Nie można wierzyć publiczności festiwalowej. Komedia chłodno przyjęta w Cannes okazuje się całkiem zabawną produkcją i do tego niegłupim filmem. Takim, jakiego można by się spodziewać po twórcy równie doświadczonym co laureat Złotej Palmy za pamiętny „Pokój syna” z 2001 r.
Tym razem włoski reżyser – niczym Filip Mosz z „Amatora” Krzysztofa Kieślowskiego – kieruje kamerę na samego siebie. Przez ten pryzmat przygląda się kondycji współczesnego kina, pokpiwa z europejskich twórców i własnego wizerunku. Stąd włoscy dziennikarze doszukiwali się w „Lepszym jutrze” podsumowania życiowego dorobku cenionego twórcy. Spojrzenia na artystę niespełnionego, który nie rezygnuje z prób stworzenia kolejnego arcydzieła, choć życie rzuca mu kolejne kłody pod nogi.