– Wierzę panu hrabiemu... No cóż... Nie zapraszam teraz do domu, bo tam moja kuzynka udziela lekcyj. Proponuję, abyśmy pospacerowali po Ogrodzie Botanicznym. Tam właśnie szedłem i tam mi pan hrabia przedstawi swoje zlecenie. To co? Idziemy?
– Jedziemy! To wynajęty szofer! – odparł pewnie hrabia i wskazał na taksówkę na rogu Ładnej i Miłej, obok której stał kierowca ubrany w podkoszulek i beret z antenką. – I pojedziemy nie do Ogrodu Botanicznego, ale na Dworzec Główny.
– Po co? Chce się pan wybrać ze mną na podmiejską wycieczkę?
– Mój tryb życia jest bardzo regularny! Oto zbliża się jedenasta, a ja o tej porze zawsze jem ciastko z kremem i piję kawę w kawiarni dworcowej... No, zapraszam pana na ciastko!
Poczułem, że i na mnie lipcowy upał zaczął oddziaływać. Zdjąłem kapelusz i rozpiąłem drugi guzik koszuli, której kołnierz wyłożyłem już wcześniej na marynarkę.
– Panie hrabio – powachlowałem się kapeluszem – ja bardzo cierpię, kiedy tracę czas. A nie lubię cierpieć. Skąd ja wiem, że pańskie ciastko mi posmakuje? Skąd ja wiem, że będzie warto porzucić dzisiaj rozmowę z tym wspaniałym myślicielem – tu wyjąłem „De natura deorum" i podsunąłem to dzieło pod oczy memu rozmówcy – na rzecz pańskiego zlecenia? Ja nie szukam wcale dodatkowego zarobku...
– Panie Popielski – Zaranek-Plater przeczytał tytuł książki, a potem ujął mnie pod łokieć i zaczął delikatnie prowadzić w stronę taksówki – jestem pewien, że dla mojego zlecenia chętnie pan dzisiaj porzuci piękne Cycerońskie okresy. Jestem gotów się z panem o to założyć. Jeśli pan odrzuci moją propozycję, zapłacę panu pięć setek za fatygę i taksówka odwiezie pana do domu...
– A jeśli ją przyjmę?
– To wtedy mój przyjaciel Olek Beck mnie przeklnie, bo straci niezawodnego pracownika!
– Jaśniej, proszę pana. – Tym razem ja wytarłem pot z łysiny. – Jest za gorąco na implikacje bez następnika. Jeśli przyjmę pańskie zlecenie, to co się stanie? Co wtedy będzie, panie ładny? Dokończ pan!
– Nie będzie pan musiał pracować do końca życia – powiedział leniwie hrabia i wyszeptał mi do ucha bardzo dużą i kuszącą kwotę. – No to co? Zaryzykuje pan i spędzi trochę czasu w moim towarzystwie? Najwyżej pokaże pan później kuzynce pięćset złotych i powie pan: „Przepraszam, że spóźniłem się na obiad, zmitrężyłem trochę czasu z pewnym ekscentrykiem"!
Kiwnąłem głową, a po chwili kołysałem się na tylnym siedzeniu warszawy i patrzyłem ze wstrętem w zarośnięty siwą szczeciną kark taksówkarza.
* * *
{x, y†, x†, y†, x, y†}
Kawiarnia i restauracja na Dworcu Głównym były wypełnione po brzegi. Starsze i młodsze kobiety w ciemnych eleganckich sukienkach i w wieczorowej biżuterii piły lemoniadę przez słomki, jadły lody i kołysały się w takt szlagieru „Apassionata". Nie śpiewał go jednak Janusz Gniatkowski, lecz wypomadowany młody żigolak w muszce i w marynarce z wielbłądziej wełny. Towarzyszyła mu mała orkiestra – pianista, akordeonista i trębacz.
Z palców mężczyzn towarzyszących tym wszystkim rozmarzonym kobietom dochodziły błyski sygnetów i dym papierosów. Wszyscy wyglądali na zmęczonych, niektórzy na pijanych.
– Dansing przed południem? – zapytałem zdziwiony Zaranek-Platera.
Moje wątpliwości rozwiał kelner – niewysoki, lecz mocno zbudowany mężczyzna – który na ozdobionej złamanym nosem twarzy miał wypisane „wykidajło".
– Dzień dobry, panie hrabio – zawołał. – Już, już odpowiadam na pytanie szanownego pana. – Tu mi się ukłonił. – Wyjaśniam. To nie dansing. Ci wszyscy państwo wracają z wesela i czekają na pociąg. A mamy zatem jakby poprawiny na dworcu, proszę panów szanownych! O, proszę, w kącie sali zwolnił się stolik! Niech panowie zachodzą! Proszę, proszę, dzisiaj jest tłum, bo koncert za darmo, a wiele pań stęsknionych tańca!
– Dziękuję, panie Heniu. – Zaranek-Plater podał kelnerowi monetę i zwrócił się do mnie głośno: – O, widzi pan? Obsługa tu wyborna, a maniery przedwojenne!
Rozpromieniony Henio poprowadził nas do stolika. Tam strzepnął brudnawą ścierką jakiś pył z blatu i wręczył nam menu kawiarni dworcowej z napisem „Wrocławskie Kolejowe Zakłady Gastronomiczne". Hrabia Zaranek-Plater wskazał palcem jakieś pozycje na liście dań. Kelner odszedł. Kilka stęsknionych tańca dam spojrzało na nas przelotnie, ale po ich minach widać było, że nie spodziewają się, by któryś z nas – dwóch łysych starszych panów – nagle się zamienił w ognistego argentyńskiego tancerza. Z drugiej strony ich wiek, spora tusza oraz cokolwiek sfatygowany wygląd niespecjalnie mnie zachęcały do przebierania nogami.
– Zacznę od prezentacji ważnego bohatera mojej opowieści – powiedział hrabia zadowolony, że hałas muzyki zagłusza jego słowa. – To nestor naszego rodu, doctor utriusque iuris, profesor emeritus* Uniwersytetu Wiedeńskiego Apolinary hrabia Zaranek-Plater. Człowiek nieskazitelnej uczciwości i niezłomnych zasad. Prawdziwy pryncypialny Katon. Mieszka we Wrocławiu bardzo blisko pana, na Ostrowie Tumskim. Jest prawnikiem, lecz informacji o nim darmo by pan gdziekolwiek szukał. O jego kancelarii nikt nic nie wie poza kilkoma wysoko ustosunkowanymi duchownymi. Otóż mój stryj Apolinary zajmuje się bardzo delikatną materią prawną, w której właściwie nie ma konkurencji: prowadzi kościelne sprawy rozwodowe.
Spojrzał na mnie z pewnym rozczarowaniem. Nie objawiałem bowiem wielkiego zainteresowania profesją nestora.
– Stryj Apolinary – ciągnął hrabia – jest depozytariuszem spadku po moim bracie Eugeniuszu Zaranek-Platerze. Ten spadek to ogromne pieniądze w złocie i w dolarach, przechowywane w najpewniejszym w tym mieście miejscu: w sejfie samego biskupa Langosza. Majątek ten może przypaść jednemu z dwóch spadkobierców. Albo mnie, jedynemu bratu Eugeniusza i jedynemu, oprócz Apolinarego, jego krewnemu, albo pewnej instytucji, której mój brat zapisał spadek. Ta instytucja to bliżej nieznane londyńskie Towarzystwo Badań nad Geometrią Historii. Tak, rzeczywiście tak się nazywa... Decyzja, kto otrzyma fortunę, należy wyłącznie do stryja Apolinarego jako do nestora rodu. Podejmie on ją autonomicznie, nie podda się żadnym naciskom, a jedynym kryterium decyzyjnym będzie analiza, której dokona w swym przenikliwym umyśle. Na stryja nie mam wpływu ja, nie ma też wpływu nikt inny. Dlatego ten nieprzekupny Katon musi otrzymać żelazny, niezbity i racjonalny argument, który sprawi, że właśnie mnie przyzna on ten skarb. A pan mu tego argumentu dostarczy i zainkasuje swoje dziesięć procent.
Zapaliłem papierosa i już nie ukrywałem swego zainteresowania. Kelner postawił przed nami filiżanki z kawą i dwa ciastka. Sięgnąłem po widelczyk i poprzez kruche płatki francuskiego ciasta lekko się przebiłem do kremowej warstwy.
– Jednego nie rozumiem – z przyjemnością roztarłem krem na podniebieniu – Eugeniusz Plater...
– Zaranek-Plater – poprawił mnie mój rozmówca.
– Dobrze... Eugeniusz hrabia Zaranek-Plater – przyjąłem i rozwinąłem tę poprawkę – zapisał swój majątek londyńskiemu towarzystwu... Czyż to nie jest rozstrzygające? Do czego tu się przyda wyrok pańskiego stryja Apolinarego? Otrzymuje ten, komu zapisano coś w testamencie. Czyż nie tak jest właśnie?
– Nie w wypadku, kiedy autor testamentu żyje!
– To Eugeniusz nie umarł? – zapytałem zdziwiony.
– On dopiero ma umrzeć – rzekł posępnie Zaranek-Plater.
Autor jest jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy. Sławę przyniosła mu seria kryminałów o niemieckim policjancie Eberhardzie Mocku rozgrywających się w realiach przedwojennego Breslau. Wkrótce na telewizyjny ekran przeniesie go Agnieszka Holland. Realizacja serialu w międzynarodowej produkcji właśnie się rozpoczyna. Bohaterem kolejnego cyklu książek Krajewskiego jest Edward Popielski, lwowski policjant, który po wojnie przeniósł się wraz z setkami tysięcy mieszkańców Kresów do Wrocławia. Powieść „Władca liczb" ukaże się za kilka dni nakładem wydawnictwa Znak