Dylan Thomas powiedział, że kto nie kocha Ameryki, ten nie lubi ludzi – czeski prezydent uwielbiał Amerykę i zgadzał się z Madeleine Albright, że to „niezastąpiony naród". Mieli też podobny stosunek do globalizacji, jednej z dwóch „wizji przyszłości, które zdominowały poglądy Amerykanów na świat" po 1989 roku (drugą był neokonserwatyzm). O ile Clinton był praktykiem, o tyle Havel szybko zasłużył na miano wschodnioeuropejskiego herolda globalizacji, występując w zgodnym chórze z takimi piewcami ogólnoświatowego rozwoju techniki, komunikacji i handlu – oraz swobodnego przepływu pieniędzy – jak Thomas Friedman, Benjamin Barber czy Joseph Stiglitz.
Entuzjazm Havla wobec doktryny służącej w istocie maksymalizacji zysków globalnych korporacji – doktryny niebędącej niczym innym, jak apologią tego samego „samoruchu technologii", przed którym niegdyś bił na alarm – mogłaby nieco zaskakiwać, ale w gruncie rzeczy nie zaskakuje. Havel nie był zresztą bezkrytycznym chwalcą globalizacji, zdawał sobie sprawę, że mimo wszelkich zalet „coś jest z nią nie w porządku". „Cały świat pokrył się siecią milionów informacyjnych i telekomunikacyjnych nitek, niczym jakimiś naczyniami włosowatymi, którymi z błyskawiczną prędkością płyną nie tylko najróżniejsze informacje, ale też zintegrowane modele zachowań społecznych, politycznych i gospodarczych, normy prawne, a nawet miliardy dolarów elektronicznie błądzących po świecie, mimo że nikt z osób mających z nimi do czynienia nigdy nie zobaczy ich w formie fizycznej" – mówił w przemówieniu wygłoszonym z okazji otrzymania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Harvarda w czerwcu 1995 roku.
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem