Przecież zawsze siedział, choć nie zawsze umieliśmy o tym opowiedzieć. Trzeba było Freuda, Junga i ich następców, by powoli zaczęła zeń opadać kurtyna społecznego tabu, byśmy nauczyli się o nim mówić. Ale przecież i oni, kapłani psychoanalizy, nie byli pierwsi. Nie ma takiego epizodu w rozpoznanej historii gatunku, nie ma takiej epoki, by seksualizm lądował poza marginesem głównego nurtu refleksji o ludzkiej naturze. Nawet wśród gnostyków, którzy widzieli w nim wyłącznie zły dotyk materii, znajdował się w samym centrum świata ich wartości. Wyrzeczenie się miłości fizycznej mieli za cnotę, która prowadzi do świętości. Nie było więc dla nich jedności z Bogiem, wartości najwyższej, bez pełnego zanegowania seksualizmu.
Ale gnoza to przecież nic więcej niż boczny nurt, porzucona ścieżka w opisie ludzkiej duchowości. Prokreacja – a choćby tylko obcowanie płciowe – zawsze znajdywała swoje miejsce między biegunami „natury" i rytuału. Rytuału poświęconego zwykle – trzeba to podkreślić – kultowi płodności. Czy tabuizacja zawsze towarzyszyła seksualności? W większości kultur tak. Alkowa była miejscem zastrzeżonym. Sam akt płciowy należał zwykle do najściślej strzeżonej sfery prywatności, a łamanie tabu było wyjątkiem. Czy właśnie stąd się wywodzi chrześcijańska koncepcja grzechu cudzołóstwa? Pewnie tak, choć korzeni sakramentalnego uświęcenia monogamicznego związku kobiety z mężczyzną w chrześcijaństwie trzeba by było szukać i głębiej w czasie, i szerzej w sensie kulturowym. Nie czas tu i miejsce na takie studia.
Ważne jest jedno. Judaizm, a później chrześcijaństwo, w sposób niebywale konsekwentny opatrzył seksualizm pieczęcią grzechu. Dla rówieśników wczesnego średniowiecza oznaczało to nic więcej, i aż tyle, że obcowanie między dwojgiem ludzi wprowadzono w sferę kazuistycznego systemu zakazów i nakazów, a pieczęć grzechu oznaczała, że ich strażnikiem jest sam Stworzyciel. Czy przez to ludzka seksualność została zepchnięta do podziemia, jak chcą to widzieć krytycy tej tradycji kulturowej? W żadnej mierze. Wytyczono po prostu seksualizmowi legalną ścieżkę, ale w żaden sposób go nie potępiono, zresztą liczne opisy epoki dostarczają nieskończonej ilości przykładów demonstracyjnego wręcz schodzenia z tej ścieżki we wszystkie możliwe strony. Stał więc na straży seksualizmu straszny mechanizm grzechu, za którym czaiła się mroczna strefa wiecznego potępienia. Ale i tu wymyślono drobny, ale ważny mechanizm, który współcześnie określamy barwnie jako wentyl bezpieczeństwa. Otóż wentylem tym była wcale nie spowiedź i pokuta, lecz królowa epoki – pokusa. Najpiękniej o pokusie, o jej naturze i miejscu w duchowości średniowiecza opowiada historia jednego z największych świętych wczesnego chrześcijaństwa, św. Antoniego egipskiego. Oto Antoni, po wczesnej utracie rodziców, w poszukiwaniu drogi życiowej poszedł po poradę do kapłana, który rzekł mu słowami Ewangelii: „Jeśli chcesz być doskonałym, idź, sprzedaj, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie" (Mt 19,21). Antoni wziął sobie te słowa do serca, zrobił, jak usłyszał, oddając jeszcze swą nieletnią siostrę do klasztoru, i zamieszkał w opróżnionym grobie.
Tam poddany został piekłu wszelkich pokus. Walczył z nimi dzielnie, rzec można – od świtu do świtu. Walczył modlitwą, pokorą, umartwieniem. Ale skoro tak dzielnie i wytrwale walczył, musiał być też całkiem dotkliwie atakowany. Nieprawdaż? Co to były za pokusy? Moglibyśmy się tylko domyślać, gdyby nie fakt, że przez długie stulecia, ba – tysiąclecia, cierpienia i wewnętrzna wojna Antoniego były pożywką dla wyobraźni setek twórców. To z jednej strony jego biograf św. Atanazy, z drugiej anonimowi albo całkiem nieanonimowi poeci i malarze, a wśród tych ostatnich choćby Bosch, Breughel, Dali czy nasz Witkacy. Historia Antoniego dawała im pole do najdzikszych, najbardziej wyuzdanych wizji. Tworzyli je całkiem legalnie, bo wszak opisywali tylko... pokusy.
I tu trzeba zadać pytanie. Czy pokusa to tylko przedsionek grzechu? A może coś więcej? Nie tylko cień, zapowiedź, ale może całkiem efektowne opakowanie grzechu? Bo przecież samo myślenie o grzechu to już grzech – twierdzą niektórzy z teologów. W epoce, która wiła się w cieniu grzechu, obcowanie z pokusą było najmocniejszą z dozwolonych podniet. Poeci, malarze, kaznodzieje bawili się więc pokusą ile wlezie! Ileż można było własnych bezeceństw zrzucić na karb pokusy. Ile własnych szaleńczych wizji, obsesji, pożądań... I jakże wspaniale służyła temu opowieść o kuszeniu św. Antoniego! A on sam swoich pokus ani się nie wstydził, ani o nich nie zapomniał. Pięknie zresztą o tym mówił: „Nikt nie może wejść do Królestwa Bożego niewypróbowany. Zabierz pokusy – a nikt nie będzie zbawiony". By zamknąć historię Antoniego, powiem, że swoją walkę z pokusami wygrał. Umarł, w wieku lat 105, w 357 roku w swojej pustelni na zboczach góry Kolzim, zostawiając po sobie sławę mędrca i udaną konstrukcję „wentyla bezpieczeństwa", średniowiecznej koncepcji grzechu ukrywającej się w całkiem legalnym pojęciu „pokusa". Po co o tym wszystkim piszę?