List może oburzać, a i owszem, bo bije w samo serce wartości, z których zwykliśmy być w przeszłości dumni. Polska jako ostoja tolerancji, średniowieczny Paradis Judeorum, przez niemal całą swoją historię kraj wieloetniczny, przyjazny, otwarty. A po latach, po dwóch zabójczych wojnach, przypominający całemu światu, czym jest międzyludzka solidarność. Polska ekumeniczna, proeuropejska. Takiej Polski chciano w Europie. Taką złożyliśmy obietnicę i dzięki niej otwarto nam szeroko drzwi. Nam i naszym sąsiadom, Czechom, Słowakom, Węgrom, Litwinom. Historyczne „okienko transferowe" z początku XXI wieku było jak przebłysk europejskiej nadziei. Dziś jest prawie zamknięte.
Po części to nasza wina. Po liście ambasadorów napisaliśmy w „Rzeczpospolitej", że „robimy za Iran Europy". Tekst na otwarciu naszej gazety był jak kij w szprychy, prowokował. Posypały się po nim gromy, zarówno na autora, wybitnego dziennikarza Jerzego Haszczyńskiego, jak i samą redakcję. Napiętnowano nas w telewizyjnych „Wiadomościach", co specjalnie nie dziwi, ale to, co naprawdę boli i zastanawia, to reakcje internautów, zwłaszcza o prawicowych poglądach. Otóż tekst nie był pomyślany jako atak na polskość, ale – odwrotnie – apel w sprawie potrzeby jej obrony. Bo polskość to my sami, nasze dzieci, nasza ojczyzna, język, przyszłość. Bez odbudowy wizerunku będziemy jak pochyłe drzewo. Pretekst do poprawiania sobie samopoczucia przez państwa i społeczeństwa, które są daleko za nami.
Napisałem o tym, że list jest obraźliwy. I mam do takiej opinii prawo, bo truizmy, którymi operuje, były dla ludzi mojego pokolenia oczywistą oczywistością przynajmniej jakieś dwie dekady temu. Na początku lat 90. dla polskiej opinii publicznej było całkiem jasne, że mamy przed sobą wielkie zadanie przewalczenia kilku stereotypów. Jednym z nich był stereotyp Polaka – antysemity. Innym przekonanie o tradycyjnej wrogości do Niemców. Jeszcze innym o niechęci do mniejszości seksualnych. Kto pamięta dowcipy z czasów PRL, świetnie siłę tych stereotypów identyfikuje.
Diagnoza była prosta i ścieżki wyjścia z niej dość łatwe. Wymagało to jednak od nas kilku lat ciężkiej pracy, podróży, powołania kilku fundacji, forów i deklaracji polskich liderów. Potem jednak szczyciliśmy się efektem. Demokratyczna Polska w istocie była prymusem wśród krajów podnoszących się z komunizmu. Ale ten wspaniały proces w pewnym momencie się zaciął. Odżyły stare uprzedzenia. Czy dlatego, że społeczeństwo cofnęło się o krok? Nie, nie dajmy się do tego przekonać. Zawinili politycy, i to z obu stron. Poprzednicy PiS zapomnieli, czym jest polska emocja. Zawiesili na kołku takie pojęcia, jak: patriotyzm, polityka historyczna, tożsamość narodowa. Efektem było wyjałowienie narracji o państwie. Sprowadzenie go do mechanicystycznej wizji integrowania się abstrakcyjnych struktur. To był błąd, a każda akcja wywołuje reakcję.
Konkurenci Donalda Tuska wyłapali tę słabość i z deficytu stworzyli własną siłę. Przekonali Polaków, że po dekadzie jałowości Polska ma być narodowa, katolicka, niezłomna, dumna i suwerenna. A Polacy przekonać się dali. Efekt? Wpadki w relacjach ze środowiskiem żydowskim (m.in. niesławna nowelizacja ustawy o IPN, z której musieliśmy wycofywać się rakiem), konflikt z instytucjami unijnymi, narastający eurosceptycyzm, granie w kampaniach wątkiem antyemigranckim czy mniejszości seksualnych. Czy my rzeczywiście w ciągu dekady ze społeczeństwa otwartego i tolerancyjnego staliśmy się ksenofobami? Po stokroć nie. Nie jesteśmy tacy, jak opisuje nas najnowszy stereotyp. Jesteśmy takim samym społeczeństwem, jakim byliśmy. Nie jesteśmy gorsi. Tylko zepsuto nasz wizerunek.