Co trzeci Polak

Na każdą statystyczną trójkę Polaków żyjących przed wojną w ZSRR dwoje padło ofiarą stalinowskich represji w latach 1937–1938. Co trzeci z naszych rodaków – a w Związku Sowieckim był ich milion – stracił wtedy życie.

Publikacja: 22.11.2013 23:10

Co trzeci Polak

Foto: Plus Minus, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Red

Najpierw był „Rozkaz numer 00485", wydany 11 sierpnia 1937 roku. Zapoczątkował on gigantyczny w skali pogrom, przez samych oprawców zwany eufemistycznie „operacją polską". Jego celem była – jak pisano w tekście rzeczonego rozkazu – „likwidacja lokalnych polskich grup szpiegowsko-dywersyjnych", co w praktyce sowieckiego żargonu lat ówczesnych oznaczało nakaz całkowitego zniszczenia skupisk etnicznych Polaków na całym terytorium ZSRR. Rozkaz wydał osobiście szef NKWD Mikołaj Jeżow, ale nie ma wątpliwości, iż rzeczywistym jego autorem był Józef Stalin.

Brać z rodzinami

Zbrodnicze wytyczne uzupełniono niebawem o „rozkaz numer 00486". Dotyczył on wszystkich obywateli sowieckich, ponieważ jednak wydano go zaledwie miesiąc po rozpoczęciu „operacji polskiej", jego pierwszymi masowymi ofiarami padli właśnie Polacy. O ile dyrektywa poprzednia, wymierzona w „aktywnych polskich szpiegów", siłą rzeczy uderzała w dojrzałych, pracujących mężczyzn, o tyle mocą następnego rozkazu dobrano się do ich rodzin. Odtąd Polaków aresztowano razem z żonami i dziećmi. Kobiety kierowano do obozów pracy, dzieci – do karnych ośrodków wychowawczych. Jeżeli w rodzinie znajdowały się osoby starsze, oba rozkazy – pozostawiając je bez pomocy i środków do życia – praktycznie skazywały je na śmierć głodową.

„Operacja polska" rozpoczęła się 20 sierpnia i od razu ruszyła z impetem. W miastach pełną parą pracowały „trójki", świeżo powołane trójosobowe komisje NKWD, które w trybie przyspieszonym wydawały wyroki śmierci. W praktyce wiele z nich wydano już po zastrzeleniu ofiar. Polaków zamieszkałych w miastach wyławiano indywidualnie. Na terenach wiejskich, szczególnie na Białorusi i zachodniej połowie Ukrainy, gdzie polska bywała nierzadko ludność całych wiosek i zaścianków, akcję przeprowadzano w typowym stylu okupacyjnej pacyfikacji.

Polską osadę znienacka otaczał oddział NKWD. Mieszkańców gromadzono na placu, gdzie dokonywano pobieżnej selekcji. Mężczyzn, z reguły prostych rolników, jako szpiegów i dywersantów (zapewne nikt nie zastanawiał się nawet nad absurdem tego zarzutu) odprowadzano na stronę i rozstrzeliwano albo też zabierano do miasta na „sąd", który w przygniatającej większości przypadków również oznaczał dla nich wyrok śmierci. Resztę wyganiano z wioski do najbliższej stacji kolejowej, skąd droga wiodła za kolczaste druty.

Gorze wszystkim stanom

Milionowa polska diaspora w ZSRR była społecznością zróżnicowaną. Oczywiście zabrakło już ziemian i bogatych przedsiębiorców, ale do lat 30. wszystkie pozostałe stany nadal były tu bogato reprezentowane. W dużych miastach zachodniej części kraju mieszkała polska inteligencja, jak również całkiem liczna polska klasa robotnicza. W mniejszych ośrodkach zachowały się polskie środowiska małomiasteczkowe i rzemieślnicze. Jednak najwięcej było tutaj – całkiem podobnie jak w nieodległej, macierzystej Rzeczypospolitej – średniorolnych chłopów, posiadaczy kilku-, najwyżej kilkunastohektarowych gospodarstw.

To właśnie oni, przez swoją przewagę liczebną, kształtowali stereotyp „sowieckiego Polaka". Pod względem cywilizacyjnym była to grupa wyróżniająca się od ogólnosowieckiej średniej. Jednocześnie cechował ją konserwatyzm, połączony z silnym przywiązaniem do Kościoła katolickiego. Zamożny, obyty z „wyższą kulturą" katolik: takim wówczas widział Polaka przeciętny mieszkaniec ZSRR.

Stereotyp ten zawierał jeszcze jeden ważny element: „za plecami" każdego Polaka wyczuwano obecność państwa polskiego. Warto zdać sobie sprawę, że ówczesna granica sowiecko-polska liczyła bez mała półtora tysiąca kilometrów, zawierając w sobie pokaźny odcinek granicy ZSRR z demokratyczną Europą. Był to więc ważny punkt odniesienia. I chociaż w rzeczywistości państwo polskie miało minimalne – by nie powiedzieć: żadnych – możliwości oddziaływania na położenie Polaków w państwie sowieckim, z punktu widzenia sowieckiej władzy i większości sowieckich obywateli wyglądało to inaczej. Polaków traktowano więc nie tylko jako „piątą kolumnę" II RP, lecz także wpływowy przyczółek całego „burżuazyjnego" świata.

Ta perspektywa nie była całkowicie pozbawiona słuszności, jako że i dla mieszkających w ZSRR Polaków sama świadomość faktu, że za niedaleką zachodnią granicą stacjonuje polskie wojsko, pilnuje porządku polska policja, zaś w Warszawie urzęduje polski prezydent, dawała siłę i podsycała opór przeciw sowietyzacji. Estera Rozental-Sznejderman, polsko-żydowska komunistka, którą oddelegowano „w teren", by szerzyła świadomość proletariacką wśród polskich chłopów, wspomina jeden z mityngów:

„Nigdy nie zapomnę naładowanej grozą atmosfery, która opanowała grobowo milczącą salę. Spoglądałam ze sceny na oświetloną widownię i widziałam wyraz oczu zgromadzonych: większość patrzyła z przerażeniem, inni z jawną nienawiścią. [...] A gdy sekretarz partii zaczął odczytywać słowa Dzierżyńskiego: „Wasz udział w tutejszej pracy praktycznej jest najlepszą szkołą przygotowawczą do naszej przyszłej działalności w polskiej republice sowieckiej", dobiegł z sali groźny, ciężki pomruk: »Czego jeszcze mu się zachciało!... Wara mu od Polski!«"

Awangarda

Dochodzimy tu do paradoksu: obok konserwatywnych, katolickich mas wiejskich, Polaków w ZSRR reprezentowali także ideowi komuniści. I to całkiem licznie. Proporcje członków partii w stosunku do polskiego ogółu były tam trzykrotnie wyższe niż w przypadku Rosjan, siedmiokrotnie wyższe niż u Ukraińców, a jeśli chodzi o Białorusinów, wyższe nawet dziesięciokrotnie! Śmiało możemy powiedzieć, że Polacy, obok Żydów, stanowili awangardę sowieckiego komunizmu.

Skąd się wzięli? Z robotniczych dzielnic dużych miast. Także spośród uchodźców z ziem polskich, którzy po zakończeniu wielkiej wojny nie powrócili do domów i jako masa wydziedziczonych proletariuszy stanowili naturalny materiał na rewolucjonistów. Do ZSRR przybyli też liczni członkowie KPP, jako dobrowolni bądź przymusowi emigranci z niepodległej Polski.

W pierwszej dekadzie istnienia ZSRR tacy ludzie jak Tomasz Dąbal, Bolesław Skarbek czy Zofia Dzierżyńska (żona Feliksa) włożyli wiele wysiłku w propagowanie modelu „internacjonalistycznej polskości", przeciwstawianej tradycyjnemu modelowi polskiego życia, który przedstawiano jako „burżuazyjny", a nawet „faszystowski". W nowej wizji nie było miejsca na takie „przeżytki", jak przywiązanie do katolicyzmu; nie tolerowano tutaj również pozytywnego stosunku do niepodległego państwa polskiego. Polskość w wydaniu sowieckim, choć posługująca się polskim językiem i odwołująca do niektórych, w tym wypadku „postępowych" wątków narodowej kultury, miała być tylko narzędziem propagowania „proletariackiej świadomości" – zarówno wewnątrz ZSRR, jak i poza jego zachodnią granicą, czyli w Polsce.

Według tego samego wzoru tworzono również inne „proletariackie" modele kultur narodów zamieszkujących Związek Sowiecki. Ze szczególnym uwzględnieniem narodów, których centra znajdowały się poza obszarem ZSRR: Niemców, Finów, Łotyszów... Sowiecka „ojczyzna" była w tym planie poligonem, na którym szkoliły się kadry przyszłej europejskiej rewolucji.

Wariant polski

Nie byliśmy zatem jedyni. Ale w tej szkole sowieckich narodów polska klasa miała większe fory. Było to możliwe dzięki rodzimym komunistom, którzy potrafili przekonać zwierzchnie władze, że proletariacka polskość jest dla nich cenniejszym towarem niż analogiczny produkt ideowy dla Ukraińców lub Białorusinów. Polskie struktury narodowościowe mogą być przecież wzorem zastosowanym później w „pańskiej Polsce", podczas gdy uczenie na gwałt chłopów po ukraińsku lub białorusku – co czyniono podczas pierwszej dekady w republikach związkowych ZSRR – z punktu widzenia totalitarnego państwa nie jest temu państwu do niczego potrzebne.

Wszędzie tam, gdzie ludność polska mieszkała w zwartej masie, czyli w praktyce na dużej części obszarów Ukraińskiej i Białoruskiej SSR, zaczęły więc powstawać polskie sielsowiety, czyli rady wiejskie. Samorządowe kompetencje tych jednostek dotyczyły języka, reszta spraw nie różniła się od ogólnosowieckiego wzorca. W polskim sielsowiecie językiem urzędowym stawał więc się język polski. Tym językiem posługiwano się w urzędzie, w nim także sporządzano oficjalne dokumenty. Oczywiście po polsku mówiono też na wiejskich zebraniach. Polski był także językiem szkoły: nie tylko nauczano w tym języku, ale też wprowadzono do lokalnych programów lekcje polskiej literatury, wraz z elementami wiedzy o narodowej kulturze. Wszystko to oczywiście było mocno okrojone i zidealizowane – ale nawet w takim kształcie „polska szkoła" w polskim zaścianku, gdzie w carskich czasach nikt nie śmiał marzyć, by na przykład czytać na głos Mickiewicza, była dużym postępem.

Na sowieckiej Ukrainie i Białorusi polskich szkół, głównie wiejskich, stworzono tak wiele, że zaczęło brakować dla nich uczniów. W tej sytuacji uzupełniano braki, zapisując do tych szkół dzieci ukraińskie i białoruskie. Pod koniec lat 20. w placówkach oświatowych tego typu zaledwie 40 proc. stanowiły dzieci polskie. Reszta musiała uczyć się po polsku, jak również po polsku rozmawiać. Znaną praktyką była karna opłata 20 kopiejek, uiszczana przez ucznia, którego przyłapano podczas przerwy na mówieniu po ukraińsku lub białorusku.

Nic dziwnego, że narodowe kadry tych republik związkowych krzywo patrzyły na takie praktyki. Ukraińscy i białoruscy komuniści skarżyli się nawet, że państwo sowieckie na gwałt polonizuje im „ich" republiki. Wytyczne szły jednak z Moskwy i na to nie było rady.

Z czasem większe skupiska polskich sielsowietów zaczęto łączyć w jednostki wyższego rzędu, czyli rejony narodowościowe. Tu zakres kompetencji językowych jeszcze się poszerzał. Przede wszystkim powstawać zaczęły polskie sądy, to znaczy sądy, w których cały obieg informacji – zarówno ustnej, jak i pisanej – prowadzony był w języku polskim. Powstała też sieć polskich gazet lokalnych oraz polskie wydawnictwa.

Nowa Huta pod Żytomierzem

Pierwszy polski rejon narodowościowy powstał w 1925 r. na Ukrainie, na zachód od Żytomierza. Zgodnie z bombastycznym charakterem sowieckiego nazewnictwa ochrzczono go imieniem polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego, stąd rejon ten potocznie zaczęto nazywać Marchlewszczyzną. Na jego stolicę wybrano małą osadę przemysłową Dołbysz. Według oficjalnej statystyki na 50 tysięcy mieszkańców Polacy stanowili w nim dwie trzecie ludności.

Dziwni to byli Polacy. Obszar Marchlewszczyzny nie mieścił w sobie tradycyjnych ośrodków polskiej kultury. Był to ubogi, lesisty teren. Pod koniec XIX w. zbudowano tu kilka hut szkła. Jako wykwalifikowanych robotników sprowadzono osadników z Polski centralnej. W oczach miejscowych chłopów to oni byli pierwszymi nosicielami wysokiej, „miejskiej" kultury, utożsamianej ze społecznym awansem. Pod ich wpływem w ciągu dwóch pokoleń lokalne masy ukraińskie spolszczyły się – ideowo i praktycznie. A ponieważ polskość na tych terenach była i nadal jest utożsamiana z katolicyzmem, ludzie ci przechodzili z prawosławia na katolicyzm. Działo się to już w pierwszych latach władzy sowieckiej.

W zamiarach władzy Marchlewszczyzna miała być tyglem, w którym wytapia się nowy wzorzec Polaka. W tym celu w rejonie utopiono spore fundusze, przysyłane tak z Moskwy, jak i z Kijowa (gdzie skądinąd pierwszym sekretarzem był wówczas Stanisław Kosior, Polak z Kongresówki). W rejonie zlikwidowano też całkowicie katolickie parafie, a polskich księży poddano represjom.

Całkiem inny charakter miał powołany w siedem lat później drugi polski rejon narodowościowy, od imienia Feliksa Dzierżyńskiego nazwany Dzierżyńszczyzną. W odróżnieniu od bratniej ukraińskiej jednostki zamieszkiwała go szlachta zaściankowa. Całe wioski były tu pełne Pietkiewiczów, Sakowiczów, Chomiczów, Skorobohatych, Wołków, Trzasków czy Plewaków... Byli to ludzie o dużym poczuciu osobistej, nieco anarchicznej wolności, których przodkowie w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej niejeden raz rwali się do szabel na sejmikach w niedalekim Mińsku. Z dziada pradziada w kościele modlili się po polsku, natomiast w domu mówili po białorusku. Dlatego też w pierwszych latach sowieckiej władzy zapisano ich jako Białorusinów. Jednak gdy zmieniły się wytyczne, a Moskwa zaczęła stawiać na budowę „czerwonej Polski", rady wiejskie okolic Kojdanowa – późniejszej stolicy Dzierżyńszczyzny – bez większego trudu przemianowano z białoruskich na polskie.

Oporna szlachta

Mieszkańcy polskich rejonów zawiedli jednak rodzimych komunistów. Po polsku uczyli się chętnie, jednak co do reszty stawiali bierny opór. W szczególności dotyczyło to kolektywizacji, którą wprowadzano w ZSRR przymusowo od początku lat 30.

Sowiecka kolektywizacja łączyła się z „rozkułaczaniem", czyli pozbawianiem majątku i wolności wszystkich chłopów o jakim takim poziomie gospodarności i zamożności. Jak już wspomnieliśmy, większość Polaków na Ukrainie i Białorusi stanowili średniozamożni rolnicy, którzy w dużej mierze podpadali pod pojęcie „kułaka". Jednak polskie rady wiejskie, sprzeciwiając się wytycznym z centrali, nie chciały ani typować, ani tym bardziej piętnować rodzimych „kułaków". Kolejnym punktem spornym było zakładanie kołchozów. Tutaj polscy rolnicy, podobnie jak ich następcy w PRL, wykazali się zdumiewająco mocnym instynktem obronnym. W odróżnieniu od wiosek ukraińskich i białoruskich nie pozwalali na łączenie swoich gospodarstw. Szczególnym uporem – ku goryczy takich ludzi jak Kosior – wykazali się tutaj mieszkańcy Marchlewszczyzny.

Opór przed kolektywizacją łamano siłą, jednak miejscowi Polacy i na nią znaleźli sposób. Zakładali kołchozy fikcyjne, gdzie wszyscy – od kierownika, poprzez brygadzistów, do ostatniego „pracownika" – pełniąc papierkowe funkcje, w istocie po staremu gospodarzyli na indywidualnych gospodarstwach. Było to możliwe dzięki narodowej solidarności: wszyscy byli przecież Polakami.

Tymczasem zmieniła się polityka – Stalin, zamiast na eksport rewolucji, stawiać zaczął na wewnętrzną konsolidację państwa. Narodowościowe eksperymenty przestały mu być potrzebne. Zaczęły wręcz zawadzać, jako obcy i trudny do opanowania element. Należało więc teraz zniszczyć to, co jeszcze niedawno z takim wysiłkiem budowano.

„Operacja polska", która w założeniu miała trwać trzy miesiące, przeciągnęła się aż do końca 1938 r. W jej toku zamordowano ponad 111 tysięcy Polaków. Mówiąc ściśle – jak udało się ustalić historykom – tyle wydano wówczas wyroków śmierci. Rzeczywista liczba ofiar musiała być znacznie wyższa. Ostrożne szacunki mówią o 200 do 250 tysięcy.

Najliczniejszymi ofiarami „operacji" padli mieszkańcy Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny. Oba polskie rejony sąsiadowały z granicą Polski: aż prosiło się, by ich mieszkańców oskarżyć o działania dywersyjne i wywiadowcze na rzecz ościennego, wrogiego ideologicznie państwa.

Zanim zmieniły się wytyczne z Moskwy, polskich rejonów miało być więcej. Na stolicę jednego z nich wytypowano Hreczany, dużą wieś sąsiadującą z miastem Płoskirów (dziś Chmielnicki) na ukraińskim Podolu. Jedna z mieszkanek Hreczan, która po wojnie wyjechała do jałtańskiej Polski, odwiedziła w połowie lat 70. rodzinną wioskę:

„Już w pierwszym dniu dowiedziałam się o odkryciu ogromnej zbiorowej mogiły. Podczas burzenia starych budynków w piwnicach dawnego NKWD odkopano cmentarzysko. [...] Piwnice, w których od 1937 r. leżały zwłoki pomordowanych, były szczelnie zabetonowane i pokryte smołą. Bez dostępu powietrza ludzkie ciała jeszcze nie były rozłożone. [...] Całe miasteczko zbiegło się, by zobaczyć tę wielką mogiłę. [...] Aby opanować sytuację, milicja zamknęła ulicę, a ludzi rozpędzała pałkami i gazem łzawiącym. [...] W tym miejscu, gdzie znajdowała się zbiorowa mogiła, wybudowano duży sklep „Uniwiermag". Byłam w tym sklepie, coś kupowałam, ale w pamięci ciągle miałam wspomnienie wymordowanych ludzi".

Los nieznany

Podobne relacje stanowią wyjątek. Olbrzymia większość mieszkających w ZSRR Polaków zaginęła w latach 1937–1938 bez jakiejkolwiek wieści. Nie wiadomo nawet, gdzie znajdują się ich groby. Prawdopodobnie część z nich leży pochowana w Bykowni pod Kijowem i w Kuropatach koło Mińska. Inni poginęli w łagrach.

Wielką białą plamą jest los mieszkańców Dzierżyńszczyzny. O ile na terenach Marchlewszczyzny, która przecież także spłynęła krwią, nadal mieszkają Polacy, w okolicach Kojdanowa nie ma dziś śladu po dawnych mieszkańcach. Nie odnaleziono ich również ani na Uralu, ani w Syberii czy Kazachstanie...

Poza nielicznymi wyjątkami nie znamy również nazwisk ofiar. Zarówno polski ośrodek Karta, jak i rosyjski Memoriał, które od lat zbierają dane osób represjonowanych, są tutaj bezradne. Po zamordowanych Polakach nie ma śladu w dostępnych archiwach Rosji, Białorusi i Ukrainy. Ale ich nazwiska muszą przecież być gdzieś zapisane: NKWD notowało je skrupulatnie. Na ich ujawnienie potrzebna byłaby jednak dobra wola Moskwy, gdzie zgromadzone są centralne archiwa NKWD. Ale na taką zmianę na razie się nie zanosi.

Autor jest historykiem i publicystą. Do października br. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia"

Najpierw był „Rozkaz numer 00485", wydany 11 sierpnia 1937 roku. Zapoczątkował on gigantyczny w skali pogrom, przez samych oprawców zwany eufemistycznie „operacją polską". Jego celem była – jak pisano w tekście rzeczonego rozkazu – „likwidacja lokalnych polskich grup szpiegowsko-dywersyjnych", co w praktyce sowieckiego żargonu lat ówczesnych oznaczało nakaz całkowitego zniszczenia skupisk etnicznych Polaków na całym terytorium ZSRR. Rozkaz wydał osobiście szef NKWD Mikołaj Jeżow, ale nie ma wątpliwości, iż rzeczywistym jego autorem był Józef Stalin.

Brać z rodzinami

Zbrodnicze wytyczne uzupełniono niebawem o „rozkaz numer 00486". Dotyczył on wszystkich obywateli sowieckich, ponieważ jednak wydano go zaledwie miesiąc po rozpoczęciu „operacji polskiej", jego pierwszymi masowymi ofiarami padli właśnie Polacy. O ile dyrektywa poprzednia, wymierzona w „aktywnych polskich szpiegów", siłą rzeczy uderzała w dojrzałych, pracujących mężczyzn, o tyle mocą następnego rozkazu dobrano się do ich rodzin. Odtąd Polaków aresztowano razem z żonami i dziećmi. Kobiety kierowano do obozów pracy, dzieci – do karnych ośrodków wychowawczych. Jeżeli w rodzinie znajdowały się osoby starsze, oba rozkazy – pozostawiając je bez pomocy i środków do życia – praktycznie skazywały je na śmierć głodową.

„Operacja polska" rozpoczęła się 20 sierpnia i od razu ruszyła z impetem. W miastach pełną parą pracowały „trójki", świeżo powołane trójosobowe komisje NKWD, które w trybie przyspieszonym wydawały wyroki śmierci. W praktyce wiele z nich wydano już po zastrzeleniu ofiar. Polaków zamieszkałych w miastach wyławiano indywidualnie. Na terenach wiejskich, szczególnie na Białorusi i zachodniej połowie Ukrainy, gdzie polska bywała nierzadko ludność całych wiosek i zaścianków, akcję przeprowadzano w typowym stylu okupacyjnej pacyfikacji.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Materiał Promocyjny
Fundusze Europejskie stawiają na transport intermodalny