Pierwsze oddziały od dowództwem Heinza Reinefartha wkroczyły na Wolę w sobotę 5 sierpnia, około 10 rano. Żołnierze Wehrmachtu, oddziały Dirlewangera, batalion policyjny posuwali się bez obaw, w szyku nieubezpieczonym: wchodzili do ubogiej, cywilnej dzielnicy, pierwsze barykady znajdowały się o kilka kilometrów w głąb miasta. Około 10.30 rozpoczyna się dramat, który trudno opisać, przyswoić, streścić. Wielbiciele Boscha zwracają uwagę, że niderlandzki mistrz więcej miał inwencji w malowaniu piekielnych mąk niż uciech raju; obdarzeni wyobraźnią teolodzy zwracają uwagę, że jedną z cech piekła może być mechaniczna powtarzalność. W opisie masakry ludności cywilnej, jaka dokonywała się na Woli do połowy sierpnia i której ofiarą padło kilkadziesiąt tysięcy osób, mamy do czynienia z jednym i z drugim: sadystyczną inwencją oraz monotonią. Niemowlaki wrzucane za włosy w ogień; rodzice rozstrzeliwani na oczach dzieci; ludzie uciekający boso po rozżarzonych, żeliwnych rusztowaniach; kolby, bagnety, benzyna i gąsienice czołgów jako skuteczne narzędzia mordu. A na sąsiedniej stronie znów: cięcie bagnetu od brzucha do szyi, ciało na ruszcie schodów, niedbała seria, po której kona się godzinami. Wolska 151, Wolska 122, fabryka Kamińskiego, klasztor karmelitanek – i bezimienne, drewniane czynszówki. Frazy „rzeź Woli" po raz pierwszy użył płk „Radosław" w meldunku przekazanym dowództwu powstania w nocy z 5 na 6 sierpnia, odruchowo nawiązując do rzezi Pragi z czasów Kościuszki. O masakrze dokonanej przez żołdaków Suworowa pamiętano, jak wiemy, z „Pana Tadeusza", na dalekiej Litwie, a zbrodnia na Woli pozostaje niemal nieznana. Piotr Gursztyn przypomina w swojej książce trud pierwszych kronikarzy masakry i powojenne lata, kiedy wydobywane na Woli popioły ludzkie ważono w tonach. Potem jednak, w apogeum stalinizmu, przez kilka lat o wszystkim, co związane z powstaniem, milczano. Niemcy Zachodnie nie kwapiły się z wydawaniem podejrzanych. Być może błąd popełnili również prokuratorzy polscy, nie wyodrębniając masakry Woli z rozliczenia wszystkich zbrodni popełnionych przez Niemców? Żywe też było w latach 60. i 70. przekonanie, które tak często nas zwodzi: że to, co się stało, jest pamiętane przez wszystkich. Dziś już nie jest: na skrawku terenu między Górczewską a torami kolejowymi, gdzie zamordowano 12 tysięcy ludzi, stanął salon samochodowy. Jego właściciel raczej nie sięgnie po „Rzeź Woli" Piotra Gursztyna. Ale może zrobią to inni. —Wojciech Stanisławski
Poeta szuka tożsamości
Twórczość Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego stanowi ważny punkt na mapie polskiej poezji współczesnej. Barokowe rekwizytorium, charakterystyczne powtórzenia, powracające motywy ciała, choroby i bezdomności, a także ironia i specyficzne poczucie humoru sprawiają, że autor „Piosenki o zależnościach i uzależnieniach" to poeta oryginalny i – by tak rzec – nie do podrobienia. Jego wiersz jest czymś w rodzaju notatki, która bezpośrednio nawiązuje do notatek poprzednich i stanowi punkt wyjścia następnych. Wśród najchętniej podejmowanych przez niego tematów na plan pierwszy wysuwa się tożsamość. Tożsamość cielesna, psychiczna, seksualna, narodowa i kulturowa.
„Kochanka Norwida" to opowieść o rodzinie, której losy w tragiczny sposób splatają się z historią XX-wiecznej Polski. Obraz pogrążonego w ciemnościach domu łączy się ze wspomnieniami o matce. Matce wywlekanej z wiejskiej izby i deportowanej na sowiecką Ukrainę, matce w bydlęcym wagonie, matce dokonującej samookaleczenia. Poeta przywołuje Wólkę Krowicką, w której się urodził i dorastał, wymienia nazwy znanych sobie miejsc, opisuje codzienne życie na styku kultury polskiej i ukraińskiej. Pojawiają się też znane z poprzednich książek nazwiska Argasińskich i Ilnickich. Poezja okazuje się przestrzenią, w której można się zderzyć z traumą, zadać pytanie o swoje miejsce w świecie.