Ojciec i operetka
Łódź stała się ziemią obiecaną dla Grzegorzewskich, gdy ruszyli z okolic między Koninem a Kołem, niedaleko Grzegorzewa, z Byliczek. Dostajemy się w samo centrum dyskusji o chłopskim losie, jednak modna dziś chłopska narracja zostaje zniuansowana przez rodzinną anegdotę, która mówi, że dziadek artysty był nieślubnym dzieckiem hrabiego Mikorskiego z Rudnik. Antytezą moniuszkowskiej „Halki”: matka była zapraszana do pałacu, syn zaś odwiedzany. „Dziadek był synem adorowanym i jakby z tego nie skorzystał. Odrzucił” – wspominał artysta. Hrabiowsko-chłopskie korzenie Grzegorzewskiego otwierają nową perspektywę na wystawiane przez niego utwory, w tym „Nie-Boską komedię” Zygmunta Krasińskiego. Sam wyznał: „Jestem spadkobiercą pewnej tradycji”. Jednak wybrał perspektywę Pankracego z obozu rewolucji.
Może dla przedwojennych hrabiów jego ojciec był ledwie rzemieślnikiem piekarzem, który kupił piekarnię w latach 30. XX wieku dzięki dobrej komitywie z żydowskimi przedsiębiorcami i znajomości języka jidysz. Dla władzy ludowej stanowił jednak obcy ideowo element drobnomieszczańskiej burżuazji. Dlatego położyła łapę na piekarni, dwóch kamienicach i koniach, wcześniej wysyłając bandę wynajętych zbirów, którzy „spontanicznie” dali wyraz odrazie wobec prywatnej inicjatywy. To tłumaczy również artystyczne wzory w rodzinie. Ojciec zraził się do kina, gdy zobaczył „Jasne łany”, socrealizm czystej wody, z udziałem Kazimierza Dejmka, który potem dwukrotnie w życiu Grzegorzewskiego odegrał kluczową rolę. Ojciec lubił chodzić do operetki, co tłumaczy dla niektórych perwersyjną fascynację syna, który w Teatrze Studio witał nas operetkowymi szlagierami śpiewanymi z balkonów foyer na rozpoczęcie kolażu „Usta milczą, dusza śpiewa”.
Wychowany w środowisku rodzin, które potraciły majątki, przyszły reżyser zapamiętał uroki domu w centrum Łodzi jak z Czechowa, gdzie las brzozowy w ogrodzie wycięto potem niczym wiśniowy sad pod bloki. W pamięci miał kabriolet taty marki mercedes i ozdobne karawany kupione przez ojca z upodobania do rzeczy pięknych, wspomnienia o arabskich koniach i kolarce z czerwonymi oponami, na której jeździł. Ojciec stracił piekarnię dwukrotnie: raz przejęli ją niemieccy naziści, a potem polscy komuniści. Walczył z domiarami, jeździł do ministerstwa, zachowała się pełna żalu rozmowa z „Głosu Robotniczego”. Walka była z góry przegrana. Ojciec rozpił się i zmarł w 1971 r. Syn też wtedy zaczął więcej pić. Upamiętniał ojca piekarskimi rekwizytami w spektaklach, pośród części fortepianów, skrzydeł samolotów, weneckiej gondoli, przekomponowanych dorożek i tramwajowych pantografów. Żartował, że wprowadzenie ich do teatru jest jego jedyną zasługą. Wspominał matkę, która ratowała meble przed komunistami, a gdy się stresowała – przestawiała je niczym scenografka. Rewolucja, rozpad, nostalgia, bohema, ocalenie fragmentów przeszłości – były tematami Grzegorzewskiego. Lubił zaskoczyć swoją dziewczynę, przyjeżdżając na randkę dorożką.
Lenin z piekła
Klasowe tło” daje dodatkowe powody do zrozumienia zachwytu nad cenzurowanym po wojnie Witkacym. Pierwszym spektaklem, jaki Grzegorzewski wystawił, byli jego „Szewcy”, polemika z „Nie-Boską komedią” i „Weselem”, przeczytani w premierowym wydaniu z 1948 r. Grzegorzewski miał już za sobą spotkania w wyższej szkole plastycznej ze Stanisławem Fijałkowskim, od którego uczył się kompozycji obrazu, i Antonim Starczewskim, inspirującym do postrzegania muzycznego aspektu rzeźby. Studencki spektakl zaś, w którym ważniejsze były zaskakujące asocjacje oraz improwizacje niż piłowanie psychologicznego szczegółu, został zauważony m.in. przez wpływowego krytyka Jerzego Koeniga i opisany w miesięczniku „Dialog”.
To mocne wejście do teatru. I nie przez wydział reżyserii, lecz studia plastyczne. Fascynacja Witkacym, również zaczęła się od jego malarstwa. Grzegorzewski zachwycał się informelem, abstrakcjonistami, w tym azjatyckimi: Chińczykiem Zao Wou-Ki i Japończykiem Keyu Sato. Trzymały się go też ideologiczne żarty. Zdobył nagrodę w konkursie „Lenin a Polska”. Lenin Grzegorzewskiego przypomina diabła w garniturze, wychodzi na pierwszy plan z piekielnie czerwonej czerni, wbrew zaś tytułowi „Lenin i robotnicy Krakowa 1 maja 1913” – słucha go jeden facet.
W szkole teatralnej opiekunem był wymagający erudyta Bohdan Korzeniewski. Już wtedy na jeden z dyplomów przygotował intrygujący motyw scenografii, jednocześnie skrót i wehikuł dramaturgii: narzędzie zazdrości, czyli maszynę Orgona do śledzenia żony, określaną jako „zwierzoczłowiekobicykl”. Tak klarował się indywidualny język autorskiego teatru.