Polszczyzna z coraz niższej półki

Na polu językowym poprawność polityczna działa jak najostrzejsza cenzura: narzuca formy żeńskie, homoseksualistów każe nazywać gejami, wycina Cyganów i Murzynów. Czy doprawdy w tych słowach kryje się nuta lekceważenia?

Publikacja: 21.02.2014 20:41

Ogólnopolskie dyktando w Katowicach, rok 2003. Od gżegżółek aż gęsto w powietrzu

Ogólnopolskie dyktando w Katowicach, rok 2003. Od gżegżółek aż gęsto w powietrzu

Foto: EDYTOR, Rafał Klimkiewicz RK Rafał Klimkiewicz

Red

Program Pierwszy Polskiego Radia, relacja z Soczi. Zawodników startujących w kombinacji norweskiej dziennikarz nazywa „kombinatorami norweskimi". Tego samego dnia informacja o utrudnieniach spowodowanych wypadkiem na drodze: „wahadło", według prowadzącego audycję, potrwa jeszcze parę godzin.

Telewizja TVN 24, pytanie na tzw. pasku: „Co Hollande ugra w USA?". Parę dni później radosne: „4 złota dla Polski".

Działy ekonomiczne gazet: tu aż roi się od phishingu, paywalli, moneybacku, business managementu, crowdfundingu, flexicurity i Bóg wie czego jeszcze – a to tylko bardzo skromna próbka terminologii angielskiej, która opanowała łamy gazet. Zresztą polski też mocno szwankuje. Wskaźniki „urosły", choć powinny były wzrosnąć, rynek produktów takich czy innych „warty" jest miliony...

Zresztą, przepraszam, Program Pierwszy Polskiego Radia też już nie istnieje. Jakiś czas temu zastąpił go „Pierwszy Program Polskiego Radia". Ktoś, kto to wymyślił, najprawdopodobniej nie dostrzega różnicy znaczeniowej. „Program Pierwszy" to nazwa. „Pierwszy Program" jest jak miejsce na liście.

Gdyby popularne stwierdzenie, że błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi, przenieść na grunt językowy, można by w ogóle przestać się przejmować błędami na tym polu. Skoro wszyscy robimy użytek z mowy, to chyba wszyscy mamy prawo do potknięć czy lapsusów. Każdemu mogą się zdarzyć, nawet największemu puryście. Ale co zrobić, gdy nagromadzenie błędów osiąga stan krytyczny?

Potknięcia są wybaczalne. I okoliczności też nie są bez znaczenia. Nikt nie oczekuje nieposzlakowanej elegancji wypowiedzi w okolicach, na przykład, budki z piwem (choć, z drugiej strony, przynajmniej klarowność przekazu bywa w takich miejscach godna odnotowania). Gdy jednak oczekiwania kierujemy pod adresem mediów czy ludzi z dyplomami, zwanych wykształconymi, coraz częściej niestety doznajemy zawodu. Również tam, gdzie powinniśmy spodziewać się polszczyzny z wyższej półki – w prasie, telewizji, nawet w radiu publicznym, które do tej pory na tle innych mediów wyróżniało się poziomem i starannością.

Prezydent brzmi dumniej

Nietrudno, rzecz jasna, o argument, że znajomość angielskiego jest już w Polsce na tyle powszechna, iż każdy – a już na pewno czytelnicy stron i słuchacze programów ekonomicznych – rozumie, o czym mowa. Owszem, na ogół istotnie tak jest, ale nie o to przecież chodzi i nie na tym polega problem. Problemem jest, po pierwsze, zaśmiecanie języka na skalę już zdecydowanie masową. Po drugie, nieskrywane lenistwo intelektualne: po co mamy wymyślać polską terminologię, skoro angielska mniej więcej spełnia swe zadanie, a jej używanie oszczędza wysiłku?

Rozrzewnienie budzi myśl o czasach – które wydają się zamierzchłe, choć nie minęło nawet 200 lat – gdy zadawano sobie trud, by stworzyć na przykład polskie terminy matematyczne czy polskie nazwy pierwiastków. W ten sposób kwasoród, jak go pierwotnie nazwał Jędrzej Śniadecki, ostatecznie stał się tlenem, a wodoród – wodorem. Gdyby działo się to dzisiaj, oba pierwiastki najpewniej skończyłyby jako oksygen i hydrogen. Prosto i bez wysiłku.

W innym, nieco bardziej wymyślnym, wariancie anglicyzowania się języka słowa angielskie przywdziewają polski kostium, niekiedy zmieniając przy tym znaczenie. Tyleż zawrotną, co błyskawiczną karierę zrobiły w ostatnich latach „relacje", żywcem wzięte z angielskich „relations". Dobrze znane, utrwalone słowo, do tej pory oznaczające sprawozdanie czy opowieść, stało się wieloznaczeniowym wytrychem, wypierając stosunki, związki, więzy, podejście i kontakty – co w konsekwencji oznacza nie wzbogacenie, lecz zubożenie, języka. Jeszcze tylko „stosunki międzynarodowe" jakoś się bronią. Jakby tego było mało, pojawił się jeszcze prawdziwy potworek w postaci „relacji" już w nowym znaczeniu, za to w liczbie pojedynczej. Tak zrodziła się na przykład „relacja małżeńska". A pewna znana gazeta wywiad z wybitnym aktorem opatrzyła zgrzytliwym tytułem: „Mam swoją relację z ojczyzną".

Przykłady tego rodzaju opakowań językowych można mnożyć. Są wśród nich stosunkowo łatwe do przełknięcia, takie jak aplikacja – niegdyś naszycie, dziś wniosek czy podanie. To nowe znaczenie można od biedy zaakceptować, zwłaszcza że „aplikacja" to słowo, które już wcześniej przeszło wyraźną ewolucję. Kto jeszcze wie, że aplikacja sądowa czy adwokacka to także termin stosunkowo nowy, bo wcześniej naukę zawodów prawniczych nazywano aplikanturą?

O wiele więcej jednak jest przykładów drastycznych, pozostających w sprzeczności z duchem języka, z tradycją, no i ze zdrowym rozsądkiem. Palmę pierwszeństwa dzierży nieszczęsny „prezydent", który w ostatnim czasie już nagminnie zastępuje „prezesa" czy „przewodniczącego". Takie są skutki bezrefleksyjnego tłumaczenia angielskiego słowa „president", które, zależnie od kontekstu, oznacza i przewodniczącego, i prezesa, i prezydenta właśnie. „Prezydent" jednak brzmi dumniej i nietrudno się domyślić, o co chodzi samozwańczym prezydentom, kierującym najwyżej związkiem czy organizacją.

A poza tym? Poprzestańmy na paru wyrazistych, choć, trzeba to powiedzieć, bolesnych przykładach. Oficer prasowy (bynajmniej nie w wojsku). Ojcowie założyciele (na przykład Unii Europejskiej). Atleci (sportowcy w ogóle bądź lekkoatleci). Rekordy (zapisy w katalogach). Drugi największy. Hotele budżetowe (tanie). Resorty (wcale nie ministerstwa). Rozprawa przy otwartych drzwiach (w sensie: przy drzwiach otwartych). Lajfujący dziennikarz (chodzi o relację na żywo). Ten człowiek brzmi dobrze. Mix kolorów. Zarządzanie kryzysem (problemami). Nie ma jakiegokolwiek powodu (żadnego powodu).

Ginie podwójne przeczenie, zanikają słowa „swój" oraz „gdyby"...

Ministra, prokuratorka, biskupka

Od pewnego czasu w programach koncertów i spektakli operowych nazwiska wykonawców rosyjskich czy bułgarskich zaczęły się pojawiać w transkrypcji angielskiej, zamiast – jak należy i jak było od zawsze – w wersji polskiej. Już nie Walery Giergiew, lecz Valery Gergiev, nie Maksym Wengerow, lecz Maxim Vengerov, nie Grigorij Sokołow, lecz Grigory Sokolov. Wielki świat.

Poirytowana do głębi, napisałam do warszawskiej Filharmonii Narodowej, prosząc o wyjaśnienie, co tu się dzieje. Czy pewnego dnia, pytałam, na afiszu Filharmonii może pojawić się Tchaikovsky zamiast Czajkowskiego? No i otrzymałam odpowiedź:

„Nazwiska rosyjskie" – pisano – „w transkrypcji polskiej stosujemy oczywiście wtedy, gdy mowa o kompozytorach, artystach zamieszkałych w dawnej Rosji, później w Związku Radzieckim i ewentualnie obecnej Rosji. Artyści pochodzący ze Związku Radzieckiego, a od lat mieszkający na Zachodzie, mają w swych autoryzowanych biografiach, pochodzących od reprezentujących ich agentów, uniwersalne zapisy imion i nazwisk do stosowania na całym świecie i często jesteśmy zobligowani do ich używania (w epoce przynależności Polski do Unii Europejskiej zunifikowany zapis wydaje się naturalny)".

Jak widać, polskie normy, nakazujące transkrypcję fonetyczną nazwisk zapisywanych w alfabecie innym niż łaciński (również greckich, arabskich, japońskich) zupełnie tracą znaczenie na styku z globalizacją kultury. Dlaczego zapis zunifikowany ma mieć prymat, skoro informacja skierowana jest do odbiorcy polskiego? Trudno doprawdy to pojąć. A jeśli unifikacja ma być aż tak ważną sprawą (w co zresztą osobiście wątpię), istnieje przecież rozwiązanie kompromisowe, z powodzeniem stosowane przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina: nazwisko artysty po polsku, w nawiasie pisownia angielska.

Pytanie, jakie w tym miejscu wypada postawić, wychodzi jednak poza sferę językową: czy filharmonie i opery nie naruszają aby przyjętej w 1999 roku ustawy o języku polskim, która nakłada na instytucje publiczne obowiązek posługiwania się językiem polskim? Ustawa mówi przecież, że „napisy i informacje w urzędach i instytucjach użyteczności publicznej, a także przeznaczone do odbioru publicznego (...) sporządza się w języku polskim (art. 10. 1)".

Cóż jednak mówić o instytucjach kultury, skoro przepisy językowe jaskrawo naruszył... sam Sejm, uchwalając we wrześniu 2011 roku ustawę o timeshare – jak określa się praktykę posiadania mieszkań wakacyjnych wspólnie z innymi właścicielami, trochę na użytek własny, głównie na wynajem. Uchwalenie ustawy, która w tytule zawiera mało czytelne określenie w obcym języku (zwracała na to uwagę „Rzeczpospolita" 17 października 2012 roku), jest rzeczą kuriozalną. W kraju, który szanuje siebie, swych obywateli, tradycje i język, coś takiego nie ma prawa się wydarzyć.

A skoro mowa o instytucjach: zauważmy, że w Polsce jak dotąd nie ma formalnie marszałkini Sejmu ani pań ministr, jak, zdaje się, należałoby odmieniać osławioną „ministrę" Joanny Muchy. Feminizacja nazw zawodów na takie szczeble jeszcze nie dotarła. Są oczywiście zawody, które w języku polskim mają od dawna formę żeńską, i nie ma powodu, by lekarka, dziennikarka, nauczycielka czy kierowniczka przedstawiały się jako lekarz, dziennikarz, nauczyciel czy kierownik. Czym innym jest jednak trzymanie się dobrej tradycji, zgodnej i z duchem języka, i ze zdrowym rozsądkiem, czym innym zaś usilne forsowanie zmian, które dyktuje wprawdzie poprawność, ale jedynie polityczna. I do tego ponura, bo pozbawiona elementarnego dystansu i wyczucia komizmu. Nawet jeśli od biedy da się tolerować archeolożkę, co można rzec na ministrę, prokuratorkę albo i biskupkę?

Na polu językowym poprawność polityczna działa jak najostrzejsza cenzura: narzuca formy żeńskie, homoseksualistów każe nazywać gejami (dawne normalne określenie jest wypierane przez słowo całkiem sztuczne, od angielskiego „gay" – wesoły), wycina Cyganów i Murzynów, by na ich miejsce wprowadzić Romów, Afrykanów, Afroamerykanów (i Afropolaków?). Trudno dociec, co złego jest w starych słowach. Czy doprawdy kryje się w nich nuta lekceważenia? Za to wprowadzenie „Romów" przynosi duże straty, za jednym zamachem odcinając odbiorcę od bogactwa wyrażeń i skojarzeń. Giną punkty zaczepienia – i jak tu na przykład mówić o „stylu cygańskim", skoro zniknęli Cyganie? Albo o muzyce murzyńskiej, gdy nie ma już Murzynów?

Formuła wnika w skórę

Kiedy pod koniec lat 70. do Polski przyjechał z wizytą prezydent USA Jimmy Carter, przyczyną miniskandalu i maksikonsternacji, a dla wielu po prostu niezłej zabawy, stało się tłumaczenie, jakie zaprezentował towarzyszący mu tłumacz. Dziś moglibyśmy podejrzewać, że tekst oryginalny „przepuszczono" przez translator internetowy, bo słowa polskie odpowiadały wprawdzie angielskim, tylko kontekst zupełnie się nie zgadzał: „Prezydent pożąda powiedzieć...".

Coś podobnego można dziś obserwować w języku reklamy, instrukcji i etykiet. To specyficzna mieszanina: wyjaśnianie punkt po punkcie, czego należy używać, jak gdyby użytkownik był kompletnym idiotą. Czynności się zgadzają, ale opisujące je słowa już niekoniecznie są trafne.

Sięgnijmy po kosmetyki: „Wgnieć farbę we włosy...", „płyn jednym gestem usuwa makijaż", „kontrola, połysk i elastyczność włosów niezdyscyplinowanych w jednym kroku" (!), „odżywcza formuła wnika w skórę" – bo formuła to słowo klucz, teraz już nie działa krem ani balsam, lecz formuła (po angielsku: skład). Plaga to prawdziwa i w dodatku dość świeżej daty. Bo gdy przypadkiem znalazłam gdzieś opakowania kosmetyków sprzed 10 lat, stwierdziłam, nie bez zaskoczenia, że wtedy jeszcze wszelkie informacje pisano po ludzku – prosto, czytelnie i zrozumiale. Co zatem przez ten czas się stało?

Nie da się zaprzeczyć, że wiedza większości młodych ludzi o budowie i funkcjonowaniu języka jest bardzo skromna. Przez parę lat uczyłam w szkole dziennikarskiej. Skoro materią, z jaką ma do czynienia dziennikarz, jest język, można by się spodziewać, że ludzie aspirujący do tego zawodu będą mieć o języku jakie takie pojęcie. Ale takich jest niewielu. Samo słowo „imiesłów" budzi wielkie zdumienie, że o okolicznikach nie wspomnę. Nic dziwnego, że wielu młodych ludzi tworzy zdania więcej niż nieporadnie, imiesłowy stosując według zasady, przed którą przestrzegała dawna szkoła: „wysiadając z tramwaju, spadł mu kapelusz" (co, niestety, widać także na łamach prasy). A to prowadzi do dość oczywistego, choć całkiem niekrzepiącego wniosku, że przyczyn nieporadności językowej, jaką obserwujemy na co dzień, należy szukać w szkole.

Świadczyłyby o tym powszechność i pospolitość popełnianych błędów. „Mam smartfona", mówi młody człowiek. A czy mówią państwo „Mam telefona?". Ogólne rozbawienie, ależ to by śmiesznie brzmiało. Co z tego, skoro mało kto świadomie stosuje znany wzór deklinacji do słowa, które jest wprawdzie nowe, ale tylko trochę. Równie fatalnie odmieniany jest „blog", choć tu akurat da się zaobserwować pewną poprawę: coraz częściej autorzy informują, że „piszą blog", nie „bloga". Co nie znaczy, że bitwa jest wygrana. Wystarczy przyjrzeć się przepisom kulinarnym i zobaczyć, jak często pojawia się w nich polecenie, by „obrać pomidora". Niekwestionowanym jednak królem pozostaje, moim zdaniem, praktykowany przez wielu dziennikarzy sportowych, w warstwie językowej oczywiście, „skok przez kozła". Można oczywiście, jeśli tylko zwierzę nie jest narowiste...

Zaniedbywany skarb

Rada Języka Polskiego, organ wyłącznie opiniotwórczo-doradczy, już parę lat temu krytycznie oceniała podstawę programową nauczania języka polskiego, uważając, że nauka o języku zajmuje w niej zdecydowanie za mało miejsca. Myślę jednak, że pewna pobłażliwość w podejściu do wiedzy i nauki też jest nie bez znaczenia. Zbyt wiele niedociągnięć można tłumaczyć dysleksją i dysgrafią, zbyt mało – niedbalstwem i lenistwem. Czytamy później, że partia czegoś „rząda", i słyszymy, że politycy „nic nie robiom". A właściwe akcentowanie? Strach słuchać. Być może wszystkie te fatalne zjawiska wiążą się w jakiejś mierze z przekonaniem, że forma jest nieistotna, liczy się tylko treść – „komunikacja", jak obecnie jest w zwyczaju mówić.

Ustawa o języku polskim, która weszła w życie wiosną 2000 roku, zawiera na wstępie deklarację, że „język polski stanowi podstawowy element narodowej tożsamości i jest dobrem narodowej kultury". Brzmi to ładnie, tyle że, jak się zdaje, skarb powinien być bardziej hołubiony.

Nie jest moim celem ocenianie, czy ustawa działa należycie, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przynajmniej w niektórych kwestiach nie ma nawet pozorów skuteczności. Weźmy choćby mówiący o ochronie języka artykuł 3.1, który wśród deklarowanych celów wymienia m.in. przeciwdziałanie jego wulgaryzacji. Jak z tym jest po 14 latach obowiązywania ustawy? Nie słychać nawet, by choć próbowano położyć tamę fali wulgaryzmów.

Rok 2006 był Rokiem Języka Polskiego. Co roku Dzień Języka Ojczystego, 21 lutego, jest okazją do poświęcenia polszczyźnie trochę uwagi. Organizowane są dyktanda ogólnopolskie i parlamentarne. Na stronie Rady Języka Polskiego można znaleźć opinię, że dyktanda i konkursy językowe to bardzo dobry sposób na propagowanie kultury języka. Wypada się z tym zgodzić, aczkolwiek z zastrzeżeniem: na tej drodze przekonujemy bowiem wyłącznie przekonanych, czyli tych, którzy do polszczyzny i bez takich zachęt podchodzą z sercem i rozumem. A co z całą resztą?

Program Pierwszy Polskiego Radia, relacja z Soczi. Zawodników startujących w kombinacji norweskiej dziennikarz nazywa „kombinatorami norweskimi". Tego samego dnia informacja o utrudnieniach spowodowanych wypadkiem na drodze: „wahadło", według prowadzącego audycję, potrwa jeszcze parę godzin.

Telewizja TVN 24, pytanie na tzw. pasku: „Co Hollande ugra w USA?". Parę dni później radosne: „4 złota dla Polski".

Działy ekonomiczne gazet: tu aż roi się od phishingu, paywalli, moneybacku, business managementu, crowdfundingu, flexicurity i Bóg wie czego jeszcze – a to tylko bardzo skromna próbka terminologii angielskiej, która opanowała łamy gazet. Zresztą polski też mocno szwankuje. Wskaźniki „urosły", choć powinny były wzrosnąć, rynek produktów takich czy innych „warty" jest miliony...

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego