Wychodzi ze mnie wściekły pies

Przez sportowe areny przewinęło się mnóstwo rozbójników, chamów i prowokatorów (niepotrzebne skreślić), z powodzeniem używających brudnych zagrywek.

Aktualizacja: 25.10.2015 12:54 Publikacja: 23.10.2015 02:00

Diego Costa. Z urodzenia – Brazylijczyk, z wyboru – Hiszpan, z natury – cham

Diego Costa. Z urodzenia – Brazylijczyk, z wyboru – Hiszpan, z natury – cham

Foto: AFP

Piłkarz Chelsea Londyn Diego Costa daje pokazy chamstwa regularnie, ostatnio w derbowym meczu z Arsenalem. Jego prowokacje wobec Laurenta Koscielnego zaowocowały w końcu czerwoną kartką, ale przecież nie dla Costy, on karany jest rzadko – z boiska wyleciał kolega Koscielnego z Arsenalu, który nie wytrzymał i sam wymierzył sprawiedliwość wrednemu Brazylijczykowi, skoro sędzia pozostawał ślepy. Costa robi tak od lat: prowokuje, udaje niewiniątko i dobrze na tym wychodzi, co jest o tyle dziwne, że wygląda jak oprych. Mimo to sędziowie ciągle dają się nabierać. Dopiero po meczu z Arsenalem został zdyskwalifikowany pod presją opinii publicznej.

W czasie ostatniego Copa America chilijski piłkarz (jego nazwisko niech będzie zapomniane) z premedytacją włożył Urugwajczykowi Edinsonowi Cavaniemu palec w odbyt. Cavani sam ukarał prowokatora, wymierzając mu policzek, ale wyleciał z boiska, a jego drużyna przegrała. Nasz pisarz, a zarazem kibic Wojciech Kuczok mógł się popisać celną frazą, że Chile wygrało z palcem w dupie. Wyżej wymienieni na pewno nie będą ostatnimi na liście chamów, ale nie są też pierwsi. Paru oprychów warto przypomnieć.

Zabijaka

Jeśli Costa chciałby sobie znaleźć boiskowy wzorzec zbójectwa, to powinien przestudiować grę Vinniego Jonesa. Właściwie za cały opis wystarczyłoby słynne zdjęcie z meczu Wimbledon – Newcastle, kiedy Jones miażdży genitalia Paula Gascoigne'a. Pierwszy wygląda jak wściekły pies, drugi – jakby cienko śpiewał. „Gazza", sam hulaka i brat łata, podobno się nie gniewał, przesłał Jonesowi czerwoną różę i zostali przyjaciółmi. A porównanie z wściekłym psem nie jest przypadkowe, właśnie tak Jones o sobie pisał: że spędził życie, próbując poskromić tego wściekłego psa, który w nim siedział, ale nie zawsze mu się udawało. Można mieć wątpliwości, czy rzeczywiście chciał go poskromić.

W lidze angielskiej dostał 12 czerwonych kartek. Nie pytajcie, dlaczego tak dużo, pytajcie, jak to możliwe, że tak mało. Ciął równo z trawą, taranował, kopał, bił, straszył i wyzywał rywali. Tak pokiereszował Gary'ego Stevensa z Tottenhamu, że ten musiał zakończyć karierę. Chciał go potem odwiedzić w szpitalu, ale poszkodowany się nie zgodził. Najszybszą żółtą kartkę zarobił po kilku sekundach meczu – zawodnicy Manchesteru City nie zdążyli jeszcze rozpocząć gry.

Co ciekawe, brutalny styl gry Jonesa i jego kolegów z drużyny Wimbledonu opłacił się. Kiedy w 1988 roku Wimbledon pokonał Liverpool w finale Pucharu Anglii, można było odnieść wrażenie, że nastąpił piłkarski przewrót kopernikański. John Motson, komentator BBC, wypowiedział wtedy słynne słowa: „The Crazy Gang have beaten the Culture Club". Chamy pokonały panów, można by powiedzieć, oczywiście w wolnym tłumaczeniu. Natura wygrała z kulturą. Chamy uprawiały siermiężny futbol i lubiły prostackie żarty. Nikt na nich nie stawiał, nikogo też nie pozostawiali obojętnym: albo się ich kochało, albo nienawidziło. Nazywano ich Szalonym Gangiem i faktycznie nim byli: na boisku i poza nim.

Vinnie Jones urodził się w Watford w 1965 roku. Potem rodzina przeprowadziła się do Hemel Hempstead. Vinnie miał ciągłe problemy w szkole i domu. Jego rodzice rozeszli się, gdy miał 13 lat, i – co naturalne – źle to zniósł. Został z ojcem, ale ich stosunki nie były najlepsze. Wyprowadził się, kiedy miał 16 lat. Zafascynowany futbolem, chlaniem i motorami, imał się różnych zajęć. Grał w piłkę ze studentami i zatrudnił go półprofesjonalny klub Wealdstone FC. W 1986 roku trafił do Wimbledonu, gdzie stał się częścią drużyny awanturników z dzielnicy kojarzonej z wytwornym tenisem. Został jej twarzą i sercem. Lokalna sława mu nie wystarczyła, postanowił zaistnieć w reprezentacji: na angielską nie miał szans, wybrał więc reprezentację Walii (Walijczykiem był jego dziadek). – Mieliśmy już kokainę i łapówkarstwo, ale kiedy myślałeś, że nie będzie już więcej niespodzianek w futbolu, nagle okazało się, że Vinnie Jones jest piłkarzem klasy międzynarodowej – komentował z przekąsem były reprezentant Anglii Jimmy Greaves. Jones oczywiście zdążył dostać czerwoną kartkę – w meczu Walii z Gruzją.

Po zakończeniu kariery został aktorem. Gra typy spod ciemnej gwiazdy, choć właściwie nie musi grać, wystarczy, że jest. Jeszcze kiedy był zawodowym piłkarzem, nagrał film instruktażowy, jak faulować – został ukarany grzywną i zawieszeniem na sześć miesięcy. Właścicielem Wimbledonu w jego czasach był Libańczyk Sam Hammam. Proponował piłkarzom wielbłąda za zwycięstwo, a za karę posyłał ich do opery. O Jonesie powiedział, że ma mózg komara.

Z Wimbledonu Jones przeniósł się do Leeds, gdzie został aresztowany za bójkę, potem grał jeszcze w Sheffield United, Chelsea, aby ponownie przywdziać ukochany trykot Wimbledonu. Ugryzł w nos dziennikarza „Daily Mirror" Teda Olivera. Potem tłumaczył, że to miał być żart, ale krew, która trysnęła z nosa, była prawdziwa. – Dajcie tu lekarza! – krzyczał Jones. – Nie, fotoreportera! – wolał Oliver. Ostatnią robotę dostał w Queens Park Rangers, a potem zamienił Londyn na Los Angeles, a boisko na plan filmowy. Wściekły pies wychodzi z niego już rzadziej, w końcu w tym roku stuknęła mu pięćdziesiątka. Dwa lata temu ogłosił, że walczy z rakiem skóry.

Świr

Kiedy w Europie dokazywał Szalony Gang, w Ameryce szaleli Bad Boys – źli chłopcy z Detroit Pistons. Co prawda nie na futbolowym boisku, tylko koszykarskim parkiecie, ale istota gry była podobna. Stłamsić, wystraszyć, pokonać. Najbardziej znany z tamtej ekipy jest dziś Dennis Rodman, ale kiedy trafił do Pistons, miał się od kogo uczyć. Weźmy takiego Billa Laimbeera. „Uwielbiał występować w roli złego. Ten facet nie bał się niczego. Nie obchodziło go wcale, kogo akurat nadepnął czy znokautował. Miał z ciebie wypruć flaki, to wypruł. A kiedy już leżałeś półżywy, spluwał na ciebie, wyzywając od gnojków i sukinsynów. On rzeczywiście był dziwny i dlatego cała liga go unikała". Tak wspominał go w autobiografii („Zły do szpiku kości") sam Rodman. Później z powodzeniem mógłby napisać to samo o sobie. To jeszcze nie był ten Rodman, który spotykał się z Madonną, a potem z Kim Dzong Unem.

Parking przed The Palace of Auburn Hills, halą klubu Detroit Pistons. Kwietniowa noc 1993 roku. Rodman siedzi w szoferce swojej półciężarówki ze strzelbą na kolanach i właśnie się zastanawia, czy strzelić sobie w łeb. Jest już znanym koszykarzem, gwiazdą NBA, ma na koncie dwa mistrzowskie tytuły i uchodzi za najlepszego obrońcę ligi, specjalistę od czarnej roboty, który ma uprzykrzać życie najlepszym zawodnikom rywali i robi to znakomicie.

Wychował się na osiedlu komunalnych slumsów Oak Cliff, pięć mil od Dallas. Kiedy miał 19 lat, wyprowadził się z domu, zdarzało mu się spać na ulicy. Potem znalazł zatrudnienie na lotnisku Fort Worth w Dallas, gdzie mył podłogi. I pewnie byśmy o nim nie usłyszeli, gdyby akurat gwałtownie nie urósł i nie zaczął grać w koszykówkę. Przeniósł się do Oklahomy, tam przygarnęła go rodzina farmerów. Na ulicy niewielkiego miasteczka nieraz słyszał: – Wracaj do Afryki, czarnuchu. Grał w prowincjonalnej drużynie, a potem wykorzystał życiową szansę i dostał się do NBA. Wzięli go Pistons i nie żałowali.

Idealnie wkomponował się w zespół, który grał twardą, a według niektórych brutalną koszykówkę. Rodman wspominał to tak: „Namierzaliśmy się na zawodnika drużyny przeciwnej i robiliśmy wszystko, żeby go zatrzymać. Przypominało to rugby lub futbol amerykański. Naszym atutem była umiejętność zastraszania przeciwnika, eliminowania go, a wtedy mogliśmy prowadzić grę tak, jak nam to odpowiadało. Byliśmy przy tym mądrzy. Wiadomo było, że Jordana nie powstrzyma nic; pozwalaliśmy mu więc zdobyć te 40 punktów, przy czym eliminowaliśmy z gry Pippena i paru innych zawodników. W ten sposób Michael nie miał z kim grać. – Walcz, bracie, jeśli jesteś na tyle dobry, by pokonać nas w pojedynkę, proszę bardzo – mówiliśmy sobie w duchu. Czasami był na tyle dobry i wygrywał z nami. Najczęściej jednak zgniataliśmy go".

Rodman uwielbiał, kiedy ktoś wchodził w tę jego specyficzną grę. „Pewnego razu Darrell Walker z waszyngtońskich Bullets tak się na mnie wściekł, że próbował mnie kopnąć, a nawet opluć. Posłałem mu kilka kuksańców tu i ówdzie i w ten właśnie brzydki sposób postanowił się na mnie zemścić. Przełknąłem zniewagę. Była ona wkalkulowana w moje życie. Najgorsze, że plując na mnie, spudłował. Chciałem, żeby mnie trafił. Jeszcze na parkiecie powiedziałem mu: »Jeśli jeszcze raz będziesz chciał mnie opluć, zrób wszystko, żeby ślina trafiła mnie w twarz. Nie marnuj mego czasu«".

Władze ligi nie bardzo wiedziały, jak go podejść, uchodził za świra. Na ogół dostawał kary, z których niewiele sobie robił. Był pierwszym, który pokrył swoje ciało tatuażami i kolczykami. Potem doszło przebieranie się za kobietę i romans z Madonną. Po przenosinach do San Antonio Spurs spóźniał się na treningi – choć sam widział to inaczej: wcale się nie spóźnia, tylko nie bierze udziału w części strzeleckiej, która jest na początku, gdyż nie zajmuje się zdobywaniem punktów. W czasie serii półfinałowej przeciw Lakers w 1995 roku w pewnym momencie zszedł z parkietu, ściągnął buty, oparł się o bandę i położył ręcznik na głowie. Nie zszedł z drużyną na przerwę, nie zagrał już do końca spotkania. Zawieszono go na trzy mecze. To wyglądało na koniec Rodmana, ale niespodziewanie przeszedł do Bulls, gdzie znowu triumfował. Został tam kolegą Scottiego Pippena, którego kiedyś, grając dla Pistons, brutalnie sfaulował. Innym razem kopnął kamerzystę. Wtedy przed halą The Palace nie palnął sobie w łeb i tak – jak twierdzi – narodził się nowy Dennis Rodman. Czy lepszy – to już inna sprawa.

„Dżentelmen"

Piłka nożna i koszykówka to sporty kontaktowe, walka – nie zawsze czysta – jest nieunikniona. Ale brudne zagrywki występują również w tych dyscyplinach, w których do bezpośrednich starć wcale nie dochodzi. O tenisowych prowokatorach napisano już wiele, weźmy inną grę dżentelmenów (?) – snooker. Oto Ronnie O'Sullivan, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że prowadził higieniczny tryb życia. Przez lata brał narkotyki i antydepresanty. Złośliwi twierdzili, że przy stole bilardowym zachowuje się jak małpa: robi dziwne miny, lekceważące gesty, złośliwie się uśmiecha. Cotygodniowe libacje nie przeszkadzały mu wygrywać, brylował zarówno w podejrzanych spelunach, jak i przy snookerowym stole. Wóda, prochy, palenie trawy, rozpad życia rodzinnego – to wszystko było jego udziałem.

Wychodził na wódkę z kumplami wieczorem i wracał rano. „Działo się tak tylko w czwartki – graliśmy w backgammona, wypijaliśmy kilka drinków, wypalaliśmy parę skrętów. Zawsze piłem wyłącznie wódkę. To jedyny alkohol, który nie sprawia, że pijąc go, czuję się źle". W innym miejscu autobiografii dodawał: „Dobry dzień spędzałem przy wódce z sokiem pomarańczowym. Wypijałem pewnie z dziesięć takich drinków. Do domu wracałem o trzeciej nad ranem i sięgałem po wino. Do tego dochodziło parę skrętów". W końcu zrezygnował z czwartkowych popijaw. Zrozumiał, że jest uzależniony i musi przestać. Po pobycie w klinice odwykowej chodził na spotkania AA. Kupił sobie łódź, zacumował w Shieffield i mieszkał na kanale Hertfordshire. Znudziło mu się szybko, zresztą jak wiele zabawek, które miał krótko i wyrzucił. Czytając jego biografię („Running"), odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z niesfornym chłopcem, który po prostu pogubił się w życiu. Kiedy postanowił sobie zrobić przerwę od snookera, zatrudnił się na farmie, doglądał świń, przerzucał gnój i bardzo mu się to podobało.

Nie miał łatwego życia. Jako 17-latek był już profesjonalistą, gdy ojciec, który zawsze go wspierał, trafił do więzienia za morderstwo. Również matka spędziła nieco czasu w zakładzie karnym – za oszustwa podatkowe. Być może ten nieporządek w życiu przeniósł się potem na jego zachowanie przy stole?

Był 2006 rok, rozgrywki w ramach UK Championship w Yorku. O'Sullivan zakończył mecz, po prostu wychodząc z sali. Rywal, sędzia, publiczność – wszyscy byli skonsternowani, nie było wiadomo, co się stało. Sprawca całego zamieszania wspominał to tak: „Wreszcie nadszedł mecz przeciwko Hendry'emu [siedmiokrotny mistrz świata – przyp. red.]. Grałem koszmarnie, nie udawało mi się wbić żadnej bili, źle uderzałem. Przegrywałem 1:4. Stephen grał dobrze, więc pomyślałem: wychodzę i zorganizuję sobie jakiś fajny wieczór. Było coś około 16, pomyślałem, że mam tu dwóch dobrych kumpli, którzy lubią dać w palnik. Dzisiaj się nawalę jak messerschmitt. (...) Najzwyczajniej w świecie nie chciałem tam siedzieć. Odwróciłem się na pięcie, uścisnąłem dłoń sędziemu, potem wymieniłem uścisk dłoni z Hendrym i rzuciłem: Powodzenia, Steve. Po czym wyszedłem". Potem przeprosił, ale większość ekspertów uznała, że zhańbił szlachetną grę.

Innym razem, w czasie gry z Markiem Kingiem, położył sobie mokry ręcznik na głowie. Tłumaczył to w prosty sposób: „King wszystko robi nie tak: źle stoi, źle podpiera kij, źle uderza. W jego grze nie ma ani krzty płynności. Z całym szacunkiem dla Marka – po prostu musiałem położyć sobie mokry ręcznik na twarz, żeby dłużej tego nie oglądać. Bałem się, że będę go widział nawet przez ten ręcznik. Zasłaniając sobie głowę, cały czas myślałem: – Chryste, czy ja go ciągle widzę? Na szczęście nie widziałem".

Podczas turnieju w Chinach odłożył mikrofon i sądząc, że jest wyłączony, zaczął opowiadać sprośne żarty (jeśli w ogóle można to było uznać za żarty). Okazało się, że wszystko było słychać. W angielskich mediach wybuchła burza. Znowu musiał przepraszać, ale chińscy kibice podobno nie czuli się urażeni. „Ze wszystkimi moimi demonami, z dala od mamy i taty, z piciem i ćpaniem, z obsesjami i depresjami zdobyłem cztery mistrzostwa świata. Nieźle jak na takiego popaprańca" – napisał w autobiografii, a potem dołożył piąte mistrzostwo w 2013 roku. Prawdopodobnie udało mu się dlatego, że jedną z jego obsesji jest bieganie.

Pitbul

Diego Costa też nie miał łatwo. Do Europy trafił jako 18-latek. Jego gwiazda nie rozbłysła od razu. Jeszcze dwa lata wcześniej zajmował się handlem podróbkami w Sao Paulo i nawet nie myślał o karierze piłkarza. Uciekł z prowincjonalnego Lagarto za lepszym życiem, choć akurat nie mógł powiedzieć jak Rodman, że jest nikim i pochodzi znikąd. Fakt, grał raczej na pastwisku niż na boisku, ale jednak pochodził ze średnio zamożnej rodziny. Sam uczył się piłki, a że był zawzięty, to się nauczył. W Brazylii nigdy nie zagrał w profesjonalnym klubie. W Sao Paulo występował w drużynie Barcelona Esportiva Capela, ale o Barcelonie prawdziwej albo o Madrycie, gdzie wreszcie eksplodował jego talent, nawet nie marzył.

O korzeniach nie zapomniał, w Lagarto działa dzięki niemu futbolowa szkółka, trenerzy opiekują się młodymi zawodnikami, którzy mogą się skupić tylko na piłce. W Lagarto ciągle go kochają, ale tylko tam. Przecież zdradził Brazylię na rzecz Hiszpanii, choć deklarował, że będzie reprezentował kraj urodzenia. A jednak ostatecznie wybrał nową ojczyznę. W Brazylii miał wówczas przeciw sobie wszystkich – kibiców i dziennikarzy. Liczyli na niego, bo to świetny piłkarz, poza tym, że trudny. Zawsze miał lepsze od rówieśników warunki fizyczne i nauczył się to wykorzystywać, nieraz brutalnie. W czasie jednego z turniejów wypatrzyli go poszukiwacze talentów pracujący dla najpotężniejszego piłkarskiego menedżera Jorge Mendesa. Dostrzegli to, co inni przeoczyli, a o czym sam młodzieniec nie miał pojęcia: że jest nie tylko siłaczem i brutalem, ale że ma wielki talent, tylko trzeba go oszlifować.

Długo krążył między niewiele znaczącymi klubami z Półwyspu Iberyjskiego, by wreszcie osiągnąć sukces z Atletico Madryt – drużyną pitbuli. Twardych i nieustępliwych, tak samo jak on, dlatego idealnie tam pasował. Potem przeniósł się do Chelsea, gdzie obecnie występuje. Costa opowiada, że chce pomóc dzieciakom z Lagarto, dać im szansę, której on sam nie miał. Dodaje, że dzięki temu może będą się trzymać z dala od narkotyków, a on musi im dawać przykład, nie może ich zawieść. Brzmi to pięknie, ale jaki to przykład, kiedy wciąż bije, kopie i zaczepia przeciwników?

Jose Mourinho, trener Chelsea, sam mistrz prowokacji, usprawiedliwia Costę, a nawet więcej: twierdzi, że tego właśnie oczekuje, i dowodzi, że także my – kibice, dziennikarze – na to czekamy. Protestujemy, zżymamy się, irytujemy, ale być może Mourinho ma rację. Vinnie Jones, Rodman, O'Sullivan oraz Diego Costa bez wątpienia nie czynią sportu lepszym, ale zapomnieć o nich trudno.

Piłkarz Chelsea Londyn Diego Costa daje pokazy chamstwa regularnie, ostatnio w derbowym meczu z Arsenalem. Jego prowokacje wobec Laurenta Koscielnego zaowocowały w końcu czerwoną kartką, ale przecież nie dla Costy, on karany jest rzadko – z boiska wyleciał kolega Koscielnego z Arsenalu, który nie wytrzymał i sam wymierzył sprawiedliwość wrednemu Brazylijczykowi, skoro sędzia pozostawał ślepy. Costa robi tak od lat: prowokuje, udaje niewiniątko i dobrze na tym wychodzi, co jest o tyle dziwne, że wygląda jak oprych. Mimo to sędziowie ciągle dają się nabierać. Dopiero po meczu z Arsenalem został zdyskwalifikowany pod presją opinii publicznej.

Pozostało 96% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co nas doprowadziło do "stref wolnych od dzieci"
Plus Minus
Niezwykłe życie Geoffreya Hintona. Od sieci neuronowych do ostrzeżeń przed AI
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie