Dorota dźwiga skrzynkę z narzędziami, Ewa smaruje kanapki pasztetem z puszki, Edek siłuje się z piłą mechaniczną, a Janek macha żelazną maczetą. Przedział wiekowy 12–72 lata. Kraj pochodzenia: Polska i Ukraina. Miejsce akcji: Wołyń, polskie cmentarze – tam ich spotkałem.
Bo polski Wołyń jest obecny już tylko na zarośniętych chaszczami, zasypanych śmieciami starych cmentarzach. Po wielu wsiach ze wschodnich terenów II Rzeczypospolitej pozostały tylko zniszczone nagrobki z polskimi napisami i drzewa owocowe. Dziś miejsca te próbują ratować od zapomnienia ludzie związani z lubelską Fundacją Niepodległości. Przez dwa tygodnie w sierpniu wyrywali polskie cmentarze ukraińskim lasom.
Wyrąbywanie pamięci
Scenariusz działania zawsze jest taki sam. W pobliże kępy drzew na odludziu podjeżdża autobus ze współpracownikami Fundacji Niepodległości. Z auta wysiada kilka, kilkanaście osób. Dziewczyny z bagażnika wyjmują zgrzewki wody i suchy prowiant. Mężczyźni – skrzynki z narzędziami, piłę do cięcia drzewa i spalinową kosę. Zakładają rękawice robocze. I powoli, z uporem wchodzą w zieloną ścianę lasku. Przedzierają się przez chaszcze, wycinają samosiejki, docierają do powalonych krzyży i zarośniętych mchem pomników.
Kim są? – To pasjonaci, ludzie szukający przygód, których rodziny kiedyś były związane z Wołyniem. W grupie jest na przykład Witek – „Hrabia", który utrzymuje, że korzenie jego rodziny sięgają rodu Romanowów. Ale mamy też 12-letniego „Kanibala" z Lublina. Na obóz przyjechał już trzeci raz. Chyba to polubił. Ogląda nagrobki i uczy się historii. Wie, że w 1916 roku polskie Legiony walczyły pod Kostiuchnówką, a w 1920 była wojna polsko-bolszewicka. Wie, że we wrześniu 1939 wybuchła wojna i co działo się na Wołyniu w 1943. W klasie nikt tak jak „Kanibal" nie opowiada epizodów walk 27. Wołyńskiej Dywizji AK – nie kryje dumy Jacek Bury, koordynator projektu Fundacji Niepodległości „Wołyń 2014. Redivivus".
Ten szczupły, młody, charyzmatyczny mężczyzna jest komendantem obozu wędrownego po wołyńskich cmentarzach. Na co dzień pracuje jako pedagog w świetlicy środowiskowej OHP w lubelskiej dzielnicy Bronowice, czyli w tzw. Kurniku. Jest też animatorem kultury i człowiekiem „patriotycznie zakręconym". Obóz prowadzi w czasie urlopu, prywatnie. To on zaplanował miejsca, do których pojedzie ekipa, ustalał, kto będzie gotował obiad, rozsądzał spory i tlące się konflikty. Opiekował się też grupą najmłodszych uczestników wyprawy, swoich podopiecznych ze świetlicy. – Liczyliśmy, że przyjedzie 70 osób, a jest nas ledwie około 30. W tym roku dał o sobie znać niepokój rodziców. Wystraszyli się wojny na wschodzie Ukrainy. Chociaż tutaj jest bezpiecznie – zapewnia Jacek.
– Codziennie dostaję esemesy od mamy. Chce, żebym wracała, bo na Ukrainie wojna – potwierdza 24-letnia Edyta. – Ale gdybym tak zrobiła, miałabym poczucie ucieczki – tłumaczy ta świeżo upieczona absolwentka studiów o Rosji.
Turzysk to niewielkie miasteczko w obwodzie wołyńskim. W XVI wieku należało do rodu Sanguszków. W okresie międzywojennym mieszkali tu głównie Żydzi i Polacy. We wrześniu 1942 roku Niemcy wymordowali Żydów w dawnej kopalni piasku (zbrodni asystowali ukraińscy policjanci). Polacy uciekli w 1943 r., obawiając się rzezi ze strony Ukraińskiej Powstańczej Armii. Część z nich trafiła do Kowla, inni do Zasmyk. Dziś miejscowy cmentarz jest całkowicie zarośnięty. – Jak dżungla – mówi Darek, postawny rencista ubrany w mundur polowy, miłośnik wojskowości.