Program Pierwszy Polskiego Radia, relacja z Soczi. Zawodników startujących w kombinacji norweskiej dziennikarz nazywa „kombinatorami norweskimi". Tego samego dnia informacja o utrudnieniach spowodowanych wypadkiem na drodze: „wahadło", według prowadzącego audycję, potrwa jeszcze parę godzin.
Telewizja TVN 24, pytanie na tzw. pasku: „Co Hollande ugra w USA?". Parę dni później radosne: „4 złota dla Polski".
Działy ekonomiczne gazet: tu aż roi się od phishingu, paywalli, moneybacku, business managementu, crowdfundingu, flexicurity i Bóg wie czego jeszcze – a to tylko bardzo skromna próbka terminologii angielskiej, która opanowała łamy gazet. Zresztą polski też mocno szwankuje. Wskaźniki „urosły", choć powinny były wzrosnąć, rynek produktów takich czy innych „warty" jest miliony...
Zresztą, przepraszam, Program Pierwszy Polskiego Radia też już nie istnieje. Jakiś czas temu zastąpił go „Pierwszy Program Polskiego Radia". Ktoś, kto to wymyślił, najprawdopodobniej nie dostrzega różnicy znaczeniowej. „Program Pierwszy" to nazwa. „Pierwszy Program" jest jak miejsce na liście.
Gdyby popularne stwierdzenie, że błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi, przenieść na grunt językowy, można by w ogóle przestać się przejmować błędami na tym polu. Skoro wszyscy robimy użytek z mowy, to chyba wszyscy mamy prawo do potknięć czy lapsusów. Każdemu mogą się zdarzyć, nawet największemu puryście. Ale co zrobić, gdy nagromadzenie błędów osiąga stan krytyczny?
Potknięcia są wybaczalne. I okoliczności też nie są bez znaczenia. Nikt nie oczekuje nieposzlakowanej elegancji wypowiedzi w okolicach, na przykład, budki z piwem (choć, z drugiej strony, przynajmniej klarowność przekazu bywa w takich miejscach godna odnotowania). Gdy jednak oczekiwania kierujemy pod adresem mediów czy ludzi z dyplomami, zwanych wykształconymi, coraz częściej niestety doznajemy zawodu. Również tam, gdzie powinniśmy spodziewać się polszczyzny z wyższej półki – w prasie, telewizji, nawet w radiu publicznym, które do tej pory na tle innych mediów wyróżniało się poziomem i starannością.
Prezydent brzmi dumniej
Nietrudno, rzecz jasna, o argument, że znajomość angielskiego jest już w Polsce na tyle powszechna, iż każdy – a już na pewno czytelnicy stron i słuchacze programów ekonomicznych – rozumie, o czym mowa. Owszem, na ogół istotnie tak jest, ale nie o to przecież chodzi i nie na tym polega problem. Problemem jest, po pierwsze, zaśmiecanie języka na skalę już zdecydowanie masową. Po drugie, nieskrywane lenistwo intelektualne: po co mamy wymyślać polską terminologię, skoro angielska mniej więcej spełnia swe zadanie, a jej używanie oszczędza wysiłku?