Czy to było pana największe przeżycie w polityce po 1989 roku?
Nie. Najbardziej zapamiętałem kampanię wyborczą Komitetu Obywatelskiego w 1989 roku. Prowadziłem ją w województwie legnickim, w którym była wielka baza wojsk radzieckich. To była niezwykła kampania w okręgu, w którym panował głęboki, sowiecki komunizm. W Legnicy w owym czasie sowieccy żołnierze chodzili tłumnie po ulicach. Intensywnie działały tam różne służby, w tym wojskowe, która stale utrudniały nam kampanię. Nasze plakaty długo tam nie wisiały. Mam też podejrzenie, że majstrowano przy moim samochodzie, bo byłem głównym koordynatorem dostarczającym m.in. informacje i wytyczne z centrali. A zaraz po wyborach rzuciłem się pomagać Janowi Józefowi Lipskiemu, który walczył o mandat senatora jako kandydat centrali Komitetu Obywatelskiego, a do drugiej tury wyborów przeszedł razem z innym kandydatem lokalnego Komitetu Obywatelskiego, mocno prawicowym.
Pierwsza bratobójcza walka?
Tak, to było pierwsze wyborcze starcie w ramach obozu solidarnościowego.
Różnice zdań miały miejsce już wcześniej, przy układaniu list Komitetu Obywatelskiego kandydatów do Sejmu i Senatu. Bo przecież wszyscy się na nich nie zmieścili, a niektóre środowiska zostały w całości pominięte. Ale w tych radosnych wyborach do Senatu po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z otwartym podziałem na lewicę i prawicę wśród kandydatów solidarnościowych, a także z ostrą bezpośrednią walką wyborczą, łącznie ze zrywaniem plakatów i innymi nieczystymi zagraniami naszych konkurentów. To było dla mnie ogromne przeżycie.
A dlaczego pan sam nie walczył wówczas o mandat? Był pan zasłużonym działaczem opozycji.
Ale byłem przeciwny Okrągłemu Stołowi. Należałem wówczas do PPS, byłem redaktorem naczelnym „Robotnika". Uważałem, że komunizm chyli się ku upadkowi i wchodzenie w porozumienie z komunistami w przededniu zawalenia się systemu nie ma sensu. Byłem przekonany, że komuniści chcą nas ograć, zmuszą nas do kompromisów, które mogą nas skompromitować, a na koniec nie dotrzymają słowa. Poza tym uważałem, że skoro już ma dojść do tych rozmów, to powinny w nich brać udział wszystkie środowiska opozycyjne. A wiadomo, że tak się nie stało.
Dlaczego w takim razie włączył się pan w kampanię 1989 roku?
Bo skoro porozumienie zostało zawarte, zostały rozpisane wybory, to uznałem, że trzeba zawalczyć o jak najlepszy wynik. Zamienić kontraktowe wybory w plebiscyt przeciwko władzy komunistycznej.
Z perspektywy czasu uważa pan, że się pomylił w swojej ocenie Okrągłego Stołu czy nie?
Bilans ćwierćwiecza wolnej Polski uważam za pozytywny. Ale są też negatywne skutki tamtego porozumienia – pozwoliliśmy nomenklaturze się uwłaszczyć, nie dokonaliśmy we właściwym czasie lustracji i dekomunizacji i w rezultacie pozwoliliśmy się umocnić komunistycznym aparatczykom wysokiego szczebla. Już jako działaczom postkomunistycznej formacji.
Był pan zwolennikiem dziesięcioletniego zakazu pełnienia funkcji publicznych przez ludzi PZPR? Pamiętam, że taki projekt lansowała na początku lat 90. prawica niepodległościowa.
Aż tak radykalny nie byłem. Ale źle się stało, że w pierwszych wolnych wyborach, a więc tych z 1991 roku, brali udział ludzie obciążeni poprzednim systemem. To nie pozwoliło wejść na scenę innym działaczom, niezwiązanym z aparatem PZPR.
Jakim cudem trafił pan do środowiska skupionego wokół Tadeusza Mazowieckiego? Przecież przeważająca większość z tych ludzi była przeciwko lustracji, dekomunizacji i broniła porozumień Okrągłego Stołu.
Po czerwcowych wyborach zaangażowałem się we wspieranie lokalnych komitetów obywatelskich. W biurze Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ „S" przygotowywaliśmy się do reformy samorządowej i pierwszych wolnych wyborów – do rad gmin. Kandydaci KO wygrali je w całej Polsce. Byłem jednym z koordynatorów ogólnopolskiej kampanii. Nie myślałem wtedy o lustracji i dekomunizacji. To moja dzisiejsza ocena.
Gdy Komitet Obywatelski przeszedł w ręce ludzi związanych z Lechem Wałęsą, część komitetów zawiązała ROAD – Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna. To było środowisko lewicujące i dlatego się z nim związałem. Wspierałem Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, a później w ROAD zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Czy powinniśmy się wtopić w tworzoną wówczas Unię Demokratyczną czy pozostać osobną partią o wyraźnie socjaldemokratycznym charakterze. Tę drugą opcję popierali m.in. Zbyszek Bujak, Marek Balicki i ja. Nie chcieliśmy się wtopić w partię centrową i to było m.in. powodem, że część z nas nie przeszła do UD.
Paradoksalne jest to, że w czasie gdy wasze środowisko odchodziło z UD, bo uważało ją za zbyt centrową, skrzydło konserwatywne odchodziło z tej partii, uważając ją za zbyt lewicową.
Unia Demokratyczna była partią zbudowaną na komitetach poparcia Tadeusza Mazowieckiego. Forum Prawicy Demokratycznej i ROAD miały do nich dołączyć. Ważne było to, że jesteśmy za Tadeuszem, za tym, co proponował, będąc premierem, a przeciwko pomysłom Lecha Wałęsy, który chciał przyspieszenia i zmian na scenie politycznej. W rezultacie w pakiecie UD dostała Leszka Balcerowicza i miała bronić jego reformy. Nasza lewicowa część patrzyła na to inaczej. Chcieliśmy ugrupowania wyrazistego, ideowego, programowego. Już wówczas uważałem, że świetnym liderem takiej formacji byłby Jacek Kuroń. Niestety, zdarzenia potoczyły się zupełnie inaczej.
Zostawmy Borowika-polityka, a wróćmy jeszcze do Borowika-prezesa SWS. Jak pan ocenia kondycję mediów publicznych?
Nasze stowarzyszenie przez długie lata zabiegało o ich kształt. Przede wszystkim media publiczne nie miały być powiązane z partiami politycznymi. Niestety, nie udało się odseparować mediów od polityków i do dziś nie ma pomysłu, jak to zrobić. Stąd się biorą niedopuszczalne moim zdaniem wypowiedzi, że ten czy inny dziennikarz straci pracę po wyborach. Meblowanie mediów publicznych to nie jest rola polityków. Nie podobało mi się także, że przed wyborami pojawił się szkodzący demokracji pomysł przeprowadzenia debaty między liderami dwóch największych ugrupowań. Wszystkie komitety wyborcze powinny być w mediach publicznych traktowane na takich samych zasadach. Można było zrobić trzy, cztery debaty tematyczne dla wszystkich ugrupowań. Ale robienie takiego podziału, jaki zaistniał, szkodzi demokracji.
Można przewrotnie powiedzieć, że partia musi najpierw sama osiągnąć pewien status, żeby zasłużyć na szczególną uwagę mediów.
To wyborcy, a nie media decydują, kto ma jaki status. W kampanii zasady powinny być równe dla wszystkich. I uważam, że media komercyjne również mogłyby się stosować do tych zasad. Według mnie segregacja ugrupowań na mniejsze i większe jest nieprzyzwoita. Jeżeli media chcą brać udział w budowaniu demokracji, to powinny wspierać równe szanse dla wszystkich.
—rozmawiała Eliza Olczyk, („Wprost")
Wojciech Borowik – prawnik, w PRL działacz opozycji, po 1989 roku jeden z założycieli Unii Pracy