Lawrence Grobel, amerykański mistrz wywiadu, autor głośnych rozmów z gwiazdami, takimi jak Al Pacino czy Marlon Brando, analizował kiedyś swój warsztat na przykładzie rozmowy z Charliem Sheenem. „W powyższym fragmencie mamy trzy momenty dramatyczne: opowieść o kradzieżach, atak na nauczycielkę i wypadek z bronią. W dobrym wywiadzie powinien być co najmniej jeden taki moment. A najlepiej dwa". Jeśli zaś takich momentów jest pięć albo sześć? A do tego rozmowa przełamuje tabu, to jakie mogą być jej konsekwencje? Na przykład takie, że rzecznik rządu oskarży autora o współpracę z obcym wywiadem. Może się też zdarzyć, że zmieni to życie bohatera. Albo nawet, że słowa, które padły, wytyczą zupełnie nieoczekiwaną linię podziałów artystycznych i politycznych.
Tak stało się w przypadku rozmowy Jacka Trznadla ze Zbigniewem Herbertem, opublikowanej w roku 1986 w książce „Hańba domowa", o której autorze osławiony rzecznik rządu Jerzy Urban powiedział, że bierze pieniądze od CIA. U twórcy „Pana Cogito" ów wywiad zapoczątkował zwrot ideowy, za sprawą którego już kilka lat później przestał mówić o Adamie Michniku „mój przyjaciel Adaś". Gdyby nie wywiad z „Hańby domowej", Herbert nie zostałby patronem najtwardszych antykomunistów, zwolenników lustracji i dekomunizacji, a historia literatury polskiej wyglądałaby zapewne trochę inaczej. Włącznie z tym, że kto inny mógłby dostać w latach 90. nagrodę Nobla.
Mój przyjaciel Adaś
To jest zresztą anegdota cudownie literacka, bo oto Zbigniew Herbert, który w rozmowie z Trznadlem raz po raz powołuje się na obecnego naczelnego „Gazety Wyborczej", w owym czasie jedną z najważniejszych postaci solidarnościowej opozycji, po latach nie wypiera się tych słów. I to mimo, że później nazwał go: „oszustem intelektualnym", „kłamcą", „manipulatorem" i „człowiekiem złej woli". Prosi tylko autora „Hańby domowej", by ten z kolejnych wydań książki w latach 90. usunął słowa „mój przyjaciel" i „Adaś", a zastąpił je określeniami neutralnymi. Warto dodać, że w tamtym czasie podobną sympatię żywił do Adama Michnika poeta, z którym dziś mógłby się spotkać tylko w sądzie (gdyby tam bywał, a nie wysyłał prawnika Agory) Jarosław Marek Rymkiewicz. Widać to choćby w jego „Rozmowach polskich latem roku 1983".
Zresztą wydaje się to zrozumiałe. Kilkukrotnie przywoływany przez Herberta proces gdański z 1985 roku, gdzie Michnik był jednym z trzech oskarżonych (obok Władysława Frasyniuka i Bogdana Lisa), pokazał prawdziwą twarz komunistycznej władzy. Skala naruszeń prawa była tak duża, że w przypadku prowadzącego rozprawę Krzysztofa Zieniuka jeden jedyny raz udało się złamać zawodową omertę. Stał się on pierwszym i ostatnim sędzią (spośród 55 oskarżonych) wykluczonym z zawodu za sprzeniewierzenie się niezawisłości w czasach PRL.
A skoro już o oskarżycielach i gangsterach mowa, to od nich właśnie rozmowa się rozpoczyna. Jakby Herbert z Trznadlem nauki pobierali u mistrza Hitchcocka. Zaczynają od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Bo oto poeta zaczyna od tego, że „okres powojenny jest dość obrzydliwym rozdziałem w dziejach literatury polskiej. Nie jestem specjalistą ani od pornografii, ani od historii gangów politycznych, a to wszystko trąci mi właśnie pornografią i gangami politycznymi". Później dopowiada jeszcze, że woli rolę obrońcy niż oskarżyciela, ale tym razem nie ma wyjścia.