Imperialny kij w szprychy

„A ja nic, tylko uciekam, od stu, trzystu lat/ Zostawiając nad rodzinną rzeką pancerz dziurawy i kufer z nadaniami króla/ Za Dniepr, potem za Niemen, za Bug, za Wisłę”. Jak czyta się dziś ten wiersz Miłosza, wiedząc, że z każdym pokoleniem przybywa w Europie miast, w których dominuje ludność rosyjskojęzyczna?

Publikacja: 21.03.2014 23:30

Rosjanie w Symferopolu świętują wynik „referendum”: imperium dresiarzy?

Rosjanie w Symferopolu świętują wynik „referendum”: imperium dresiarzy?

Foto: PAP/EPA

Red

Politycy i analitycy Zachodu zgodnie przyznają: Władimir Putin stracił głowę. Jest nerwowy, sprawia wrażenie zaskoczonego biegiem wypadków na Majdanie. Wydaje irracjonalne decyzje, działając na własną niekorzyść. Oceny te streszczają się w słowach kanclerz Angeli Merkel, która po rozmowie telefonicznej z przywódcą Rosji powiedziała: „Nie jestem pewna, czy on ma nadal kontakt z rzeczywistością. Jest w innym świecie".

Nie podzielam tych opinii. Podejrzewam nawet, że Putin ma lepszy kontakt z rzeczywistością niż większość polityków zachodniej Europy. Jakże łatwo dali się nabrać na proste chwyty starego kagiebisty! Na jego „emocje", surowe miny, grożenie palcem przed kamerami...

W rzeczywistości ten rzekomy frustrat odgrywa rolę dawno już w szczegółach zaplanowaną. Jego „nerwowość" ma odciągnąć uwagę obserwatorów od konstatacji, która raz uświadomiona, poraża swą oczywistością. Działania Rosji na Krymie wpisują się konsekwentnie w schemat ekspansji na Zachód, która trwa nieprzerwanie już od kilku wieków. Nie mówię tu o ekspansji politycznej – byłby to banał. Zresztą w wymiarze politycznym nie widać tu ciągłego postępu: Rosja raz parła do przodu, innym razem – jak w latach 1914–1921 i 1989–1991 – robiła taktyczny odwrót. Chodzi mi o potencjał cywilizacyjny. O to, że z każdym pokoleniem przybywa w Europie miast, w których dominuje ludność rosyjskojęzyczna. A zasięg tej strefy powoli, lecz z nieubłaganą konsekwencją posuwa się w stronę zachodnią.

Do gołej ziemi

Filigranowy hełm ratusza wznosi się samotnie ponad jednostajną linię typowych sowieckich blokowisk. Wygląda to na jakąś pomyłkę. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu Narwa była perłą architektury, porównywalną ze starym Gdańskiem czy też Rygą. To estońskie miasto stanowiło najdalej na północ wysunięty pomnik baroku w Europie. Jego kres nadszedł w marcu 1944 r. Wtedy to pyszną starówkę zmieniły w perzynę sowieckie bombowce.

Narwa zawsze była miastem pogranicza. Tamtego przedwiośnia znów znalazła się na linii frontu. Miasta broniły oddziały niemieckie oraz estońska samoobrona. Mieszkańcy dobrze zapamiętali poprzednie rządy sowieckie w latach 1940–1941. Dlatego z desperacją walczyli o utrzymanie Narwy.

Marcowe naloty rozstrzygnęły losy batalii. Obrońcy miasta wycofali się na zachód.

Rodowici mieszkańcy nigdy tu nie wrócili. Zabronili im tego nowi okupanci. Oficjalnym powodem było Sillamäe. W tym niewielkim miasteczku, sąsiadującym z Narwą od zachodu, rozpoczęto w 1946 r. wydobycie tlenku uranu, substancji używanej do produkcji broni jądrowej. Narwę ogłoszono więc strefą zamkniętą – ale tylko od strony zachodniej.

W 1950 r. ruiny miasta, zdatne przecież do odbudowy, rozebrano do gołej ziemi. To samo zrobiono z zabytkowymi miejskimi fortyfikacjami, które nie zostały zniszczone podczas nalotów. Na miejscu barokowej starówki postawiono rzędy szarych bloków. Budowano je według kompletnie nowego planu przestrzennego, w poprzek dawnych ulic – tak aby nie pozostawić nawet śladu po dawnej Narwie. Pozwolono jedynie odbudować symbol miasta, ratusz, który pasuje dziś do otoczenia jak kwiatek do kożucha. Do nowej, sowieckiej Narwy przywieziono z głębi ZSRR kilkadziesiąt tysięcy osadników.

W ten sposób u wschodnich granic Estonii wyrósł industrialny moloch, który z biegiem lat powiększał się i rozszerzał swoje granice na zachód, w kierunku stołecznego Tallina. Co więcej, w tym jednolitym dotąd etnicznie kraju powstała czysto rosyjska prowincja, która tylko nominalnie była częścią republiki związkowej.

Wydarte Czuchońcom

Dla przyjezdnych fakt zamieszkania w Estonii nie stanowił problemu. Chyba go nawet nie zauważali. Większość z nich mogłaby przecież powtórzyć za Włodzimierzem Wysockim: „moj adries Sowietskij Sojuz". Inaczej z samymi Estończykami. To mały naród, w dodatku obdarzony silnym poczuciem zakorzenienia. A także pamięcią historyczną.

Jeszcze 250 lat wcześniej pokrewne im narody fińskiej grupy językowej zajmowały całe południowo-wschodnie wybrzeże Bałtyku. Pierwszego wyłomu dokonał car Piotr zwany Wielkim, zakładając w 1703 r. Petersburg, nową stolicę rosyjskiego imperium. Miasto, jak zapisał Mickiewicz w „Ustępie" III części „Dziadów", „wydarto świeżo morzu i Czuchońcom" (tak dawniej nazywali Rosjanie ludy fińskie). Klin Petersburga rozerwał etniczną łączność między Finlandią a Estonią. Kolejnym etapem była rusyfikacja odcinka między Petersburgiem a estońską granicą biegnącą wzdłuż rzeki Narwy, nad którą leży miasto o tej samej nazwie. Rozpoczęto ją w czasach caratu, dokończono zaś rękami Stalina w Związku Sowieckim, kiedy to w latach 30. zesłano na Sybir dziesiątki tysięcy Finów, Ingermanlandczyków, Iżorców oraz Wotów. W opustoszałych wioskach, zamienionych teraz na kołchozy, osiedlano Rosjan z głębi kraju. Potem przyszła wojna i okupacja Estonii, a w jej wyniku etniczna granica przekroczyła linię rzeki, zbliżając się do serca niewielkiego kraju.

Zmieniały się wieki, ustroje, Petersburg stał się Leningradem, jedno tylko pozostawało niezmienne – rosyjskie parcie na zachód.

W latach 80. władcy Kremla w ramach kolejnego eksperymentu społecznej inżynierii postanowili zainwestować w wydobycie fosforytów. Pokłady tych minerałów zalegają płytko pod ziemią w okolicy estońskiego miasta Rakvere. Miał tam powstać duży ośrodek górniczy, wokół którego wyrosłoby 100-tysięczne miasto, zamieszkane oczywiście przez przyjezdnych.

Tak się składa, że Rakvere leży dokładnie w połowie drogi między Narwą a Tallinem. Rozszerzenie na to miasto rosyjskiej strefy językowej oznaczałoby, że dla Estończyków – w oczach których Rosjanie byli okupantami – pozostało już niewiele miejsca na ziemi. Pojawiły się nawet desperackie głosy, by rzucić to wszystko, włącznie z sowiecko-urzędniczym Tallinem, i przenieść się na Saaremaa i Hiiumaa. Na tych dwóch estońskich wyspach, leżących na zachodzie kraju, Estończycy mieliby coś w rodzaju bantustanu.

Na szczęście nie doszło do tego rozwiązania. Wiosną 1987 r. pierwsi zbuntowali się studenci. Ich hasłem było „nie!" dla kopalni w Rakvere – gdyż realizacja tego projektu oznaczałaby śmiertelny cios zadany estońskiemu narodowi. Po nich strajkować zaczęli mieszkańcy miast, wreszcie fala protestu rozlała się na całą Estonię. Był to już czas pieriestrojki, więc osłabiona władza ustępowała krok po kroku. Najpierw wycofano się z planów budowy kopalni. Potem przyszła dla Estończyków kolej na odbijanie straconych pozycji w dziedzinie narodowej kultury, do tej pory niemiłosiernie sowietyzowanej i rusyfikowanej.

Estońskie protesty były początkiem ruchu odrodzenia narodów ZSRR, w rezultacie którego rozpadł się ZSRR, zaś duża część wchodzących w jego skład krajów uzyskała niepodległość.

Otaczanie Ukrainy

Czego nie zrobiono w Rakvere, udało się w Doniecku. To leżące na wschodzie Ukrainy miasto zbudowano od zera. Jeszcze 150 lat temu był tutaj goły step. To historyczne pogranicze, gdzie ziemie zaporoskich Kozaków stykały się z terenami podległymi chanatowi krymskiemu, oba obszary zaś – z terytorium państwa rosyjskiego. Zwrot „stykały się" nie oddaje istoty rzeczy: lepiej byłoby powiedzieć, że tutaj żadne państwo nie docierało. Na stepowej równinie nie było ściśle określonych granic. Nie było nawet dróg, gdyż tradycyjny nadczarnomorski szlak porównać można było raczej do zakreślonego myślą, szerokiego na kilometr pasa wysokiej trawy, po którym poruszały się wozy kupców i tragarzy.

Na takim właśnie terenie powstała w 1869 r. pierwsza huta żelaza. Założył ją brytyjski przedsiębiorca John Hughes, by zaopatrywać w materiał budującą się w pobliżu linię kolejową. Jednak na hucie bynajmniej się nie skończyło: w okolicy odkryto bogate pokłady węgla kamiennego. Jak grzyby po deszczu zaczęły tu wyrastać kopalnie, wokół których naprędce klecono biedadomki dla górników. Szybko wyrosła z nich duża osada. Gdy w 1917 r., czyli w czasie gdy Lenin użerał się z Kiereńskim, nadano jej prawa miasta, liczyła już kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. W 20 lat później było ich już tutaj pół miliona. Miasto, nazwane najpierw Juzowka (od przekręconego na rosyjską modłę nazwiska Hughesa), potem Trock, potem Stalino, na koniec zaś, po 1956 r., przemianowane na Donieck, stało się czołowym ośrodkiem sowieckiego przemysłu wydobywczego. Obok Ukraińców i Rosjan ściągano tutaj właściwie wszystkich przedstawicieli bogatej rodziny narodów ZSRR – Kazachów, Czuwaszy, Baszkirów, ludzi znad Uralu i Bajkału. Wszystkich jednoczyła mowa rosyjska. Rządzący nie musieli jej specjalnie narzucać, gdyż w tej mieszaninie narodów jedynie rosyjski był językiem, którym wszyscy mogli się porozumieć.

Internacjonalistyczny Donieck wyrósł na odpowiadającym mu podglebiu. Pierwszymi stałymi osadnikami w okolicy byli Serbowie, którym caryca Katarzyna nakazała strzec rosyjskiej granicy przed Tatarami. Niedługo po nich pojawili się Grecy, ściągnięci z Krymu, Grecji i Turcji. Wszyscy wtopili się w wieloetniczny kalejdoskop z rosyjskim językiem komunikacji.

Komunikacji – nie kultury, to zasadnicza różnica. Tu nigdy nie było silnych, utrwalonych wiekami tradycji jakiejkolwiek kultury narodowej. Daleko stąd do kozackich cerkwi Charkowa, jeszcze dalej do staroruskich miast, Kijowa czy Włodzimierza. Nawet okoliczny watażka, a właściwie udzielny władca doby rewolucji, Nestor Machno, z którego robi się dziś ukraińskiego bohatera narodowego, tak naprawdę jako anarchista nie uznawał żadnej władzy państwowej – także ukraińskiej. Nie uważał się też ani za Ukraińca, ani za Rosjanina.

Na antypodach Doniecka, na zachodniej granicy Ukrainy, leży miasto Tyraspol. Jego początkiem była forteca nad Dniestrem, chroniąca przed Turkami świeżo zdobyte na nich tereny. Założył ją w 1792 r. generalissimus Aleksander Suworow – ten sam, który w dwa lata później, dławiąc powstanie kościuszkowskie, dokonał rzezi Pragi. Dziś jego pomnik stoi w samym centrum miasta.

W cieniu twierdzy wyrosło miasto, które w czasach sowieckich awansowało do rangi stolicy autonomicznej Mołdawii w składzie Ukraińskiej SRR. Jednak Mołdawianie wcale tu nie przeważali, dominowała etniczna mieszanina ukraińsko-mołdawsko-bułgarsko-cygańska. Oczywiście wszyscy mówili po rosyjsku.

W 1940 r. ZSRR zaanektował ziemie za Dniestrem, rozszerzając terytorium sowieckiej Mołdawii, która awansowała do rangi republiki związkowej. Stolicę przeniesiono do Kiszyniowa. Życie mieszkańców Tyraspola toczyło się odtąd podobnie jak w setkach innych miast Sojuza. Ludzie raczej nie zapuszczali tu korzeni, duża część z nich mieszkała właściwie na walizkach, ze świadomością, że lada dzień los może ich rzucić w inny, odległy kąt wielkiej socjalistycznej ojczyzny.

W 1991 r., gdy republika mołdawska ogłosiła niepodległość, Tyraspol zbuntował się, stając się stolicą tak zwanego Naddniestrza, minipaństwa nieuznawanego przez społeczność międzynarodową. Jego mieszkańcy nie chcą żyć w jednym kraju z Mołdawianami ani nawet z sąsiadującymi z nimi od wschodu Ukraińcami. Ich ojczyzną, jak twierdzą, jest Rosja – chociaż od Rosji dzieli Tyraspol 600 kilometrów ukraińskiego terytorium.

Dziś, po aneksji Krymu, ten dystans bardzo się skrócił. Podczas gdy w Doniecku trwają krwawe antyukraińskie zamieszki, również Tyraspol wydaje z siebie groźne wielkorosyjskie pomruki. Jeżeli Naddniestrze pójdzie śladami Krymu, to nagle okaże się, że Rosja, razem z sojuszniczą Białorusią, otoczyła wrogim kordonem trzy czwarte granic młodego państwa ukraińskiego.

Putinowski plan B

Gdy popatrzymy na mapę, zobaczymy, że w podobnej sytuacji znajdują się wszystkie państwa postsowieckie, które obrały zdecydowany kurs na związki z Zachodem. Wszystkie bowiem flankowane są przez terytoria, które w ten czy inny sposób stały się lub mogą się stać zalążkiem politycznej destabilizacji. Estonia ma za sąsiadów Rosję i silnie zrusyfikowaną Łotwę, wewnątrz granic zaś – rosyjską Narwę. Litwę, z wyjątkiem niewielkiego odcinka granicy z Polską, otacza faktycznie sowiecka Białoruś, rosyjska zbrojna baza Kaliningradu, wreszcie wspomniana Łotwa, kraj o niepewnej etnicznie przyszłości. Z kolei południowy sąsiad Rosji, Gruzja, ma już wbite w głąb swojego terytorium kliny Abchazji i Osetii Południowej. Ten drugi obszar, ze stolicą w Cchinwali, które jest jakby Donieckiem i Tyraspolem w miniaturze, dochodzi prawie do głównego węzła gruzińskiego transportu i komunikacji.

Obecny bieg wypadków wskazuje na to, że wobec klęski Janukowycza przywódca Rosji wyciągnął z biurka spoczywający tam od dawna w rezerwie „plan B rosyjskiej ekspansji". Polega on na wkładaniu imperialnych kijów pomiędzy szprychy narodowych, antyimperialnych separatyzmów. Po to, by odebrać im dynamikę. By zatrzymać we wschodniej części Europy bieg koła europejskiej integracji.

Jest to projekt defensywny (co nie oznacza, że nie agresywny!), zakłada bowiem przeczekanie Rosji do lepszych czasów. Rosjanie już dawno temu zorientowali się, że kiedy nie mają dość sił, by podporządkować sobie cały naród, zawsze jeszcze mogą otoczyć go „rosyjskojęzycznymi" kleszczami, aby nie mógł się wyrwać z imperialnych objęć. Tak się stało w ciągu wieków z Tatarami Kazania, z Baszkirami, tak właśnie – po klęsce w wojnie japońskiej – próbowano uczynić z mieszkańcami Królestwa Polskiego (oderwanie Chełmszczyzny) czy też z Kirgizami północnego Kazachstanu. Przykłady można mnożyć. Schemat jest zawsze ten sam: poprzez umiejętną kombinację imperialnego nacjonalizmu z narodowym separatyzmem unieruchamia się siły odśrodkowe. Potem zaczyna się gra na przeczekanie: 10–20 lat, aż poprawi się kondycja Rosji. Wtedy otoczone, przyduszone narody, zawiedzione brakiem realnych korzyści z połowicznych kontaktów z Zachodem, same poproszą o przyjęcie w skład nowego ZSRR, ZBiR czy WNP. Mniejsza o nazwę. Koło znów ruszy... ale w przeciwnym kierunku.

Wszystko to są działania długofalowe, rozpoczęte jeszcze w czasach ZSRR. W niektórych przypadkach sięgają one genezą w XIX, a nawet w XVIII wiek. Przez ten czas dwa razy zmienił się ustrój Rosji – a zasada jej postępowania wobec imperialnych peryferii pozostała niezmienna.

To przemyślana, ale ryzykowna gra Putina. Ryzykowna, gdyż nie daje odpowiedzi na pytanie, jak zachowają się jej obecni obrońcy, ludzie z Krymu, z Doniecka lub Tyraspola, gdy za owe 10–20 lat sytuacja Rosji jednak się nie poprawi.

Dziś 95 procent mieszkańców Narwy za swój język ojczysty uważa rosyjski. Mniej niż połowa z nich posiada estońskie obywatelstwo. To stwarza wręcz wymarzoną okazję do wywołania kolejnej awantury. Gdyby – w myśl procedur, którymi zaczyna kierować się Federacja Rosyjska pod rządami Putina – mieszkańcy zechcieli urządzić tu swoje referendum, na wzór krymskiego, z łatwością przegłosowaliby zmianę przynależności państwowej. W graniczącej z Rosją estońskiej prowincji Wschodnia Wironia (Ida-Virumaa), której stolicą jest Narwa, cztery piąte mieszkańców to ludność rosyjskojęzyczna. To więcej niż na Krymie.

Jednak w Narwie jest spokojnie. Miejmy nadzieję, że tak pozostanie.

Po pierwsze dlatego, że Estonia jest w NATO. To oczywiste. Ale jest też inny, mniej spektakularny powód. Rosyjska Narwa nie urządza awantur ani głośnych pikiet solidarności z Krymem, gdyż mieszkają tu... sami Rosjanie.

Mentalność imperialna

Rosyjski nacjonalizm mieszkańców Sewastopola, Tyraspola czy też Doniecka pozbawiony jest kulturowych korzeni. Większość spośród tych „Rosjan" jedynie po rosyjsku mówi. W głębszym sensie etnicznym nie są Rosjanami. Przyjechali tu po wojnie ze wszystkich zakątków ZSRR. Nie mają własnej historii. Ich jedynymi symbolami są pomniki bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Ich jedynym społecznym spoiwem jest nieufność i strach przed Zachodem, demonizowanym przez idącą z Moskwy propagandę. To nie nacjonalizm napędza ich wściekłość. Czyni to mentalność imperialna oraz idąca za nią roszczeniowość i poczucie rewanżyzmu.

Gdy w 1944 r. mieszkańcom Narwy nie pozwolono na powrót do rodzinnego miasta, wśród wygnańców byli także „przedwojenni" Rosjanie. Gdy sowieckie władze burzyły tam resztki pomników architektury, na liście zniszczonych obiektów znalazły się świątynie prawosławne. Nowi osadnicy mieli pozostać ludźmi wolnymi od dawnych, „burżuazyjnych" sentymentów – w tym także od tradycyjnej rosyjskiej kultury. Jednak stało się inaczej. Dziś większość mieszkańców miasta, choć nie rezygnuje z poczucia rosyjskiej narodowości, z szacunkiem wyraża się o przeszłości miasta, ongiś skazanego na zapomnienie. Niektórzy z nich pieczołowicie zbierają każdy okruch lokalnej historii, jaki ocalał po kataklizmie 1944 roku.

Podobnie dzieje się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie – w Kaliningradzie. W cieniu groźnej Floty Bałtyckiej okrzepła nowa, lokalna społeczność rosyjska, zafascynowana historią Prus Wschodnich, otwarta i chłonna kontaktów z Zachodem.

Dotyczy to głównie młodszych pokoleń. A starsi? Ci, którzy pamiętają wielką wojnę? Otóż również oni raczej nie stanowią zagrożenia dla integralności państwa estońskiego. W Narwie większość z nich – jako obywatele rosyjscy – pobiera rosyjskie emerytury, które... raz przychodzą, innym razem nie. Rodzi to rozgoryczenie, pozbawia też złudzeń w stosunku do „wielkiej ojczyzny". W tych ludziach, w tych Rosjanach nasza nadzieja. Być może kiedyś mieszkańcy Rosji, nauczeni kolejnymi gorzkimi doświadczeniami, zrozumieją nareszcie, ile szkód, uczynionych własnemu krajowi, wywołała ich historyczna pomyłka, utożsamiająca imperializm z rosyjskim patriotyzmem.

Autor jest historykiem i publicystą. Do października ub.r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia"

Politycy i analitycy Zachodu zgodnie przyznają: Władimir Putin stracił głowę. Jest nerwowy, sprawia wrażenie zaskoczonego biegiem wypadków na Majdanie. Wydaje irracjonalne decyzje, działając na własną niekorzyść. Oceny te streszczają się w słowach kanclerz Angeli Merkel, która po rozmowie telefonicznej z przywódcą Rosji powiedziała: „Nie jestem pewna, czy on ma nadal kontakt z rzeczywistością. Jest w innym świecie".

Nie podzielam tych opinii. Podejrzewam nawet, że Putin ma lepszy kontakt z rzeczywistością niż większość polityków zachodniej Europy. Jakże łatwo dali się nabrać na proste chwyty starego kagiebisty! Na jego „emocje", surowe miny, grożenie palcem przed kamerami...

W rzeczywistości ten rzekomy frustrat odgrywa rolę dawno już w szczegółach zaplanowaną. Jego „nerwowość" ma odciągnąć uwagę obserwatorów od konstatacji, która raz uświadomiona, poraża swą oczywistością. Działania Rosji na Krymie wpisują się konsekwentnie w schemat ekspansji na Zachód, która trwa nieprzerwanie już od kilku wieków. Nie mówię tu o ekspansji politycznej – byłby to banał. Zresztą w wymiarze politycznym nie widać tu ciągłego postępu: Rosja raz parła do przodu, innym razem – jak w latach 1914–1921 i 1989–1991 – robiła taktyczny odwrót. Chodzi mi o potencjał cywilizacyjny. O to, że z każdym pokoleniem przybywa w Europie miast, w których dominuje ludność rosyjskojęzyczna. A zasięg tej strefy powoli, lecz z nieubłaganą konsekwencją posuwa się w stronę zachodnią.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą