Pierwsza myśl – Kołakowski. Ależ on jednak czuł pismo nosem. Kiedy inni, o jemu podobnych życiorysach, zachłystywali się wychodzeniem katolicyzmu ze starych kolein, przeżuwali w ustach słowo „aggiornamento”, jakby miało smak mlecznej czekolady – on wypluwał je na chodnik, twierdząc, że jakoś dziwacznie smakuje. Gdy odtańcowywano święto wiosny Kościoła, otwarcia w nim okien – on podpierał ścianę. Jeśli jego teksty z lat 70. rymują się z głosem któregoś z ówczesnych hierarchów, to chyba tylko – o zgrozo! – abp. Lefebvra. Chcecie się pozbyć sacrum? Proszę bardzo, tylko nie zdziwcie się, jeśli to świeckie cele i środki przypiszą sobie jego cechy. Chcecie „zaangażowanej społecznie religii”? No to dostaniecie: fanatycznie religijny społeczny aktywizm. Namawiacie Kościół, żeby „wreszcie zajął się czymś realnym” – zaczął wspierać feminizm, reformy rolne, rewolucje polityczne, prawa homoseksualistów, rozbrojenie; szukacie dla katolicyzmu „nowych rynków zbytu”? Twierdzicie, że w ten sposób odzyska to, co stracił? Naprawdę sądzicie, że chrześcijaństwo będzie mogło uratować się jako takie, przyjmując za swoją jakąś sprawę dlatego, że jest popularna?