Torpeda kajzera

Zestrzelenie malezyjskiego samolotu przywołuje na myśl zatopienie ?przez Niemców "Lusitanii". Skutkiem wydarzenia sprzed 99 lat było przystąpienie USA do pierwszej wojny światowej.

Publikacja: 01.08.2014 23:30

Torpeda kajzera

Foto: ROL

Red

Agonia olbrzyma trwała 18 minut. Trafiony torpedą wystrzeloną z niemieckiej łodzi podwodnej, transatlantyk przechylił się i zaczął tonąć. Los statku przypieczętowała druga eksplozja, prawdopodobnie wybuch zalanych wodą kotłów parowych. „Lusitania" szła na dno dziobem do dołu. Niebawem nad powierzchnią fal wznosiły się tylko kikuty kominów, ale i te szybko pochłonął ocean.

Na pokładzie zapanowała panika. Ludzie skakali na oślep z pokładu, wpadając na wznoszące się ściany burty lub ginąc w odmętach, wzbijanych przez tysiące ton zapadającego się w głąb żelaza. Łodzie ratunkowe, zrzucane w pośpiechu, roztrzaskiwały się o powierzchnię wody; jedynie kilka nadało się do ewakuacji. Niewielu mogło się tam dostać. Reszta spośród tych, których nie zabrał ze sobą tonący transatlantyk, dryfowała na falach, wzywając ratunku. Przeważnie bez odpowiedzi.

Katastrofa „Lusitanii" kosztowała życie 1198 ofiar. 270 spośród nich stanowiły kobiety, 94 – dzieci. 128 utopionych pasażerów było obywatelami Stanów Zjednoczonych.

Morski salon

Ten brytyjski parowiec, zwodowany na kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej, był – obok „Titanica" – największym i najszybszym statkiem pasażerskim globu. A co ważniejsze, uchodził za najbardziej elegancki. Podróżowała nim sama śmietanka anglosaskiej socjety. „Lusitania" kursowała z Liverpoolu do Nowego Jorku i z powrotem, za każdym rejsem zabierając na pokład biznesmenów, polityków, artystów i „ludzi z towarzystwa", jak wtedy określano celebrytów. Cztery kominy statku, wznoszące się dumnie nad nabrzeżem nr 54 nowojorskiego portu, były częstym motywem widokówek i pamiątkowych albumów. Symbolizowały komfort i ład nowego świata, organizowanego rozumnie przez człowieka.

Świat ten wszakże nie był doskonały. Od sierpnia 1914 r. w Europie toczyła się wielka wojna. Atlantyku zrazu nie dotykała, niebawem jednak dotarła i tutaj. W lutym 1915 r. Niemcy, walczące z Wielką Brytanią, ogłosiły jej wody terytorialne strefą działań wojennych. Oznaczało to, że wszystkie statki, płynące tam pod wrogą, brytyjską banderą – także pasażerskie – mogły zostać zaatakowane bez ostrzeżenia. Niebawem wypuszczono pierwsze niemieckie torpedy, pojawiły się pierwsze ofiary. Transportu morskiego to jednak nie powstrzymało: brytyjsko-amerykański handel transatlantycki był rzeczą zbyt ważną, by miał ustać z powodu zagrożenia, które – jak dotąd – jawiło się armatorom jako sporadyczne.

Nie zmienił się też rozkład jazdy „Lusitanii". W Nowym Jorku i Liverpoolu nie wierzono, że wielki, elegancki statek pasażerski mógłby stać się celem śmiertelnego uderzenia. Co innego okręt wojenny, ale cywilny liniowiec, pokojowa wizytówka Atlantyku? To Anglosasom z obu stron oceanu po prostu nie mieściło się w głowach. Nie pomogło nawet specjalne ostrzeżenie wystosowane przez niemiecką ambasadę: niech pasażerowie liniowca wiedzą, że płyną na własną odpowiedzialność. Zamieszczono je w formie płatnego ogłoszenia na łamach amerykańskich gazet, na kilka dni przed kolejnym rejsem „Lusitanii" z Nowego Jorku.

1 maja 1915 statek bez przeszkód wypłynął z nabrzeża nr 54. W siedem dni później znajdował się już niedaleko celu, u południowych wybrzeży Irlandii. Tam właśnie wypatrzyła go niemiecka łódź podwodna. Kapitan Walther Schwieger bez trudu rozpoznał sylwetkę znanego powszechnie transatlantyka. Ale wytyczne ze sztabu nie pozostawiały wątpliwości: oto jednostka pod banderą Wielkiej Brytanii znalazła się w strefie działań wojennych. Niemiec rozkazał odpalić torpedę.

Bliżsi Niemcom ?niż Anglikom

W momencie katastrofy „Lusitanii" Stany Zjednoczone były krajem neutralnym względem europejskiego konfliktu. Ameryka nie miała powodu, by mieszać się w tę wojnę. Co więcej, pod wieloma względami bardziej niż z Wielką Brytanią, pokrewną jej przecież językiem i kulturą, sympatyzowała z Niemcami.

Stany Zjednoczone łączyły z cesarstwem niemieckim ścisłe więzi handlu morskiego. Kontynuowano je po wybuchu wojny. Wyładowane towarami statki amerykańskie cumowały codziennie w niemieckich portach nad Morzem Północnym. Szczególny zbyt znajdowała tam bawełna, zbierana z pól Missisipi i Alabamy. Teoretycznie podobną wymianę umożliwiała przyjęta w 1909 r. międzynarodowa deklaracja londyńska, która ustalała, że w czasie wojny walczące strony mogą bez przeszkód zaopatrywać się w żywność oraz inne towary – o ile nie są one bronią ani też elementem uzbrojenia – i przewozić je drogą morską przez terytoria objęte konfliktem.

Teoretycznie, albowiem Wielka Brytania od samego początku wojny próbowała handel amerykańsko-niemiecki zastopować, ogłaszając blokadę importu do Niemiec. Anglicy argumentowali, że przecież owa niewinna żywność czy też bawełna wzmacniają niemiecką gospodarkę, a więc także zdolność oporu wroga. A zatem są towarami o znaczeniu strategicznym, których Niemcom dostarczać nie wolno. Argument, przyznajmy to, był mocno naciągany, a jego egzekwowanie stanowiło jawne łamanie deklaracji londyńskiej. Trwała jednak wojna i Anglicy się tym nie przejmowali.

Takie stanowisko natrafiło jednak na sprzeciw Amerykanów, którzy nie mieli zamiaru zmniejszać swoich obrotów z powodu brytyjskich ambicji. Wspólnota języka nie grała tu większej roli. Stany Zjednoczone powstały przecież w wyniku wyzwoleńczej wojny z Wielką Brytanią, a pamięć oporu wobec hegemonistycznych zapędów Londynu nigdy tam nie wygasła. Pierwsze miesiące wielkiej wojny upłynęły więc pod znakiem wzrastającego napięcia między dwoma anglojęzycznymi państwami.

Dobrze ilustruje je karykatura zamieszczona w 1914 r. w „Chicago Tribune". Wuj Sam, symbolizujący Stany Zjednoczone dżentelmen z siwą brodą, przytula do siebie płaczące dzieci. Na ich koszulkach widnieją napisy: „neutralny handel" i „amerykańska żegluga". Naprzeciw nich stoi Anglik, wymachując długą pałą. Można się domyślić, że przed chwilą, niechcący, ponabijał nią siniaków maleństwom. Winowajca tłumaczy, wskazując na odległą postać,  w pruskiej pikielhaubie: „przecież to jemu chcę dołożyć!". Morał: niech Wielka Brytania realizuje swoją zasadę panowania na morzach w sposób bardziej wyważony.

W takim klimacie propaganda wojenna nie znajdowała w Ameryce wielkiego posłuchu. Interwencji zbrojnej po stronie Anglii przeciwny był nawet były prezydent Theodore Roosevelt, który na tle aktualnego, Thomasa Woodrowa Wilsona uchodził przecież za antyniemieckiego jastrzębia. Gdy 4 sierpnia 1914 Niemcy wkroczyli do neutralnej Belgii, aby przez jej terytorium dojść do francuskiego przeciwnika, Roosevelt uznał ten krok za usprawiedliwiony „żelazną zasadą samoobrony". Tymczasem Brytyjczycy pogwałcenie belgijskiej neutralności uznali za casus belli i wypowiedzieli Niemcom wojnę.

Vaterland Amerika

Proniemieckie sympatie Wuja Sama miały też swoją głębszą przyczynę. Stany Zjednoczone, jak wiadomo, budowali emigranci z wielu narodów. Otóż najliczniejszą grupą narodowościową w stanach północnych, przodujących w USA pod względem ekonomiki, byli nie Anglicy, lecz Niemcy. Przybyło ich tam kilka milionów w XVIII, ale głównie w XIX wieku. Amerykańscy Niemcy byli lepiej wykształceni i lepiej zorganizowani od innych imigrantów. Trzymali się razem, tworzyli własne spółki, własną prasę i własne uczelnie. Z racji bliskości języków – angielski i niemiecki należą do tej samej grupy germańskiej – szybko wtapiali się w amerykańską społeczność. Nawet jednak mówiąc po angielsku, zachowali pamięć o pochodzeniu, jak również sentyment i poczucie lojalności wobec starego kraju.

Doskonały przykład tej sytuacji stanowił Nowy Jork, który do wybuchu wojny pod względem liczby mieszkających tam Niemców był trzecim miastem na świecie, po Berlinie i Wiedniu. Nakład niemieckojęzycznej gazety „New Yorker Staats-Zeitung" dorównywał wtedy – jeżeli ich nie przewyższał – nakładom największych nowojorskich dzienników w języku angielskim. Niemcy byli tu czymś więcej niż liczną mniejszością: ich zamerykanizowane klasy tworzyły prawdziwą elitę tego miasta. Wśród bogatych i wpływowych mieszkańców Nowego Jorku było ich najwięcej. Jakżeż różnili się pod tym względem od drugiej najliczniejszej grupy narodowościowej, Irlandczyków! Ci ostatni mówili co prawda po angielsku, w swojej masie stanowili jednak proletariat zamieszkujący co uboższe dzielnice nowojorskiej metropolii. Irlandczycy mogli jedynie zazdrościć Niemcom – co też czynili. Wiek XIX to dla Nowego Jorku pasmo krwawych nierzadko konfliktów irlandzkich plebejuszy z niemieckim zarządem miasta.

Wiedząc to wszystko, trudno się dziwić, że Amerykanie niemieckiego pochodzenia – w momencie wybuchu wielkiej wojny całkiem świeżego – nie mieli ochoty na konflikt ze starą ojczyzną.

Nowy Jork, największa metropolia Stanów Zjednoczonych, a jednocześnie ośrodek o największym potencjale intelektualnym, był wtedy miejscem wyjątkowym: stanowił amerykańską kuźnię opinii. Nigdzie indziej nie mieściło się aż tyle tytułów prasowych, tyle radiowych rozgłośni. Co więcej, były to media czytane, słuchane i cytowane w całym kraju. Nowy Jork, bardziej niż obecnie, nadawał wtedy ton amerykańskiej opinii publicznej.

Wśród owych 128 amerykańskich ofiar „Lusitanii" poważną część stanowili właśnie mieszkańcy Nowego Jorku. Alfred Gwynne Vanderbilt, milioner z urodzenia i sportowiec z zamiłowania, który w bohaterskim geście oddał swoją kamizelkę ratunkową matce z dzieckiem, sam wybierając śmierć (nie umiał pływać), reprezentował znaną nowojorską rodzinę bogaczy i filantropów. Nazwisko „Vanderbilt" kojarzy się z tym miastem tak silnie, jak nazwisko Radziwiłłów z Wielkim Księstwem Litewskim.

Nowy Jork, ugodzony boleśnie, odpowiedział żywiołowo. Nazajutrz po katastrofie dziesiątki tytułów prasowych na pierwszych stronach oznajmiały Amerykanom o niemieckim barbarzyństwie. Niemcy przestali być widziani jako naród przyjazny – z dnia na dzień przeobrazili się w najgorszych zbrodniarzy.

Oburzenie prasy nie było bynajmniej słomianym ogniem poszukiwaczy newsów, który wypala się następnego dnia, ustępując kolejnej sensacji. Od tej pory gazety stale prześcigały się w wymyślnych karykaturach przedstawiających Niemców bądź jako dzikich piratów, bądź jako szatanów z piekła rodem, sięgających szponami w kierunku płynącego po oceanie parowca. Niezwykłą popularność zrobił wizerunek Dziewicy-Ameryki, dzierżącej w dłoni „miecz sprawiedliwości", którym karać będzie złoczyńców. A specjalnie wydana seria znaczków pocztowych napominała: „Pamiętaj o Lusitanii!".

Do serc sentymentalnych Amerykanów trafiło też inne przesłanie. Chodzi o ową setkę dzieci, które niewinnie znalazły grób na dnie oceanu. Gazety dosłownie zaroiły się od rysunków przedstawiających je jako słodkie, skrzywdzone maleństwa. Tym razem jednak nie broniły już one, jak jeszcze niedawno, idei wolnego handlu z Niemcami. Przeciwnie, jako duszki wyciągały rączki w geście skargi w kierunku kajzera Wilhelma. W modlitewnej pozie objawiały się idącym do poboru młodym mężczyznom. Pod rysunkiem widniał stosowny podpis: „To dla nich zaciągasz się do wojska". By je pomścić.

Po stronie humanitaryzmu

Przed koniecznością wyboru stanęli też Amerykanie niemieckiego pochodzenia. Ostrość tego wyboru dobrze oddaje kolejna z karykatur. Wynurzające się z morza silne męskie ramię wyrywa łącznik ze słowa „German-American" (amerykański Niemiec). Podpis: „Skasować łącznik!" (Removing the hyphen). Od teraz można być tylko albo jednym, albo drugim.

Postawieni wobec takiej presji, amerykańscy Niemcy w olbrzymiej większości wybrali „American" i odrzucili „German". W 1915 r. również oni stanęli w szeregach protestujących przeciw barbarzyństwu Rzeszy. I bynajmniej nie czuli się przez to zdrajcami starej ojczyzny. Wybrali wspólnotę emocji z resztą Amerykanów, bo – jak tamci – nie mogli się pogodzić z „nieludzkim" postępowaniem wojującej strony.

Stosunki pomiędzy rządem USA a Niemcami nadal się zaostrzały. Na początku 1917 r. rząd niemiecki podjął decyzję o rozpoczęciu totalnej wojny na morzu. Odtąd zatapiane miały być wszystkie statki, bez względu na banderę, wiozące towary do portów państw, z którymi Niemcy prowadzą wojnę.  Reakcją na ten krok było przystąpienie Stanów do wojny po stronie przeciwników Niemiec. Stało się to 6 kwietnia 1917, prawie dwa lata po zatopieniu „Lusitanii". Przez te dwa lata diametralnie odmieniło się oblicze Ameryki.

Przystąpienie USA do wojny w charakterze alianta Anglii, Francji i – wtedy jeszcze – Rosji miało decydujące znaczenie dla przebiegu działań wojennych. Kraj ten wysłał do walki w Europie ponad milion żołnierzy. Kolejne sto tysięcy brało udział w walkach na Atlantyku. Udział Ameryki okazał się tu przysłowiowym języczkiem u wagi. Niemcy i Austro-Węgry, nadal wystarczająco silne, by jeszcze w 1918 r. podporządkować sobie pokaźną część terytorium rozbitej rewolucją Rosji, ostatecznie ugięły się pod uderzeniem wzmocnionego frontu zachodniego. Wiosną 1918 r. ustąpiły z okupowanej od czterech lat Francji, a także z części obszaru Belgii. Kilka miesięcy później przeciwnicy Ententy skapitulowali.

Wśród walczących na francuskim froncie Amerykanów byli także żołnierze pochodzenia niemieckiego. Jeszcze kilka lat wcześniej ci młodzi ludzie czuli się po trosze i Amerykanami, i Niemcami. Teraz jednoznacznie wybrali Amerykę i jej wartości. Gdy minęło jedno pokolenie, ich synowie również stanęli do boju – tym razem z „nieludzkim" reżimem Hitlera.

Odpowiedzialni i cyniczni

Reakcja Ameryki na zatopienie statku z cywilnymi pasażerami była rzadkim w najnowszej historii przykładem moralnego zwycięstwa opinii publicznej nad interesami polityków. Jednocześnie była też jakby ostatnim akordem polityki w dawnym stylu, kiedy to wojny między państwami wybuchały nierzadko w obronie czci obrażonej księżniczki czy też majątku kupców, obrabowanych na terenie obcego państwa. Jeszcze wiek XIX daje nam liczne przykłady takich konfliktów. Z naszego punktu widzenia, naznaczonego doświadczeniami dwóch totalnych wojen światowych, przyczyny tamtych batalii często bywały zbyt błahe, aby uzasadniać miały rozlew krwi i zniszczenia. Zgoda, ówczesne wojny wywoływane były nierzadko w sposób awanturniczy i nieodpowiedzialny. Ale może za to było w nich mniej cynizmu.

W 1939 r. Niemcy nie popełnili już podobnego błędu i nie rozdrażniali celowo opinii Zachodu. Ich prowokacje sprowadziły się do incydentów na obrzeżach, słabo znanych w Paryżu i Londynie: na granicy Czechosłowacji i Polski. Najważniejszy był tu sfingowany napad na niemiecką radiostację w Gliwicach, który według Niemców był bezpośrednią przyczyną ataku na Polskę. Jednak reżim Hitlera nawet nie starał się przekonać społeczności świata, że to Polacy sprowokowali ten konflikt. I tak by nikt w to nie uwierzył. Prowokacje te potrzebne im były raczej jako listek figowy w rozmowach z dyplomatami obcych państw. Owszem, próbowali wzniecić sterowane oburzenie wypadkami zabójstw niemieckich cywilów na terenie Polski we wrześniu 1939. W tym celu nawet dziesięciokrotnie zawyżyli liczbę ofiar. Niewiele im to pomogło, na ich kłamstwa dali się nabrać tylko sami Niemcy, czyli strona i tak już przekonana.

W cynicznych prowokacjach sekundowali Niemcom Sowieci. Ci jesienią 1939 r. sami ostrzelali własne pozycje nad granicą Finlandii, po czym – pod pretekstem fińskiego ataku – uderzyli na ten kraj bez wypowiedzenia wojny.

Tak wkraczaliśmy we współczesną nam epokę – czas wątpliwej rozwagi i niewątpliwego cynizmu w prowadzeniu konfliktów wojennych. Także wyuczonej bezradności. Gdyby jakiemuś mieszkańcowi Holandii sprzed stu lat udało się dziś zbudzić z hibernacji, i gdyby posłuchał on historii o tym, jak jego kraj zareagował na bandytów w mundurach, którzy zniszczyli neutralny samolot, wypełniony holenderskimi naukowcami i dziećmi – najpierw by nie uwierzył, potem zaś odwrócił się z niesmakiem.

Nie traćmy jednak nadziei na zmiany. Ameryce po katastrofie „Lusitanii" zajęły one dwa lata. Pożyjemy, zobaczymy – jak mówią Rosjanie.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą