Czas przemyśleć, kim ma być polski prezydent

Wybory prezydenckie, poprzez swój polaryzacyjny charakter, to narzędzie wprost doskonałe do wykorzystania w kulturze konfrontacji. Utrzymywanie elektoratów w stanie wojennego napięcia odwraca ich uwagę.

Publikacja: 06.12.2024 07:05

Formalna głowa państwa – wybrana, przypomnijmy, przez cały naród – może kreować rzeczywistość w bard

Formalna głowa państwa – wybrana, przypomnijmy, przez cały naród – może kreować rzeczywistość w bardzo umiarkowanym stopniu. Na zdjęciu: uroczystość inauguracji II kadencji prezydenta RP Andrzeja Dudy, 6 sierpnia 2020 r.

Foto: Piotr Molęcki/East News

Zachowanie polskiego świata politycznego i okołopolitycznego wobec fenomenu polskiej prezydentury (nie, nie chodzi mi o tę obecną, lecz ogólnie o  kształt, jaki instytucja ta przybrała już bardzo dawno temu, i rolę, jaką odgrywa ona w państwie) przypomina człowieka zmuszonego do codziennego chodzenia boso po drewnianej desce, z której czubkiem do góry sterczy ogromny, zardzewiały, ostry gwóźdź.

Wszyscy mówią, że nie da się go z deski usunąć; z woli niebios po prostu musi tam tkwić. A skoro tak, to skazany na użytkowanie deski człowiek nie próbuje nic z nim zrobić, wyrabia sobie natomiast umiejętności obchodzenia go czy takiego stawiania stóp, które pozwoli mu uniknąć przebicia skóry. A że zarazem długofalowo powoduje to zniekształcenie kości, nie mówiąc już o tym, że przejście na drugą stronę deski, które trzeba powtarzać po wielekroć w ciągu dnia, trwa o wiele dłużej niż powinno i wymaga więcej mozołu – to mniejsza. Przyzwyczajenie to straszna siła.

Czytaj więcej

Co dalej z wojną Rosji z Ukrainą? Putin wcale nie musi się zgodzić na ofertę Trumpa

Polski model prezydentury nie ma merytorycznej racji bytu

Ten fatalizm i wynikające z niego zaniechanie są o tyle zdumiewające, że katalog antyfunkcjonalności polskiej prezydentury jest znany powszechnie i w zasadzie nikt go nie kwestionuje – czyli nikt nie broni merytorycznie jej, zapisanej w konstytucji, konstrukcji.

Zrekapitulujmy dla porządku i skrótowo to, co jest oczywiste dla wszystkich, zajmujących się polityką III RP: polski prezydent ma ogromny polityczny mandat, wyłaniany jest bowiem w wyborach powszechnych. Ma więc taki mandat społeczny, jaki posiada cały Sejm – czyli wielokrotnie większy niż którykolwiek z 460 posłów.

Za takim mandatem powinna iść jakaś proporcjonalna do niego, realna władza. Ale nie idzie. W Polsce prezydent nie tylko nie stoi na czele władzy wykonawczej, ale zdecydowanie więcej kompetencji w obszarze egzekutywy należy do rządu. Rządu powoływanego przez aktualną sejmową większość, składającą się z posłów, z których każdy ma zaledwie 1/460 część mandatu prezydenta. Formalna głowa państwa – wybrana, przypomnijmy, przez cały naród – może kreować rzeczywistość w bardzo umiarkowanym stopniu.

W oczywisty sposób musi to budzić – i budzi – frustrację prezydenta. Każdego prezydenta. Dlatego, że ma on przed oczyma przykłady innych prezydentów wybieranych w wyborach powszechnych cieszących się znacznie bardziej realnymi kompetencjami.

A przy tym z jego osobą ogromna, nieświadoma konstytucyjnych realiów część społeczeństwa wiąże ogromne oczekiwania i nadzieje (na całym obszarze byłego ZSRR i bloku radzieckiego w odbiorze społecznym prezydent stał się następcą dawnych sekretarzy – pierwszych czy generalnych – partii komunistycznych, przejął ich kompetencje, a upływ czasu zmienił tę ludową percepcję urzędu głowy państwa jedynie w niewielkim stopniu), których on po prostu nie jest w stanie nawet próbować spełnić. Bo nie ma takich uprawnień.

Dodajmy, że te oczekiwania i nadzieje wzmaga część internetowej popkultury – rozmaite krążące w sieci humorystyczne filmiki często przedstawiają prezydenta jako uosobienie władzy. Czyni to także często nieżyczliwa danemu prezydentowi część polityków. Ci dobrze wiedzą, jak jest, ale cynicznie wykorzystują niewiedzę znacznej części obywateli, sugerując, że gdyby aktualna głowa państwa miała dobrą wolę, to ze wszystkim byłoby zupełnie inaczej.

Powiedzmy to wyraźnie: istnienie prezydentury w jej obecnej formie oszukuje społeczeństwo. Nie pozwala mu zrozumieć politycznego systemu. Zafałszowuje rzeczywistość.

Trzeba zmienić Konstytucje RP. Jest to trudne, ale trzeba spróbować

Jak to się stało, że zafundowaliśmy sobie coś tak antyfunkcjonalnego? Antoni Dudek mówi, że taka prezydentura to toksyczny spadek po „wojnie na górze” między elitami solidarnościowymi z lat 1989–1990 – bo to wtedy obóz Tadeusza Mazowieckiego narzucił powszechne wybory prezydenta, mając nadzieję, że właśnie w ten sposób pokona Lecha Wałęsę. To jedynie część prawdy.

Inny jej fragment, moim zdaniem istotniejszy, to przebieg prac konstytucyjnych już w III RP, w Sejmach I i II kadencji. Przebieg, naznaczony w pierwszym, najbardziej znaczącym dla przyjętych ostatecznie rozwiązań okresie, przede wszystkim przez obawę zdecydowanej większości klasy politycznej przed będącym już prezydentem, agresywnie rozpychającym swoje kompetencje i wiążącym ze sobą aparat siłowy Lechem Wałęsą – jako przed kandydatem na autokratę.

Niezależnie jednak od praprzyczyn stworzenia tej niesłychanie szkodliwej konstrukcji powstaje pytanie, dlaczego świat polityki przyjmuje ją tak, jakby była prawem natury. Rzecz jasna jest prawdą, że zmienienie jej oznaczałoby zmianę konstytucji, do czego od 1997 roku nikt nigdy nie miał potrzebnej większości. Zmiana ustawy zasadniczej, zwłaszcza tak fundamentalna, byłaby więc przedsięwzięciem obiektywnie bardzo trudnym. Stwierdziwszy to, skonstatujmy, że nikt nigdy nie próbował.

Nietrudno domyślić się przyczyn, z których pierwsza dotyczy nie tylko kwestii prezydentury, ale w ogóle – konstytucji 1997 roku jako takiej. Jest ona dla całej liberalno-lewicowej strony sporu niezwykle ważnym elementem autoidentyfikacji i przedmiotem dumy. Była ona efektem fenomenu, dla tej strony wręcz kultowego – czyli współpracy czołowych polityków obozu liberalnego (wtedy była to Unia Wolności, partia, przypomnijmy, nie tylko Bronisława Geremka, Leszka Balcerowicza czy Tadeusza Mazowieckiego, ale wówczas również Donalda Tuska) z liderami ówczesnej lewicy. Jest związana silnie z nazwiskiem Aleksandra Kwaśniewskiego – w momencie jej uchwalania prezydenta, a przedtem przewodniczącego Komisji Konstytucyjnej – które utożsamiane jest w tym obozie ze złotym wiekiem III RP.

Wreszcie – konstytucja była niegdyś przedmiotem silnych ataków ze strony prawicy, a i obecnie demonstruje ona wobec niej dystans. To w polskiej rzeczywistości wystarcza, aby liberałowie i lewica reagowali alergicznie na sugestie jej zmieniania. Choć przecież nie trzeba koniecznie zgadzać się z głosami odrzucającymi obecną ustawę zasadniczą jako „nihilistyczną” ze względu na brak w preambule odpowiedniego natężenia odwoływania się do wartości i patriotyzmu, by dostrzec niefunkcjonalności zbudowanego na jej podstawie modelu funkcjonowania państwa.

Ponadto, i tu wracamy już do węższego problemu powszechnych wyborów prezydenckich – ich ewentualne zniesienie zdecydowanie nie spodobałoby się społeczeństwu, które bardzo je polubiło. Ich likwidację uznano by za próbę odebrania Polakom ich naturalnego prawa, za zamach na demokrację. I fakt że w bardzo wielu państwach demokratycznych prezydenta wybiera parlament, nie wpłynąłby na te emocje, nawet gdyby udało się doprowadzić go do w miarę powszechnej świadomości.

A przy tym współczesna kultura polityczna jest kulturą agresji i konfrontacji nierównie bardziej niż kiedyś. Obie główne strony sporu korzystają z tego i nauczyły się grać w tych warunkach. Wybory prezydenckie, poprzez swój polaryzacyjny charakter, to narzędzie wprost doskonałe do wykorzystania w kulturze konfrontacji. Również dlatego, że utrzymywanie elektoratów w stanie wojennego napięcia odwraca ich uwagę od spraw merytoryczno-programowych, a wypadku ugrupowania sprawującego aktualnie władzę – od jakości rządzenia.

Na koniec, niepokrywanie się terminów wyborów prezydenckich i parlamentarnych daje aktualnie opozycyjnej partii szansę na potraktowanie elekcji prezydenta jako okazji do wywalczenia zmiany trendu, który wcześniej pozbawił ją władzy. Jako prefiguracji następnych wyborów parlamentarnych. I z wszystkich tych przyczyn bardziej opłaca się lawirować dookoła gwoździa.

Czytaj więcej

Prezydent potrzebny od zaraz

Obecny model prezydentury wyrządza Polsce wielkie szkody

Nie zgadzam się z tą niewypowiadaną głośno konkluzją świata politycznego. Sądzę bowiem, że niedostatecznie ostro widzimy szkody, jakie istniejąca konstrukcja prezydentury wyrządza państwu.

Myślę tu w pierwszym rzędzie o tym, że periodyczne paroksyzmy konfliktów między kolejnymi rządami a kolejnymi prezydentami nie tylko podwyższają temperaturę wewnętrznej wojny oraz obniżają, i bez tego w Polsce tradycyjnie niewysoką, jakość rządzenia. One też drastycznie redukują skuteczność Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej.

Podobnie jak jakość rządzenia, również ta skuteczność jest tradycyjnie… taka, jaka jest. Nie będę tu się znęcał, dając przykłady. Oczywiście, nasz kraj nie jest i nie będzie mocarstwem, a zdarzające się niektórym ataki megalomanii są groteskowe i szkodliwe. Ale z drugiej strony jest jasne, iż obiektywnie rosnący, a już dawniej spory potencjał naszego kraju nie przekłada się w wystarczającym stopniu na jego znaczenie międzynarodowe. I na efektywność realizacji stawianych sobie celów. Rzecz jasna odrębną kwestią jest sposób, w jaki te cele są formułowane; tu też wiele dałoby się powiedzieć o oscylowaniu między klientelizmem a megalomanią. Długo można by też rozprawiać o jakości realizującego je aparatu państwowego. Ale niezależnie od tego jest też problem konsekwencji i spójności działań państwa, rozumianego całościowo.

I jest on wręcz, w sytuacji istnienia niedostatków, zasygnalizowanych wyżej, tym ważniejszy. Bo jeśli kierowca rajdowy ma rozklekotany samochód, to tym ważniejsze jest, aby potrafił skoordynować pracę obu rąk.

Ta koordynacja jest kluczowa zwłaszcza w sytuacji kohabitacji. Kohabitacji rozumianej czy to klasycznie – jako sytuację, w której głowa państwa i rząd są z przeciwnych obozów, jak i mniej klasycznie – kiedy obóz jest w szerokim tego słowa znaczeniu ten sam, ale prezydent i premier uosabiają dwa jego odłamy. Wtedy dla skutecznej realizacji racji stanu (a przedtem – dla określenia, czym ona na danym etapie jest) potrzeba wspólnej pracy. I właśnie – koordynacji.

I to jest oczywiście możliwe. Kraje, w których poczucie państwowe jest zakorzenione od stuleci, w których patriotyzm był zawsze tożsamy z pracą dla państwa, kraje, w których przynajmniej do niedawna tak było (bo świat się zmienia i demon polaryzacji niszczy nie tylko nas) są tego dowodem. Jest to możliwe także tam, gdzie między siłami politycznymi nie ma realnych różnic albo przynajmniej nie są one substancjalne. Gdzie ugrupowania polityczne tworzą jedną polityczną elitę, której poszczególne elementy sukcesywnie zmieniają się na prowadzeniu, po wyborach nieco się posuwając i nieco ustępując sobie wzajemnie. W takich krajach efektywna kohabitacja jest jak najbardziej nie tylko wykonalna, ale bywała czymś zupełnie normalnym.

Ale nie u nas, i nie ma tu miejsca na długie rozważania dlaczego. „Za dużo ważniejsze uważamy to, żeby zaszkodzić naszemu wrogowi wewnętrznemu, niż żeby współpracować choćby w minimalnym zakresie na rzecz dobra nazwijmy to wspólnego, państwowego. I to się nie zaczyna ani po 1989 roku, ani po 1918 roku, to się zaczyna od XVII wieku” – mówi profesor Andrzej Nowak w swojej najnowszej książce, i trudno opisać to lapidarniej.

Trzeba urealnić urząd prezydenta Polski

Już dawno, pod naporem faktów, odeszły do lamusa XIX-wieczne, scjentystyczne złudzenia, jakoby rozmaite rozwiązania ustrojowe, aplikowane krajom różnym kulturowo, doprowadzały w końcu do tego samego efektu. Odwrotnie – potrafią one, w zależności od cywilizacyjnego podłoża, dać całkowicie różne rezultaty. Polska nie jest pod tym względem wyjątkiem.

A zatem skoro do kohabitacji nie jesteśmy zdolni, to może lepiej, żeby nasz polityczny system tej zdolności od nas nie wymagał? Żeby uniemożliwiał zaistnienie takiej sytuacji?

Ponieważ niewiele wskazuje, aby wojna polsko-polska miała w przewidywalnej przyszłości wygasnąć, należałoby dostosować do tej permanentnie wojennej sytuacji system polityczny. Tak aby minimalizować straty, nieuchronnie przez tę wojnę powodowane. Kluczowym elementem tego dostosowania powinno być „uzwyczajnienie” polskiej prezydentury.

Można to osiągnąć na dwa sposoby. Albo doposażając głowę państwa w nowe, realne kompetencje, czyniące z niego prezydenta na wzór francuski, czyli dające mu możliwość sterowania państwem nawet wtedy, kiedy w Sejmie zaistnieje przeciwna mu większość. Albo odwrotnie – wprowadzając system kanclerski, czyli czyniąc z premiera de facto głowę władzy wykonawczej. Likwidując przy tym powszechne wybory prezydenta, wprowadzając wyłanianie go przez parlament (polską tradycją było, przypomnijmy, dokonywanie wyboru głowy państwa przez Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone obie izby). I dodatkowo jeszcze redukując mu, głównie na rzecz premiera, kompetencje, co uczyniłoby z prezydentury urząd w zasadzie symboliczny i honorowy.

Wtedy byłaby ona domyślnie przeznaczona dla starych szanowanych profesorów, satysfakcjonujących się samym prestiżem, bez realnej władzy. Albo – dla starych, bardzo zasłużonych polityków na sam koniec kariery, bezpośrednio po jej topie, jako najbardziej honorowa emerytura (tu przykładem mógłby być np. obecny prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier).

Niezależnie od tego, którą opcję by przyjęto, należałoby, poprzez odebranie prezydentowi kompetencji w danym obszarze, wyzwolić go od większości funkcji „notarialnych” – czyli obowiązku realizowania decyzji podjętych przez kogoś innego. W tym zakresie, w jakim jest to do pomyślenia – lepiej niech podpisuje i wręcza ten, kto naprawdę daną decyzję podjął. Nie widzę na przykład powodu, dla którego prezydent musiałby nadawać tytuł profesorski komuś, kto jego zdaniem na tę godność nie zasługuje. Niech więc tytuły formalnie nadaje ten, kto i tak realnie o nich decyduje – czyli w tym wypadku Rada Doskonałości Naukowej.

Czas na zmiany, bo inaczej żaden prezydent nie spełni naszych oczekiwań

Można długo dyskutować, który wariant lepiej sprawdziłby się w konkretnej rzeczywistości państwa polskiego, odpowiadając polskiej kulturze i cechom naszego społeczeństwa. Wadą pierwszego z nich byłoby bez wątpienia m.in. to, że oznaczałby on zawężenie politycznej ekstraklasy do tych polityków, których wybór na prezydenta w powszechnych wyborach można sobie wyobrazić, i podporządkowujących tej perspektywie swoją polityczną drogę. A przecież istnieją bardzo wybitni partyjni liderzy, których z różnych powodów, charakterologicznych czy innych, personalnie zapewne nigdy nie poparłoby 51 proc. głosujących (w przeszłości takim politykiem był np. Leszek Miller) – oznaczałoby to ekskludowanie ich poza superligę, nierzadko z wymierną szkodą dla kraju.

Główną wadą drugiego wariantu byłoby zasadnicze ograniczenie swego rodzaju kontrolnej, hamulcowej funkcji, jaką odgrywa prezydent pochodzący z innego obozu (czy choćby z innego nurtu w tym samym ugrupowaniu) wobec rządu i jego możliwych „reformatorskich przegięć”. Gdyby więc na tę opcję się zdecydować, należałoby zastanowić się nad zrównoważeniem sytuacji. Np. poprzez ustanowienie jakiejś innej instytucji, odgrywającej w tym zakresie rolę podobną, potencjalnie powstrzymującą władzę, ale w odróżnieniu od prezydenta niemogącej aspirować do jej współsprawowania.

Czytaj więcej

Sikorski czy Trzaskowski? Kto kandydatem PiS? Ustawka Tuska i kapelusz Kaczyńskiego

Jednak niezależnie od tych dyskusji i pierwszy, i drugi wariant byłby lepszy dla kraju niż obecny. I pierwszy, i drugi uczytelniałby sytuację, co zawsze jest pożyteczne. I pierwszy, i drugi zwiększałby efektywność rządzenia, a także polską sprawczość na arenie międzynarodowej.

Możliwość dokonania tak fundamentalnej zmiany nie jest dla mnie, rzecz jasna, oczywista. Tu truizm: zwłaszcza w warunkach permanentnego i tak ostrego jak u nas konfliktu wewnętrznego, owocującego niemożliwością nawet rudymentarnego uzgadniania czegokolwiek między obiema stronami. Bardzo, a nawet skrajnie trudne nie znaczy jednak – niemożliwe.

Być może zdobycie w przyszłości przez któryś ze zwalczających się obozów obu Pałaców – Wielkiego i Mniejszego – mogłoby skłonić zwycięską stronę do podjęcia pewnej państwowej refleksji kierunkowej. Ostatecznie, w sytuacji posiadania obu ośrodków władzy nieco łatwiej decydować o przeniesieniu części kompetencji jednego z nich do drugiego niż wtedy, kiedy są one obsadzone przez wrogie sobie frakcje.

Przede wszystkim sądzę jednak, że nadejście czasów, które wielu polityków i w świecie, i u nas określiło już, miejmy nadzieję, że przesadnie, mianem czasów „przedwojennych”, powinno całą klasę polityczną skłaniać do pewnej refleksji na temat wewnętrznej koherencji Rzeczypospolitej i skutków jej braku. Bowiem stawka gwałtownie się zwiększyła; w nowym, niekoniecznie lepszym niż stary świecie państwa decyzyjne mają rosnącą przewagę nad niedecyzyjnymi. Coś w końcu trzeba zrobić z tym gwoździem.

Piotr Skwieciński

Publicysta i dyplomata; był m.in. korespondentem „Rzeczpospolitej” w Rosji oraz dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie.

Zachowanie polskiego świata politycznego i okołopolitycznego wobec fenomenu polskiej prezydentury (nie, nie chodzi mi o tę obecną, lecz ogólnie o  kształt, jaki instytucja ta przybrała już bardzo dawno temu, i rolę, jaką odgrywa ona w państwie) przypomina człowieka zmuszonego do codziennego chodzenia boso po drewnianej desce, z której czubkiem do góry sterczy ogromny, zardzewiały, ostry gwóźdź.

Wszyscy mówią, że nie da się go z deski usunąć; z woli niebios po prostu musi tam tkwić. A skoro tak, to skazany na użytkowanie deski człowiek nie próbuje nic z nim zrobić, wyrabia sobie natomiast umiejętności obchodzenia go czy takiego stawiania stóp, które pozwoli mu uniknąć przebicia skóry. A że zarazem długofalowo powoduje to zniekształcenie kości, nie mówiąc już o tym, że przejście na drugą stronę deski, które trzeba powtarzać po wielekroć w ciągu dnia, trwa o wiele dłużej niż powinno i wymaga więcej mozołu – to mniejsza. Przyzwyczajenie to straszna siła.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego