I powstała luka, o jakiej pan mówi?
Tak. Bo jeszcze trzeba dodać, że w tamtym czasie na kulturę nie starczało pieniędzy i produkcja filmowa bardzo się skurczyła. Ja miałem trochę szczęścia. Zaistniałem w roli scenarzysty w teatrze telewizji i serialach. Często kupowano ode mnie scenariusze filmowe, ale same filmy nie szły do produkcji. Wpadłem więc na pomysł stworzenia cyklu „Święta polskie”. Godzinne obrazy, które w latach 70-tych były drogą do dużego filmu dla wszystkich młodych reżyserów. W redakcji filmowej i dyrekcji programu usłyszałem, że koncepcja jest super. Jako producent wykonawczy wszedł Michał Kwieciński, a głównym został Kuba Mogenstern. I zaczęła się rozmowa o reżyserach. Bardzo chciałem, żeby to byli moi rówieśnicy, czyli coś na kształt formuły z lat 70. Wymieniałem nazwiska, a Kuba Morgenstern na wszystkie moje propozycje odpowiadał: „Nie znam”. W efekcie średnia wieku realizatorów tego cyklu wynosiła na początku chyba powyżej 70 lat. Miałem się od kogo uczyć, ale…
Ale o czym to świadczy?
Młodsze, wchodzące w życie pokolenie było zablokowane przez zbyt małą produkcję. Wtedy zaistniało zaledwie kilka osób, m.in. Maciej Pieprzyca, Artur Urbański, czy Łukasz Barczyk. I to też dzięki TVP! To był trudny czas. Trzeba było pazurami walczyć o debiut. A nie wszystkim się udało. Mariusz Treliński odniósł wielki sukces w operze. Byli też fantastyczni debiutanci, którzy na lata całkiem zniknęli. Jak choćby Wojtek Nowak, autor świetnej „Śmierci dziecioroba”. Nie wszyscy mieli szczęście. Powypadali z zawodowych układów. To po co mieli zapisywać się do SFP?
I rzeczywiście brak tego środkowego pokolenia tak mocno w SFP odczuwacie?
Oczywiście. Dzisiaj młodzi filmowcy nie mogą w Stowarzyszeniu konfrontować się z pokoleniem ojców, bo mają tylko dziadków albo pradziadków. Nie nastąpiła naturalna wymiana pokoleniowa. I uważam, że to jest poważny problem.
A może młodzi nie potrzebują dziś autorytetów?
Jako osoba, która przez 20 lat zajmowała się uczeniem odpowiem, że to nieprawda. Potrzebują. I mają je. Podobnie jak marzenia. Chodzi o to, by świat tych marzeń nie zabił.
Świat czyli realia rynku?
Nasz największy problem polega na tym, że jako środowisko twórcze tkwimy w sytuacji podobnej do PRL-u. Wtedy twórcza wolność była ograniczana przez władzę, a Stowarzyszenie próbowało ten obszar wolności poszerzać. Paradoksalnie dzisiaj jesteśmy w podobnej sytuacji, tyle że ogranicza nas komercja. Młodzi ludzie, którzy tak fantastycznie włączyli się w walkę o tantiemy, widzą swojego naturalnego sprzymierzeńca w platformach, nie do końca zdając sobie sprawę, że one ograniczą ich marzenia swobodnej wypowiedzi we własnym, artystycznym filmie.
Ja myślę, że młodzi artyści doskonale zdają sobie z tego sprawę, ale z czegoś trzeba żyć. Tylko rodzi się pytanie czy zupełnie porzucają marzenia. Grzegorz Dębowski przez lata robił odcinki serialu „Barwy szczęścia”, a w ubiegłym roku pokazał ciekawy film fabularny „Tyle co nic”.
Nie wszystkim się to udaje. Komercja dając egzystencjalne zabezpieczenie, wyczerpuje. Czasem już nie mamy siły, by realizować własne projekty.
Jak się bronić?
Jako środowisko bardzo potrzebujemy debaty: Po co robimy filmy? O czym one mają być? Czy jest dziś przestrzeń dla kina artystycznego? Te pytania zadawali filmowcy podczas forów, jakie odbywały się na festiwalu gdyńskim w czasach PRL. Chciałbym, żeby dzisiaj podobną rozmowę z młodymi podjęli mistrzowie.
Widownia ostatnio odwraca się od polskich filmów.
Nie wiem, czy ona się naprawdę odwraca, czy po prostu zmienia nawyki. Frekwencja na naszych filmach w kinach rzeczywiście bywa słaba. Ale kiedy ten sam tytuł wchodzi na platformę to nagle staje się przebojem. „Filip” Michała Kwiecińskiego w ciągu tygodnia miał blisko milion odtworzeń. Świat się zmienia. Mój syn kilka lat temu obejrzał „Ojca chrzestnego” Coppoli. Na telefonie komórkowym. Może nam się to podobać lub nie, ale trudno kłócić z faktami. Natomiast uważam, że dla naszego środowiska dzisiaj najważniejsza jest dyskusja o tym, czy w ogóle chcemy robić filmy. Chciałbym, żeby ta rozmowa zaczęła się jak najszybciej. Żeby miała charakter otwarty. I żeby była szczera.
Jest też pytanie na ile środowisko zdołało zachować swoją niezależność? Także pod względem politycznym. Przez 8 lat była mu narzucana „polityka historyczna” - bałwochwalcza, niezgodna ze trendami światowymi, gdzie artyści szukają w historii nie heroizmu, lecz lekcji, często bardzo gorzkiej i paraleli do czasów współczesnych.
Ta polityka przez słabą jakość filmów sama się wyautowała. Zmarnowano olbrzymią kasę, ale dzisiaj zagrożenia są zupełnie gdzie indziej. Choćby w tym, o czym rozmawialiśmy czyli komercji.
Jako prezes SFP nie uniknie pan polityki. Jak w tej chwili wyglądają relacje między kulturą a polityką?
Poprzedni rząd traktował kulturę w instrumentalny sposób, zgodnie z leninowską zasadą, że kino to jest ważny oręż. I może ta zasada bywa słuszna, ale zabrakło Eisensteinów. Obecny z pewnością nie ma takiego przeświadczenia. Chciałbym jednak, żeby pokazał, że lubi, ceni i rozumie kino. Czas pokaże, jak ułoży nam się współpraca.
Można usłyszeć opinie, że SFP było w ostatnich latach za bardzo związanie z PIS-em.
W odniesieniu do środowiska są to opinie przesadne, choć relacje prezesa Bromskiego z dyrektorem Śmigulskim były jakoś szczególne, może nawet bliskie. Dzięki temu załatwiano pewne rzeczy, ale płaciliśmy za to, choćby milczeniem, nie zwracaniem uwagi na skandaliczne traktowanie wielu koleżanek i kolegów. Ostatecznie myślę, że na tym wiele straciliśmy, zbyt wiele.
Co jest dzisiaj, pana zdaniem, ważne dla kultury?
My oczywiście mamy jako środowisko masę własnych problemów, ale jeśli nie załatwimy sprawy kultury w gminie, to nie ruszymy dalej. Trzeba dofinansować domy kultury, a jeśli ich nie ma to może biblioteki, która przejmują ich zadania. Tam jest nasza widownia, tam są nasi czytelnicy. Jeśli ich utracimy, to będzie nam w przyszłości bardzo trudno. A, niestety, nie widzę tu ze strony władz żadnego ruchu. Ponad rok temu, na spotkaniu Platformy, przygotowującej swój program na wybory, padła propozycja przeznaczania 1% z CIT-u w gminie na rzecz kultury. To by zupełnie zmieniło sytuację. Bo prowincja jest spauperyzowana. Ludzie, którzy tam pracują, także dla nas, twórców, jeśli w ogóle są opłacani, to zarabiają poniżej średnich krajowych. To już nie jest uwiąd. To powolne umieranie.
Sam pan przecież przyznał, że uczestnictwo w kulturze coraz częściej odbywa się poprzez portal, komputer, komórkę.
Ale świat się przed tym broni. Dużo podróżowałem po Europie i widziałem, jak to działa w Niemczech, Austrii, Francji. Dlaczego nie może tak być u nas? Myślę o dostępie do kultury, edukacji przez kulturę. Dlaczego uzdolnione muzycznie dziecko musi dojeżdżać 40 czy 50 kilometrów do jakiejś szkoły na popołudniowe zajęcia z instrumentu. Zamiast iść za talentem, zrezygnuje, bo będzie zbyt zmęczone, albo rodzice nie będą mieli na paliwo. My się do takiej sytuacji przyzwyczailiśmy, tylko, że kiedyś za to zapłacimy. Społeczeństwo o ograniczonych możliwościach poznawczych jest znacznie bardziej podatne na manipulacje. A kultura jest istotnym, jeśli nie najistotniejszym elementem wychowywania obywatelskiego. Jakiej więc chcemy Polski? Wiem, że wybiegamy poza sprawy Stowarzyszeniowe, ale takie kwestie też są w tle naszych obecnych dylematów. Zadamy je po swojemu: jakie my chcemy robić filmy? Po co?
I dla kogo?
Tak! Brakuje nam takiego namysłu. Pędzimy gdzieś, bo świat pędzi. Ale dokąd mamy dotrzeć nie wiemy. I myślę, że zagubiliśmy po drodze marzenie o Polsce. Pokolenie moich dziadków, które było przy powstawaniu spółdzielczego Żoliborza tęskniło za szklanymi domami, miało do czego biec.
Myśli pan o karierze politycznej?
Nie mam takich aspiracji. Chciałbym po prostu najbliższy czas oddać stowarzyszeniu. Sprawić, żebyśmy za rok, dwa, trzy byli w zdecydowanie lepszej kondycji niż dzisiaj. Bardziej zintegrowani i świadomi.
Zaczęliśmy rozmowę od pana filmu, więc na koniec zapytam: ma pan teraz czas na własną twórczość?
No nie mam. Kilka lat temu, ograniczyłem wszystkie zajętości, nawet zajęcia ze studentami, żeby domknąć kilka historii. Jestem bardzo mocno związany z moimi bohaterami. Z niektórymi rozmawiam całe lata. I ostatnio mam poczucie, że ich zostawiłem, jakoś oszukałem. Teraz, po „Minghunie”, chciałem wrócić do historii z dzieciństwa a prezesowanie, już to wiem, zaburzyło na razie te plany. Mam nadzieję, że jednak już jesienią znajdę czas, żeby gdzieś wyjechać na chwilę i znaleźć czas na pisanie. Niezmiennie jestem optymistą.
Rozmawiała Barbara Hollender