Emiliano Montecchi – zastanawiający się przy szklance, a czasem i butelce wermutu nad życiem, które go ominęło, trochę dziecinny i w tym, jak potrafi się cieszyć, i w nadziei, że ktoś wskaże mu drogę – jest jednym z wielu samotników, którzy od przeszło stu lat zaludniają europejskie powieści. Nieodpowiedzialny, pokaleczony, nieśmiały, fantasta, ma w sobie coś z Hrabalowskiego Wujaszka Pepina i z ponadczasowego Piotrusia Pana.
Nie chcę dopisywać mu kolejnych pokrewieństw albo wręcz całych genealogii literackich, to zajęcie dla pracowitych filologów. Pewien sznyt jednak rzuca się w oczy: Emiliana mógłby wymyślić i opisać Romain Gary, może Orhan Pamuk czy Antonio Tabucchi. W każdym razie bardziej ktoś z południa niż z północy Europy, ktoś, kto potrafi dobrze opisać zapachy, smaki i upał, choć nie przesadzajmy z tym determinizmem geograficznym: tamci mają oregano, ale macierzanka też swoje potrafi.
Emiliano należy do bohaterów, którzy nie wstrząsają może światem naszych wyobrażeń, ale w jakiś sposób – czy istnieje bardziej wyświechtana fraza niż „magia literatury"? – znajdują sobie w nich niszę. Wieczorne spacery po zalanej deszczem Piacenzie, które skończyły się zapaleniem płuc, nieudany wieczór na koncercie Rolling Stonesów w Mediolanie, smutne i trochę groteskowe, jak wczesne filmy Formana, próby spotkania licealnej miłości po 30 latach – banalna kronika niepowodzeń staje się opowieścią o niespełnionym życiu, głęboką i poruszającą.
Wermut, Piacenza, Mediolan, hojny socjal – opowiadanie o Emiliano rozpoczyna się w nieostentacyjnym, ale w oczywisty sposób włoskim świecie, w którym powoli, jakby ktoś próbował żartu muzycznego, wprowadzając nowy instrument do zgranego kwintetu, pojawiają się inne, trudne w pierwszej chwili do przyporządkowania, imiona: Kerima, Rešida, Mirsad.
Bohater wspomina pijaństwo na Skenderiji i ulicę Maksyma Gorkiego (owszem, lewica ma we Włoszech niemało do powiedzenia, ale żeby coś takiego?), w którymś momencie dochodzi do tego wizyta u ciotki w Mostarze i bez szczególnego zaskoczenia – rzuciło nam się w końcu wcześniej w oczy nazwisko autora – dociera do nas, że Emiliano jest uchodźcą z Bośni, od kilku lat spokojnie żyjącym na łaskawym chlebie w prowincji Emilia-Romania, ale bez reszty ukształtowanym przez młodość po drugiej stronie Adriatyku. Miarą talentu Dževada Karahasana jest to, że pozwala nam dotrzeć do tego odkrycia niespiesznie. Nie zależy mu na szokowaniu: opowiada o życiu.
Nie inaczej jest z bohaterami jego trzech pozostałych opowieści, które złożyły się na tom „Doniesienia z krainy ciemności": rezydującym w Travniku na początku XIX wieku wezyrem Ali Dželaluddinem, Gavrilo Principem, jednym z najbardziej pewnie znanych w świecie mieszkańców Sarajewa, czy fikcyjnym autorem kilku listów, do którego niełatwo dotrzeć w mistrzowsko szkatułkowym opowiadaniu, Moritzem Löwenfeldem. Każdego z nich Bośnia ukształtowała, urzekła, w ten czy inny sposób stała się przyczyną śmierci, ale nie znaczy to, że pojawili się w książce Karahasana tylko po to, by potwierdzić jakąś tezę, zilustrować „dramatyczne wydarzenia lat 1992 –1995" czy uzasadnić wniosek o grant przyznawany autorom piszącym o mniejszościach etnicznych.