji ONZ z ostatnich 10 lat i że są w stanie przejść gładko z angielskiego na rosyjski, a z rosyjskiego na francuski. Nie byli jednak na „ty" ani z Edwardem Snowdenem, ani z Julianem Assange'em, ani z Bradleyem Manningiem, choć takie znajomości zapewne pozwoliłyby im lepiej zrozumieć współczesny świat.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Mobbing wychodzi z salonu – wraz z Maszą Potocką
Plus Minus
Jan Matuszyński: Chciałem, żeby Dorociński przestał uosabiać męskość w „Minghun”
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Collegium Humanum – nasi politycy korzystali, ale z niesmakiem
Plus Minus
Kataryna: Jak demokracji zaczęli przeszkadzać aktywiści
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Antoni Dudek o polityce lat 90.: Kościół pociągał za sznurki, nawet przy wyborze premiera
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska