Świat według Johna Irvinga

„Aleja tajemnic" to powieść wydumana. Ostatnie książki Johna Irvinga pokazują, że pisarz znalazł się na równi pochyłej.

Publikacja: 21.01.2016 23:28

John Irving, „Aleja tajemnic”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015

Foto: Plus Minus

Irving trafił w swój czas. W 1967 roku amerykański pisarz i teoretyk literatury John Barth w eseju „Literatura wyczerpania" ogłosił koniec powieści. Był to zresztą tekst, który okazał się proroczy: trudno powiedzieć, by w ostatnim półwieczu ukazała się rzecz, która zrewolucjonizowałaby najpopularniejszy z gatunków literackich. Irving zadebiutował rok po tekście Bartha książką „Uwolnić niedźwiedzie". U schyłku lat 60. Stany Zjednoczone próbowały wyplątać się z wojny w Wietnamie, studenci protestowali w Paryżu, Woodstock zamieniał się w lato miłości, a postmoderniści szturmem brali świat humanistyki – najpierw zachodnioeuropejskiej, potem amerykańskiej.

Wydawało się, że zarówno Barth, jak i czołowy filozof postmodernizmu Francuz Jacques Derrida, głoszący, że nie istnieje nic poza tekstem, mogą mieć rację. Pogłoski o śmierci tradycyjnej fabuły już wkrótce okazały się głęboko przesadzone, a John Irving był jednym z tych pisarzy, którzy dowiedli, że powieść – ta najbardziej tradycyjna formalnie, pragnąca w pierwszej kolejności przybliżyć czytelnikowi ciekawą historię – nie tylko wciąż żyje, ale też ma się zaskakująco dobrze.

Pierwsze trzy książki Irvinga sprzedały się jednak ledwie w kilkutysięcznych nakładach, a pisarz musiał utrzymywać się z prowadzenia zajęć i warsztatów dla młodych prozaików. Na wielki sukces pracował przez dekadę. Od początku twierdził, że powieści nie należy pisać po to, żeby zachwycały intelektualnie. Powinny poruszać, niepokoić, przerażać – jednym słowem: budzić emocje. Przełom lat 70. i 80. przyznał mu rację. Owoce przyszły, gdy tylko zmienił wydawnictwo, w którym publikował. Przeszedł do małego Duttona, będącego dziś zresztą częścią brytyjskiego Penguina, wydawniczego molocha. Oficyna z Bostonu obiecała postawić na promocję jego kolejnej książki.

Sukces przeszedł chyba oczekiwania wydawcy i samego pisarza, „Świat według Garpa" stał się ogromnym bestsellerem, a Irving wskoczył do ścisłej czołówki współczesnej literatury amerykańskiej. Przy okazji został jednym z tych, którzy należą do – niewątpliwie wąskiego – grona pisarzy popularnych, a zarazem cenionych przez krytykę. W 1979 roku „Świat według Garpa" nominowano do National Book Award, obok Pulitzera najbardziej prestiżowej nagrody literackiej w Stanach Zjednoczonych. Rok później Irving zgarnął laur za wydanie w miękkiej okładce (przyznawano go tylko przez cztery lata).

W 1982 roku święcił kolejny sukces – w finale nagrody znalazł się „Hotel New Hampshire". Był to najlepszy czas w karierze Irvinga, a niejako przy okazji dowód na to, że po szalonych latach 60., eksperymentach grupy OuLiPo i boomie latynoamerykańskim tradycyjna powieść powróciła do łask. Irvinga docenili również czytelnicy: sam „Świat według Garpa" w języku angielskim sprzedał się w ponad 4 milionach egzemplarzy, drugie tyle rozeszło się w przekładach.

Najlepiej być może jednak wyszedł Irvingowi mariaż z kinem. Świetną ekranizację „Garpa" w reżyserii George'a Roya Hilla z Robinem Williamsem w głównej roli (sam pisarz pojawia się tu zresztą epizodycznie jako sędzia zapaśniczy) pamiętają zapewne wszyscy, podobnie jak „Wbrew regułom" w reżyserii Lasse Hallströma ze znakomitym duetem Tobeya Maguire'a i Charlize Theron. Na ekrany przeniesiono również „Modlitwę za Owena" (jako „Simona Bircha", scenariusz wyraźnie odbiegał bowiem od książki, poza jej pierwszym rozdziałem), „Hotel New Hampshire" i „Jednoroczną wdowę" (jako „Drzwi w podłodze"). Ale przygoda Irvinga z Hollywood to nie tylko udane ekranizacje – warto przypomnieć, że za scenariusz do „Wbrew regułom" (adaptacja „Regulaminu tłoczni win"), nad którym pracował 13 lat, pisarz otrzymał w 2000 roku Oscara. Niewykluczone, że niebawem filmowa historia Irvinga zatoczy koło. HBO i Warner Brothers kontaktowały się z nim – jak sam ujawnił w listopadzie 2015 roku – w sprawie miniserialu na kanwie pierwszej z jego ekranizowanych powieści, czyli „Świata według Garpa".

Zapasy z purytanizmem

Kariera Irvinga nie budzi żadnych wątpliwości ani emocji, czego nie da się powiedzieć o jego światopoglądzie. Z pewnością można stwierdzić, że prozy Irvinga nie byłoby bez rewolucji seksualnej lat 60., wojny w Wietnamie i ówczesnego buntu wobec establishmentu i – może przede wszystkim – bez psychoanalizy. Dług wobec niej ma zresztą prawie całe pokolenie amerykańskich pisarzy urodzonych tuż przed II wojną światową lub w jej trakcie, wystarczy wspomnieć Johna Updike'a czy Philipa Rotha (ten drugi zresztą bodaj jako jedyny z wielkich pisarzy swojej generacji wyzwolił się z okowów Freuda i Junga).

Być może bez psychoanalizy obejść się w przypadku Irvinga nie mogło, skoro pisarz urodził się pod nazwiskiem Blunt, a Irvingiem stał się jako sześciolatek. Wychowująca go samotnie matka poślubiła wówczas Colina Irvinga, który uczył historii Rosji w szkole Phillips Exeter Academy. Właśnie w tej szkole średniej John zainteresował się zapasami. Zajmował się nimi przez kolejnych 20 lat, dopóki nie poświęcił się całkowicie literaturze, gdzie zresztą – choćby w „Świecie według Garpa" – arena zajęła poczesne miejsce. Biologicznego ojca, który rozstał się z jego matką w czasie ciąży, nie poznał, choć wiedział, że pan Blunt, weteran II wojny światowej, ogląda czasem jego walki zapaśnicze. Przygoda Irvinga z zapasami ma zresztą całkiem zabawną puentę: w 1992 roku pisarz został włączony do Narodowej Galerii Zapaśniczych Sław, choć chyba ważniejsze w tym przypadku były jego osiągnięcia literackie niż sportowe.

Wielki wpływ – oprócz psychoanalizy i ojczyma – wywarł na Irvingu także rok spędzony w Wiedniu. Wyjechał tam w wieku 22 lat, po tym jak rzucił Uniwersytet Pittsburski. W mieście Freuda spędził wprawdzie tylko rok, ale Wiedeń zajął stałe miejsce w jego twórczości. Pojawiał się choćby w „Hotelu New Hampshire", debiutanckim „Uwolnić niedźwiedzie", „Metodzie wodnej", „Małżeństwie wagi półśredniej" czy „Świecie według Garpa". „Modlitwa za Owena" w dużej mierze była zaś inspirowana Günterem Grassem, a w szczególności „Blaszanym bębenkiem", który Irving przeczytał właśnie w czasie swojego wiedeńskiego roku.

O ile łatwo zrozumieć, dlaczego wyjazd do Austrii i zderzenie z pełną sprzeczności historią Europy – doświadczeniem z perspektywy Amerykanów nie do końca zrozumiałym, a przez to nierzadko formacyjnym – wywarły na młodym Irvingu takie wrażenie, o tyle trudniej znaleźć źródła jego wyraźnej niechęci do Kościoła katolickiego, obecnej zresztą silnie i w najnowszej powieści „Aleja tajemnic". „Jeśli chcesz zostać pisarzem, unikaj katolików" – mówi bohater „Ostatniej nocy w Twisted River", Ketchum. Ketchum to wprawdzie człowiek pełen uprzedzeń, któremu najpewniej nie podoba się tak do końca nic, ale nie pomyliłby się za bardzo ten, kto zechciałby podobne słowa włożyć w usta samego autora. W „Alei tajemnic" ofiarą napaści padają między innymi jezuici i – bodaj w największym stopniu – Jan Paweł II. Irving w swojej twórczości i licznych wypowiedziach występuje także zdecydowanie przeciwko purytańskim korzeniom Ameryki, twierdzi zresztą, że bardziej czuje się obywatelem Nowej Anglii niż Stanów Zjednoczonych.

Głośne jest też jego poparcie dla aborcji. Mówi wprawdzie, że nie uważa jej za coś dobrego, ale sądzi, że kobieta powinna móc zakończyć ciążę. Można by nawet powiedzieć, że prowadzi w tym kierunku krucjatę, opowiadając w wywiadach, że zdobycze lat 60. i 70. są zagrożone (w 1973 roku, po słynnej precedensowej rozprawie Jane Roe versus Henry Wade, aborcja uznana została w USA za legalną). Ten temat – stanowiący poniekąd oś „Regulaminu tłoczni win" – przybiera bardzo ciekawą postać w najnowszej powieści Irvinga, „Alei tajemnic", gdzie skrobanka prowadzi do śmierci nastolatki, w której kocha się główny bohater.

Myliłby się jednak ten, kto w jej śmierci bądź w umierającym na AIDS byłym jezuicie widziałby zwrot światopoglądowy Irvinga. Amerykanin potępia tu nie samą aborcję – o niepotrzebną śmierć obwinia raczej brak dostępu do fachowej pomocy medycznej. W przypadku jezuity geja też nie mamy do czynienia z winą i karą. To właśnie ów bohater tworzy z meksykańskim transwestytą zdecydowanie najbardziej udany związek w całej książce. Wszystko to przypomina zresztą nieco kiepską wersję filmów Pedra Almodóvara. Z kolei poprzednia powieść Irvinga „W jednej osobie" uhonorowana została nagrodą Lambda dla „prozy biseksualnej", a sam pisarz otrzymał też Bridge Builder Award jako osoba „wspierająca wspólnotę LGBT".

Ekstrakt z Irvinga

Zaangażowanie Irvinga w walkę z amerykańskim konserwatyzmem – czy, jak wolałby pewnie sam pisarz, z purytanizmem – zbiegło się ze słabszą formą literacką. Zamiast nominacji do National Book Award Irving dostaje Lambdę, niewiele też słychać o kolejnych filmach poza wspomnianym miniserialem. „Drzwi w podłodze" trafiły do kin już przed 11 laty, od tamtej pory żadna książka Irvinga nie została zekranizowana. Pisarz, który poruszał, zaczął nużyć. Quasi-publicystyczne zaangażowanie zdecydowanie nie wyszło mu na dobre i pewnie na srebrnym ekranie prędko jego książek nie zobaczymy.

Trudno się temu dziwić. Powiedzieć, że Irving w swym najnowszym dziele się powtarza, to nie powiedzieć nic. W jego powieściach ciągle powracają te same motywy, co nie przeszkadza u prozaików kalibru wspomnianego Rotha czy choćby Javiera Mariasa, ale w przypadku wydumanych fabuł Irvinga może irytować. Nikogo nie powinno zdziwić, że i w „Alei tajemnic" głównym bohaterem jest pisarz. Nikogo nie powinno też dziwić, że Juan Diego Guerrero, mieszkający w Iowa Meksykanin, zaczytuje się w mistrzach samego Irvinga: Karolu Dickensie, Thomasie Hardym, Hermannie Melville'u i Nathanielu Hawthornie (dwaj ostatni pochodzą, oczywiście, z Nowej Anglii).

Ta czwórka zresztą jak w soczewce skupia problematykę powieści autora „Świata według Garpa", bo przecież znajdziemy u niego epickość Melville'a, fascynację granicami seksualności (i tego, co dozwolone), jak u Hawthorne'a, sprzeciw wobec zinstytucjonalizowanej religijności Hardy'ego, a wreszcie bardzo dickensowskie wyczulenie na ludzi wykluczonych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci.

W „Alei tajemnic" odnajdziemy również m.in. molestowanie seksualne, aborcję, Wietnam, cyrk, pewną dozę perwersji w nie do końca realistycznej konwencji, a wreszcie wspomniane już antyklerykalizm i figurę pisarza. Ktoś, kto zna twórczość Irvinga, pewnie mniej więcej tak widziałby powieść skupiającą jego wszystkie ulubione tematy. Brak chyba tylko Wiednia i zapasów. Po co Irvingowi to wszystko i co z tego wynika? Otóż wynika z tego niewiele, bo wydaje się, że tym razem amerykański prozaik lekko przeszarżował. Problem tkwi przede wszystkim w tym, że o ile ogólny zamysł jest dość ciekawy, o tyle znaczna część powieści i poszczególne rozwiązania fabularne budzą poważne wątpliwości.

Naciągnięte grube nici

Ale po kolei: Juan Diego Guerrero urodził się w Meksyku i był „czytelnikiem z wysypiska", wychował się bowiem na wysypisku śmieci, a dzięki jezuicie, ojcu Pepe, miał dostęp do książek i właściwie sam nauczył się angielskiego. Jako nastolatek wyjechał do USA ze wspomnianą parą gej–transwestyta, a później zrobił karierę pisarską. Nigdy się nie ożenił, a teraz jako 54-latek bierze beta-blokery i viagrę, żeby dobrze funkcjonować.

Gdy odstawia beta-blokery, przypomina sobie całą przeszłość, którą Irving – jeden z bardziej udanych w powieści chwytów – bardzo zręcznie miesza z teraźniejszością. Juan Diego wraca więc na wysypisko w Meksyku, do swojej matki prostytutki i tragicznie zmarłej młodszej siostry telepatki. Część meksykańska to najlepsze, co ma „Aleja tajemnic" do zaoferowania. Owszem, autor „Regulaminu tłoczni win" bywa tu wyraźnie antyklerykalny, jezuitów – i Meksyk w ogólności – widzimy z perspektywy, należałoby rzec, postkolonialnej, ale poza tym, że cyrkowy finał historii z lwami w roli głównej mniej więcej w połowie staje się oczywisty, jest to część zdecydowanie bardziej udana od tej współczesnej. Postaci są tu dobrze zarysowane i wiarygodne, a najciekawsza z nich wydaje się Lupe, siostra Juana Diego, która czyta ludziom w myślach i którą rozumie tylko jej brat.

Oczywiście, Irving nie byłby Irvingiem, gdyby nie pojawiły się tu także temat molestowania (w cyrku) i – wspomniany już wcześniej – wątek aborcyjny. Najsłabiej wypada jednak część współczesna. Historia pisarza, który spotyka dwie tajemnicze fanki swojej twórczości – matkę i córkę? – i z obiema spędza upojne chwile na Filipinach, gdzie poleciał, by odwiedzić grób ojca pewnego – poznanego w młodości – Amerykanina, jest grubymi nićmi szyta. I to nawet jeśli uznamy, że Irving puszcza do czytelnika oko, sugerując, że być może większość z tego, o czym opowiada, nie wydarzyła się naprawdę. „Moje powieści pełne są przypadków, ale nie napisałem ich przypadkiem. To, co czytelnikowi jawi się jako przypadkowe, jest czymś, co starannie zaaranżowałem" – powiedział mi pisarz przed kilkoma laty, kiedy gościł w Polsce. Cóż, czytając „Aleję tajemnic", można odnieść wrażenie, że to, co przypadkowe, tym razem za bardzo wymknęło się Irvingowi spod kontroli.

Ważny natomiast – i dobrze poprowadzony – jest wątek mistrza i ucznia, czyli Juana Diego i Clarka Frencha. French jest dogmatykiem, zarówno religijnym, jak i literackim. Wprawdzie Irving kwestię warsztatu już w swoich powieściach poruszał („Świat według Garpa", „Jednoroczna wdowa" i – bodaj najwięcej bazując na własnych doświadczeniach – „Ostatnia noc w Twisted River"), ale zagadnienie autobiografizmu jest mu szczególnie bliskie. French jednoznacznie potępia każdą autobiograficzną prozę, Juan Diego bliższy jest stanowisku samego pisarza – uważa, jak Irving, że to, co się wydarzyło, ma prawo zaistnieć w powieści, ale przetworzone. W „Alei tajemnic" tropów autobiograficznych jest stosunkowo niedużo i nie dominują one nad fabułą, możliwe, że wcale nie z korzyścią dla niej.

John Irving nigdy nie był prozaikiem wybitnym, był za to niewątpliwie świetnym rzemieślnikiem z rzadko spotykanym darem opowiadania. W ostatnich latach Amerykaninowi wyraźnie jednak brakuje historii do opowiedzenia, przez co w ręce czytelników trafiają powieści skręcające momentami w stronę publicystyki i mniej („Ostatnia noc w Twisted River") lub bardziej wymęczone („W jednej osobie" czy „Aleja tajemnic"). Irving nie przewróci już świata literatury do góry nogami, pewnie nawet nie zafunduje czytelnikom niczego na poziomie „Świata według Garpa" czy „Modlitwy za Owena", ale gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że nawet w słabszej formie wyrasta ponad większość współczesnych pisarzy i nawet gdy nie ma za wiele do opowiedzenia albo po raz kolejny opowiada to samo, udaje mu się utrzymać uwagę czytelnika przez bitych 500 stron. Świadczy to o tym, jak znakomicie opanował swój fach. A że nigdy nie miał ambicji tworzenia „wielkiej amerykańskiej powieści"? Cóż, nie każdy musi być przecież Francisem Scottem Fitzgeraldem, Donem DeLillo czy Jonathanem Franzenem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą