„Neapol słodki jak sól”: Nazwisko? Podrzucony

W XVIII i na początku XIX wieku liczba porzuconych nowo narodzonych we Włoszech była największa w historii. W Mediolanie w latach 1791–1800 porzucano rocznie (średnio) 1591 dzieci, w Turynie w tym samym czasie – 512, w Neapolu – 2378. W stolicy Kampanii zjawisko rozmiarami przypominało katastrofę.

Publikacja: 06.06.2025 15:10

Specjalne miejsca, gdzie biedacy mogli zostawiać niechciane dzieci zaczęły powstawać we włoskich mia

Specjalne miejsca, gdzie biedacy mogli zostawiać niechciane dzieci zaczęły powstawać we włoskich miastach już w średniowieczu z inicjatywy papieża Innocentego III. Na zdjęciu dawne okno życia we Florencji

Foto: ChiccoDodiFC/Shutterstock

Fragment książki Piotra Kępińskiego „Neapol słodki jak sól”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2025

Tytuł i śródtytuły od redakcji

W czasach starożytnych i w średniowieczu porzucanie i zabijanie noworodków były tak rozpowszechnione, że w dużych miastach nikogo nie dziwił widok małych zwłok płynących rzekami czy też leżących na wysypiskach.

W antycznym Rzymie ubogie matki zostawiały w nocy niemowlaki na ulicach w pobliżu Forum Romanum. Wyczerpane i zagłodzone dzieci zazwyczaj umierały.

Alberto Angela, znany we Włoszech popularyzator historii, pisał w książce „Jeden dzień w starożytnym Rzymie” („Una giornata nell’antica Roma. Vita quotidiana, segreti e curiosita”, 2007, w Polsce 2016): „Jak wiemy od Seneki, noworodki z wadami fizycznymi i wcześniaki często duszono lub topiono. Inne porzucano na publicznych śmietniskach albo w jakiejś nieuczęszczanej uliczce, gdzie ginęły z głodu i zimna bądź stawały się ofiarą zgłodniałych bezdomnych psów. Naturalnie zdarzały się też przypadki, gdy ktoś podrzutka przygarnął i, nie mając własnych dzieci, otoczył miłością, jakby było jego. (…) Najgorsze było to, że ten, który przygarniał porzucone dziecko, mógł z nim zrobić, co chciał, na przykład zmusić dziewczynkę do prostytucji, a z chłopca uczynić niewolnika. W tym ogromnym mieście nie brakowało ludzi, którzy na takim procederze zarabiali”.

Przez kilka wieków żaden rzymski władca nie zawracał sobie głowy tym problemem.

Dopiero cesarz Konstantyn I Wielki, który pokonał znacznie silniejszego Maksencjusza w roku 312 podczas bitwy przy moście Mulwijskim i zapanował nad całym rzymskim światem, stwierdził, że czas wyplenić te barbarzyńskie zwyczaje. Wprowadził specjalny podatek, dzięki któremu miały powstać domy opieki. Domy wybudowano, ale epidemia, zamiast się skurczyć, z roku na rok rosła na potęgę. Dlatego w roku 318 wprowadzono w Rzymie karę śmierci za dzieciobójstwo. Niestety, także i ten pomysł okazał się mało efektywny.

Co gorsza, rzymskie zwyczaje zaczęły się szerzyć w całej Europie. Według Cezarego Kukla, historyka i demografa z Uniwersytetu Białostockiego, „(…) choć zjawisko przybierało stale na sile, nie było zinstytucjonalizowanego systemu, który by w sposób zorganizowany udzielał pomocy (dzieciom) i zapewniał chociażby jakiejś części z nich przeżycie”.

Czytaj więcej

Rosja nie może wygrać tej wojny. To najważniejsze

Okna życia

Przełom nastąpił dopiero podczas panowania papieża Innocentego III, którego bardzo poruszał widok zwłok dzieci wyławianych codziennie z Tybru przez rybaków. Dlatego w roku 1198 zarządził, żeby w szpitalu Santo Spirito in Sassia zorganizowano okno życia, jedno z pierwszych w Europie.

Wszyscy biedacy mogli w nocy albo wczesnym rankiem podejść do specjalnej maszynerii nazwanej la ruota degli esposti (dosłownie: koło zostawionych, porzuconych), żeby na drewnianym, obrotowym kole położyć dziecko, przesunąć je i zamknąć drewniane drzwiczki.

Po paru latach podobne okna życia zaczęły działać w wielu szpitalach, nie tylko w Rzymie, ale także we Florencji i Mediolanie. Szacuje się, że ponad połowa rodzonych wtedy dzieci lądowała w owych lecznicach, które pękały w szwach. Warunki panujące w olbrzymich salach przypominały więzienia. Na choroby zakaźne umierały masowo zarówno dzieci, jak i siostry zakonne oraz lekarze.

W XVIII i na początku XIX wieku liczba porzuconych nowo narodzonych we Włoszech była największa w historii. W Mediolanie w latach 1791–1800 porzucano rocznie (średnio) 1591 dzieci, w Turynie w tym samym czasie – 512, w Neapolu – 2378. W stolicy Kampanii zjawisko rozmiarami przypominało katastrofę.

Dlatego również tutaj Kościół zorganizował system podobny do tego, który funkcjonował w innych miastach. Najsłynniejsze okno życia powstało przy bazylice Santissima Annunziata Maggiore, położonej w dzielnicy Pendino, niedaleko Forcelli. Cały kompleks, na który oprócz monumentalnego kościoła składał się przytułek dla „podrzutków”, a także dla „upadłych dziewcząt” (Casa dell’Annunziata) działał od XIV wieku. Od wieku XVI prowadzono tutaj szczegółowe księgi metrykalne. Wpisywano w nich dzień, a nawet godzinę, o której niemowlak został przyniesiony. Odnotowywano też jego wiek oraz przedmioty przy nim znalezione: monety, ubranka, wstążki, skórzane paski. Neapolitańczycy wyprawiali swoje dzieci do klasztoru z tymi atrybutami w nadziei, że kiedy nadejdzie oczekiwana odmiana losu i będzie ich stać na utrzymanie potomstwa, łatwiej je zidentyfikują. Takich przypadków było jednak bardzo mało.

Siostry zakonne znały prawdziwe tożsamości podrzuconych, ale zobowiązane tajemnicą, musiały je ukrywać. Dlatego z czasem same zaczęły nadawać dzieciom nowe imiona. Po czym władze klasztoru zdecydowały, że dzieci powinny nosić również nowe nazwiska. I wszystkim podrzutkom wpisywano w dokumenty: Esposito, Degli Espositi, Sposito, D’Esposito, Sposti, Sposto, Spista. Czyli: Podrzucony, Z Podrzuconych…

Kiedy pytam znajomego noszącego jedno z tych nazwisk, czy często myśli o przeszłości swojej rodziny, zbywa mnie machnięciem ręki:

– Takie były czasy. To, że ludzie zostawiali potomstwo w klasztorach, tylko dobrze o nich świadczy. W ten sposób ratowali dzieciom życie. Inaczej byłyby skazane na śmierć. Z biedy nie można być dumnym, ale nie można jej się też wstydzić. Ona była, jest i będzie, zawsze i wszędzie. Kiedyś dziesiątkowała Neapol, dzisiaj Niamey i Chartum. Musimy o tym pamiętać.

Bolesny stygmat

Okno życia w bazylice Annunziata Maggiore, chociaż przestało działać w roku 1875, zachowało się do dzisiaj. Do niedawna nikt o nie nie dbał. Wykusz, który znajduje się w zewnętrznej fasadzie kościoła (a w którym zostawiano dzieci), był odrapany, zawilgocony i zamieszkany przez szczury. Część wewnętrzna, drewniana, umiejscowiona w środku kościoła, zamknięta dla postronnych, przez lata służyła za magazyn. Ostatnio odrestaurowano wszystko, łącznie z oryginalnym dzwonkiem odzywającym się wtedy, kiedy ktoś przynosił dziecko. Odnowiono marmurową wannę z kranem, w której myto niemowlaki.

Otworzono także archiwa. Jak napisał Pierpaolo De Natale Dumas z portalu Meer, dopiero od paru lat „dzięki żmudnej i cierpliwej pracy pracowników archiwów państwowych Ministerstwo Dziedzictwa Kulturowego umożliwia dostęp online do dokumentów pochodzących z czasów napoleońskich”. Można przeglądać akty urodzeń, zgonów i ślubów. Podobno korzysta z tego wielu neapolitańczyków.

– W tajemnicy przed innymi – dodaje ze śmiechem Mario.

Niemniej sprawa jest bardzo poważna. Bo nazwisko Esposito jeszcze do niedawna było prawdziwym i bolesnym stygmatem, a także symbolem grzechu, który przechodził z pokolenia na pokolenie. Neapolitańczycy, całkiem niesłusznie, uważali, że wszystkie podrzutki pochodziły albo z „nielegalnych związków”, albo zostawiały je prostytutki. Nie wszystkie. Dziewięćdziesiąt procent maluchów przynosiły biedne i zdesperowane robotnice z Forcelli. Wiek podrzucanych dzieci z reguły nie przekraczał roku. Otwór, w którym je umieszczano, nie był bowiem duży, ale zdarzały się przypadki smarowania łojem czterolatków i przeciskania ich na siłę.

Co się działo z tymi dziećmi, kiedy podrosły? Zdania wśród historyków są podzielone. Mariagrazia Gorni (naukowczyni z Uniwersytetu w Mediolanie) pisała w artykule naukowym „Il problema degli »esposti« in Italia dal 1861 al 1900” („Problem związany z »podrzutkami« we Włoszech w latach 1861–1900”), że wiele trafiało do rodzin i pomagało w utrzymaniu domów lub gospodarstw. Inni podopieczni, w związku z tym, iż do początków XX wieku pracy nieletnich nie regulowało we Włoszech żadne prawo, „byli często zatrudniani do prac na polu, w przędzalniach, fabrykach, kopalniach…”. Wielu pozostawionych bez pomocy lądowało na ulicy i współpracowało z kamorrą.

Jak bohaterowie powieści „I vermi” („Robaki”, 1863) autorstwa Franceska Mastrianiego, którzy wychowywali się w klasztorze, a kiedy podrośli, zostali wypuszczeni na wolność. Dla sióstr zakonnych byli czystym złem, uosobieniem diabła. Myśleli, że kiedy opuszczą przytułek, znajdą przyjaciół, lecz neapolitańczycy potraktowali ich tak samo jak dawne „wychowawczynie”. Zawsze i wszędzie traktowano ich jak przestępców. Na początku nie godzili się na takie życie, z czasem przywykli do epitetów i stygmatów.

Curzio Malaparte w „Skórze” sportretował pewną Amerykankę upierającą się, że zna włoską arystokratkę o nazwisku Esposito. To niemożliwe – odpowiadał narrator, żaden wysoko urodzony neapolitańczyk czy mediolańczyk nie może nosić takiego miana: „Esposito – powiedziałem – to bardzo demokratyczne nazwisko. W zaułkach Neapolu wszyscy nazywają się Esposito”.

Narrator nie miał racji. Nie wszyscy tak się nazywali, bo w 1806 roku Józef Bonaparte zakazał tych praktyk jako dyskryminujących. Od tamtego czasu dzieciom nadawano także inne nazwiska. Proceder porzucania trwał jednak w najlepsze. Liczba noworodków zostawianych w oknie życia nawet się zwiększyła. I podczas klęsk głodu w pierwszej połowie XIX wieku sięgała pięciu tysięcy rocznie.

Czytaj więcej

„Kruszenie świata. Podróż do Iranu”: Beludżystan jest na końcu świata, wszyscy go mają gdzieś

Pociągi szczęścia

Wdrugiej połowie XIX wieku w przytułku odnotowano zaś kilkanaście plag dżumy i cholery. Dziennie umierało w nim kilkanaścioro dzieci, a niemowlaki zaczęły oddawać na przechowanie nawet rodziny lepiej sytuowane. Niewielu decydowało się także na adopcję. Dziesiątki dzieci upychano w salach mogących pomieścić nie więcej niż parę łóżek. „Pielęgniarki są tutaj prawdziwymi furiami” – napisał

Antonio Ranieri (autor wydanej w 1839 roku książki „Ginevra o l’orfana della Nunziata”, czyli „Ginevra, sierota z przytułku Casa dell’Anunziata”) był jednym z niewielu pisarzy i dziennikarzy, którzy odwiedzili neapolitański sierociniec. Ten znany wówczas autor, przyjaciel Giacoma Leopardiego, a także polityk i orędownik zjednoczenia Włoch, uważał, że Casa dell’Anunziata powinna zostać natychmiast zamknięta. Na własne oczy bowiem zobaczył, że władze szpitala dopuszczają się wielkiego oszustwa. Na oficjalnych fotografiach i rycinach budynek wręcz lśnił, a pomieszczenia nie wyglądały na przepełnione. W rzeczywistości przytułek był śmierdzący, brudny i zawszony. Lekarze wpadali tutaj tylko na chwilę, kiedy ktoś umierał. W korytarzach bez przerwy rozbrzmiewały krzyki bitych albo cierpiących dzieci.

Zwyczajni mieszkańcy Neapolu nie mieli o tym zielonego pojęcia. Książka Ranieriego wywołała wielką dyskusję w gazetach i zdenerwowała władzę. Na tyle, że urządzono mu proces, który pisarz przegrał, a w konsekwencji powędrował do więzienia na czterdzieści pięć dni. Rządzących od dawna drażnił antyklerykalizm autora i jego niekonwencjonalny sposób życia. Nie miał żony, po Europie podróżował z kochanką, chodziły słuchy, że z Leopardim wiązały go więzy nie tylko przyjacielskie, lecz także homoseksualne. O Neapolu pisał bardzo niepochlebnie, że jest to miasto złodziei, oszustów i „pieprzonych baronów”. Nie szanuje się w nim nikogo i niczego.

Wyraźnie jednak zaakcentował, że na szczególne względy mogą tutaj liczyć starcy i dzieci. Nawet najwięksi biedacy w swoich nędznych klitkach znajdowali miejsce dla rodziców. Dzieci oddawano do przytułku, ale nie zabijano. Nawet po zamknięciu Casa dell’Anunziata (w 1875 roku) zostawiano je na schodach kościoła.

Niemniej kiedy w roku 1943 w mieście pojawili się Amerykanie, zaczęto dziećmi handlować. Biedni neapolitańczycy sprzedawali swoje córki i synów do burdeli. Malaparte pisał w „Skórze”: „Wy nie wiecie, jakie to potwory, te włoskie dzieci. Nie tylko włoskie zresztą: dotyczy to całej Europy. To ci chłopcy każą swoim matkom handlować nimi na targu. A wiecie dlaczego? Dla zarobku, żeby utrzymywać kochanki, żyć w luksusie. W całej Europie nie ma już chyba jednego dziecka, które nie miałoby kochanek, koni, samochodów, zamków i kont bankowych. Każde z nich to istny Rothschild. Nawet nie macie pojęcia, do jakiego stopnia moralnie zepsute są dzieci, nasze dzieci, w całej Europie. Lecz tak już jest. Gdyby matki nie sprzedawały swoich dzieci, czy wiecie, co by się działo? Wówczas dzieci sprzedawałyby dla zarobku swoje matki”.

Narrator powieści (czyli sam pisarz), pokazując rozkład moralny miasta, nie oskarżał neapolitańczyków o to, że sami sobie zgotowali taki los. Przeciwnie, nazywał ich ludźmi miłosiernymi i poczciwymi. Sugerował, że za całe zło odpowiada wojsko. To żołnierze niosą sztandary z ludzkiej skóry: „Nie walczy się już dzisiaj o honor, o wolność, o sprawiedliwość. Walczy się dziś o skórę, o tę ohydną skórę”. Dlatego Europa rozpada się jak ciało chorego człowieka. Przestają istnieć więzy rodzinne i wszyscy chodzą zranieni, z koronami cierniowymi na czołach.

Czytaj więcej

Fragment książki "Pokraj" Andrzeja Saramonowicza

Malaparte widział światełko w tunelu. Przepowiadał, że po okresie gnicia, po śmierci, wszyscy zmartwychwstaną. Jak Neapol… Miał rację. Chociaż jego mistycyzm był specyficznego rodzaju, to intuicyjnie wyczuł, że Neapol całkiem szybko powstanie jak Feniks z popiołów. Bo kiedy pisał „Skórę” (tuż po zakończeniu II wojny światowej), w mieście trwała właśnie wielka społeczna akcja, w wyniku której wiele dzieci zostało uratowanych od głodu i śmierci. (Czy wiedział o niej? Tego nie wiadomo). Zainicjowała ją Teresa Noce, działaczka związkowa z Turynu. Wpadła na pomysł, żeby we współpracy ze Związkiem Kobiet Włoskich (L’Unione Donne Italiane) wysyłać dzieci z biednych neapolitańskich rodzin na północ kraju, głównie do Emilii‑Romanii, ale także do Ligurii i Lombardii. Pociągi wyjeżdżające z Neapolu do Modeny, Bolonii, Genui i La Spezii nazywano „pociągami szczęścia” (i treni della felicita). W logistyce Związkowi pomagała Włoska Partia Komunistyczna. Jej działacze wyszukiwali lepiej sytuowane rodziny (co nie znaczy, że bogate), mieszkające na północy kraju, chętne do przyjęcia dzieci. Nie ustalano żadnych terminów. Dzieci miały mieszkać i uczyć się u rodzin zastępczych do czasu, aż rodziny biologiczne zdecydowały, że nadszedł czas powrotu.

Między rokiem 1945 a 1947 z Neapolu wyjechało w ten sposób ponad dwanaście tysięcy młodych ludzi (z południa Włoch – blisko siedemdziesiąt tysięcy).

Fragment książki Piotra Kępińskiego „Neapol słodki jak sól”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2025

Tytuł i śródtytuły od redakcji

Pozostało jeszcze 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Wybory prezydenckie. Co tu się naprawdę wydarzyło?
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Plus Minus
„Jungo”: Odrzuć bądź weź na rękę
Plus Minus
„Karate Kid: Legendy”: Kręcimy się w kółko
Plus Minus
„Wszystkie odcienie świata”: Być kobietą w Indiach
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa”. poleca. Maciej Hen: Czy polityk może mieć czyste ręce