Przy takich kwotach, jakie generuje rynek telewizyjny, pytania o zależność sportu od właścicieli stacji są oczywiste. Odpowiedzieć, że wiele dyscyplin telewizja ukształtowała w nowej formie, wręcz stworzyła, nie jest przesadą.
Analitycy sportu podają pięć zasadniczych przyczyn zmian reguł w dzisiejszych sportach komercyjnych: przyspieszenie akcji, zwiększenie punktacji (zdobywania większej liczby goli, koszy, przyłożeń etc.), zapewnienie równowagi wyniku, aby podtrzymać napięcie, możliwość wprowadzenia przerw reklamowych. Ile z tych zmian zawdzięczamy telewizji – łatwo dostrzec.
Ten wpływ widać od wielkich lig zawodowych w Ameryce po popularne sporty indywidualne, od łucznictwa bloczkowego po curling. Gdzie spojrzeć, tam widać: golf zmienił formułę większości turniejów zawodowych z matchplay na strokeplay. Inaczej mówiąc, system pucharowy eliminacji zastąpiono liczeniem punktów w rundach, bo to daje większą pewność udziału gwiazd w decydujących fazach gry, gdy oglądalność jest największa.
Tenis wprowadził w latach 70. tie-break, by zakończyć mozół transmisji długich gemów granych na przewagi. Przed erą telewizji tenisowe piłki były białe (jaskrawożółte, łatwiejsze do śledzenia na ekranie, pojawiły się w 1972 r., tylko Wimbledon wytrzymał z białymi do 1986 r.). Próbowano też z pomarańczowymi.
Kolor na ekranach doprowadził nie tylko do używania barwnych piłek, ale wywołał zmianę boisk (podejmowano nawet, na szczęście nieudane, próby farbowania lodu na niebiesko w rozgrywkach hokejowych). Kolor przyczynił się do ekspozycji reklam.
Obecność kamer w każdym zakątku stadionu wywołała przy okazji silny efekt społeczny – indywidualną i zbiorową chęć demonstracji osobowości, oryginalności, przynależności do grupy, identyfikacji – kto ogląda mecze i trybuny piłkarskich mistrzostwa świata w dowolnej dyscyplinie, ale też nawet nasz Puchar Świata w skokach narciarskich w Zakopanem, albo biegi przebierańców w maratonie, ten widzi, że ekspozycja malunków twarzy, dziwnych fryzur, bannerów, flag, nietypowych gestów i zachowań to raczej norma niż wyjątek.
Ubocznym produktem połączenia transmisji sportowych z przekazem reklamowym jest nawet obecna koncepcja wykorzystywania cheerleaderek – to też dziś produkt telewizyjny. Kiedyś chodziło po prostu o zorganizowany doping, coś na kształt teatralnej klaki, dziś mamy pokazy dla ludzi na trybunach, głównie po to, by nie narzekali, że tak naprawdę czekają, aż skończy się emisja reklam.
Czas to pieniądz
Telewizja rządzi również czasem. W wersji olimpijskiej sprawa jest najbardziej ewidentna – właściciele praw do transmisji w praktyce układają program startów w najbardziej popularnych dyscyplinach. Wymagania są jasne – różnica stref czasowych nie może przeszkadzać, by w np. USA ludzie oglądali gimnastykę i pływanie o dogodnej porze. To, że sportowcy startują czasem o dziwnych porach, że trudno pogodzić interesy widzów na różnych kontynentach, jest skutkiem ubocznym, wygrywa i tak ten, kto najwięcej płaci.
Dzięki telewizji, czy raczej przez nią, zniknęło ze słownictwa wielu sportów słowo „weekend" – jako najbardziej naturalna pora rozgrywek. Dziś ligi piłkarskie, hokejowe, siatkarskie, baseballowe, rugby, koszykarskie grają niemal na okrągło, choć nietrudno zauważyć, że najlepszy czas antenowy, w soboty i niedziele zwykle daje się najbardziej atrakcyjnym wydarzeniom.
Czas to pieniądz – w transmisjach sportowych naprawdę trudno o inne przełożenie. W NFL najpierw ograniczono długość przerwy w połowie, by skrócić mecz do 2,5 godziny, ale telewizja wymusiła inne, liczne i krótkie przerwy dla reklam, które spowodowały, że relacje wydłużyły się do 3,5 godziny.
Nauka z tego, jak ważny jest czas w sportowej telewizji, przyszła dawno. Znanym i często podawanym przykładem jest mecz NFL z listopada 1968 r., gdy stacja NBC przerwała relacje ze spotkania Oakland Raiders – New York Jets na 65 s przed końcem, by o planowanej godzinie zacząć film dla dzieci „Heidi". Jets prowadzili wtedy 32:29, ale Raiders po dwóch przyłożeniach w 9 sekund odrobili stratę, wygrali 43:32. Wściekli się kibice, organizatorzy, także widzowie „Heidi", bo stacja w najbardziej wzruszającej scenie filmu nagle dołożyła oglądającym pasek z wynikiem końcowym meczu.
Zmiana reguł gry to dla telewizji naturalna kolej rzeczy. Kto chce się pokazać, musi się dostosować. Siatkówka w wersji halowej i plażowej przeszła zasadnicze korekty, by tempo gry i przerwy techniczne dopasować do tempa pożądanego przez stacje tv. Wygląd grających też dołożono do wymagań. Koszykówka ze swymi przerwami i kwartami również dobrze wpisuje się w schematy telewizyjne.
Z amerykańskiego punktu widzenia tylko soccer, czyli europejska piłka, to przeżytek – wciąż dwa razy po 45 min bez okazji do spokojnego wyjścia na herbatę, bez czasów na żądanie i elektronicznego sprawdzenia, czy był gol (na razie).
Telewizja tak naprawdę coraz mocniej dzieli sporty na te, które nadają się na ekran, i na pozostałe. Kryteria mogą być różne, choć zacząć trzeba od stwierdzenia – dobry towar sprzeda się lepiej i zajmie lepsze półki. Igrzyska, przy wszystkich zastrzeżeniach, zapewne mają jeszcze przed sobą parę tłustych dekad. Wielkie ligi amerykańskie, globalne cykle golfowe, tenisowe, najlepsze ligi piłki nożnej, mistrzostwa świata w podstawowych dyscyplinach olimpijskich, wielkie walki pięściarzy także.
O tym, co zobaczymy na ekranie, też decyduje telewizja. Jak zechce, to pokaże maratony, bo jest moda na masowe bieganie, walki w klatkach, bo ludzie lubią krew, pokaże snookera, biatlon, rugby albo rozgrywki uniwersyteckie futbolu amerykańskiego, nawet światową ligę krykieta.
Może pozbawić szans oglądania szybowników, biegaczy na orientację, tenisistów stołowych, żużlowców, nawet lekkoatletów albo łyżwiarzy szybkich – wedle uznania, choć świetnie wie, że kontrakty telewizyjne dla wielu dyscyplin to kroplówka niezbędna do przeżycia.
Kupując wyłączne prawa telewizyjne do Rugby League, stacja Sky zmieniła ten sport z zimowego na letni, stworzyła Super League i kazała wszystkim klubom pozbyć się z nazwy odniesień geograficznych, by łatwiej było stworzyć spójny z planem biznesowym produkt marketingowy.
Prawda czasu, prawda ekranu
Telewizja rządzi i będzie rządzić sportem, nawet jeśli niekiedy manipuluje, kreuje fałszywe gwiazdy albo zniekształca rzeczywistość, jeśli z wyrachowaniem steruje naszymi emocjami.
Bob Costas, zasłużony komentator stacji NBC Sports, powiedział kiedyś bez zbytniego cynizmu: – Pamiętam wiele wyjątkowo dramatycznych wydarzeń współczesnego sportu, ale coraz trudniej mi oddzielić te prawdziwe od tych zaaranżowanych przez ludzi telewizji.
Może nawet jest tak, że te najbardziej prawdziwe są zaaranżowane. Pewnie miliony ludzi zapamiętały postać Muhammada Alego zapalającego trzęsącą się ręką znicz olimpijski w Atlancie. Zapytano kiedyś Dicka Ebersola, szefa stacji NBC Sports, która miała prawa transmisji tych igrzysk, czy miał coś wspólnego z wyborem schorowanej legendy boksu do wypełnienia tego zadania.
– Miałem wszystko – odpowiedział. – Przez pół roku próbowałem sprzedać ten pomysł komitetowi organizacyjnemu w Atlancie. Oni nie rozumieli oddziaływania charyzmy Alego na świat. Nie zdawali sobie sprawy, jaką jest postacią dla naszego pokolenia, jakim może się stać symbolem. W końcu, gdy szef komitetu organizacyjnego Billy Payne miał jakąś operację, kazałem zebrać parę dokumentów o Alim i pokazałem mu, co jest ważne. Gdy Payne zobaczył taśmę, zadzwonił do mnie i powiedział, że musimy pogadać z ówczesnym burmistrzem Atlanty Andym Youngiem. Dodał, że słowem kluczem do przekonania burmistrza jest „uzdrowienie relacji" – między białymi a czarnymi, pacyfistami a aktywistami, zachodnim a Trzecim Światem – wspominał.
Widok byłego mistrza boksu idącego z ogniem olimpijskim wolno po schodach do znicza zatrzymał milionom ludzi dech. Telewizja i sport jeszcze raz stworzyły własny świat.