Zachowanie polskiego świata politycznego i okołopolitycznego wobec fenomenu polskiej prezydentury (nie, nie chodzi mi o tę obecną, lecz ogólnie o kształt, jaki instytucja ta przybrała już bardzo dawno temu, i rolę, jaką odgrywa ona w państwie) przypomina człowieka zmuszonego do codziennego chodzenia boso po drewnianej desce, z której czubkiem do góry sterczy ogromny, zardzewiały, ostry gwóźdź.
Wszyscy mówią, że nie da się go z deski usunąć; z woli niebios po prostu musi tam tkwić. A skoro tak, to skazany na użytkowanie deski człowiek nie próbuje nic z nim zrobić, wyrabia sobie natomiast umiejętności obchodzenia go czy takiego stawiania stóp, które pozwoli mu uniknąć przebicia skóry. A że zarazem długofalowo powoduje to zniekształcenie kości, nie mówiąc już o tym, że przejście na drugą stronę deski, które trzeba powtarzać po wielekroć w ciągu dnia, trwa o wiele dłużej niż powinno i wymaga więcej mozołu – to mniejsza. Przyzwyczajenie to straszna siła.
Czytaj więcej
I ekipa Donalda Trumpa, i zachodnia opinia publiczna wydają się być zgodne, że jeśli uda się Ukrainę namówić na ustępstwa, Władimir Putin zgodzi się na zawieszenie broni. Ale właściwie dlaczego miałby to zrobić?
Polski model prezydentury nie ma merytorycznej racji bytu
Ten fatalizm i wynikające z niego zaniechanie są o tyle zdumiewające, że katalog antyfunkcjonalności polskiej prezydentury jest znany powszechnie i w zasadzie nikt go nie kwestionuje – czyli nikt nie broni merytorycznie jej, zapisanej w konstytucji, konstrukcji.
Zrekapitulujmy dla porządku i skrótowo to, co jest oczywiste dla wszystkich, zajmujących się polityką III RP: polski prezydent ma ogromny polityczny mandat, wyłaniany jest bowiem w wyborach powszechnych. Ma więc taki mandat społeczny, jaki posiada cały Sejm – czyli wielokrotnie większy niż którykolwiek z 460 posłów.