Huti i rywalizacja w świecie islamu. Kto wygra w imię Boże

Rajdy plemienia Huti na okręty przecinające Morze Czerwone w drodze na Zachód można interpretować jako rozlewanie się konfliktu izraelsko-palestyńskiego na region. Ale od niemal pół wieku chodzi o coś więcej: o duchowe przywództwo w świecie islamu.

Publikacja: 19.01.2024 10:00

Demonstracja w stołecznej Sanie w proteście przeciwko amerykańskim atakom na Huti, 14 stycznia 2024

Demonstracja w stołecznej Sanie w proteście przeciwko amerykańskim atakom na Huti, 14 stycznia 2024 r.

Foto: Mohammed Hamoud/Anadolu via Getty Images

Nasz kraj był celem masywnego, agresywnego ataku przeprowadzonego przez amerykańskie i brytyjskie okręty, łodzie podwodne i samoloty bojowe. Ameryka i Brytania muszą się przygotować na to, że zapłacą za to wysoką cenę i poniosą wszystkie konsekwencje tej rażącej agresji – to oświadczenie Husseina al-Ezziego, pełniącego funkcję wiceszefa dyplomacji we władzach ruchu Huti, cytował CNN. Ale w zasadzie wszyscy przedstawiciele szyickiego ugrupowania z Jemenu brzmieli podobnie. – Nowe uderzenia spotkają się ze zdecydowaną, silną i efektywną odpowiedzią – zapowiadał choćby inny z rzeczników rebeliantów Nasruddin Amer na antenie stacji Al-Dżazira.

Formalnie rzecz biorąc, jemeńscy rebelianci utrzymują, że ich rajdy na statki przecinające Morze Czerowne w drodze do Kanału Sueskiego mają na celu powstrzymanie potencjalnych dostaw dla Izraela. To miałoby być wkładem Huti we wsparcie Palestyńczyków ze Strefy Gazy. W rzeczywistości wygląda jednak na to, że Jemeńczycy chcą sparaliżować ruch na tych wodach, wychodząc z założenia, że zaburzenie szlaków globalnego handlu odbije się bolesną czkawką całemu Zachodowi – postrzeganemu, rzecz jasna, jako sojusznik Izraela. A że przy okazji, jak w zeszłym tygodniu, oberwie się tankowcowi z rosyjską (a Kreml jest pośrednio aliantem Huti) ropą, to już należy traktować jako „skutki uboczne”.

Najbliższe tygodnie, a może nawet dni, mogą przynieść odpowiedź na pytanie, jak rozwinie się sytuacja w tej części Bliskiego Wschodu. W sobotę 13 stycznia prezydent Joe Biden ujawnił reporterom, że Biały Dom wysłał w tej sprawie jakiś rodzaj wiadomości do rządzących Iranem ajatollahów (postrzeganych jako mentorzy i sponsorzy Huti). Może ona zawierać rodzaj ultimatum lub wyliczenia potencjalnych strat, jakie Teheran poniesie wskutek eskalacji konfliktu. Ale tu żadnej pewności nie ma. – Dostarczyliśmy ją prywatnymi kanałami – dorzucił tylko Biden.

Skłonienie Irańczyków do zaprzestania wspierania jemeńskich rebeliantów – albo wpłynięcia na nich, by zarzucili swoją kampanię nękania statków płynących przez wody Morza Czerwonego – może być jednak trudne. Po pierwsze, Teheran nigdy nie tworzył grup, które wspiera: tak palestyński Hamas, jak i libański Hezbollah czy jemeńscy Huti to organizacje, które rodziły się wskutek oddolnych potrzeb lokalnych społeczności, a Irańczycy tylko obejmowali nad nimi patronat. Po drugie, występowanie w imieniu dyskryminowanych czy prześladowanych grup – zwłaszcza pobratymców z szyickiego odłamu islamu – jest jednym z filarów ideologii rewolucji islamskiej z 1979 r. i przez kilkadziesiąt lat Teheran starał się udowadniać, że traktuje ten element serio. Po trzecie wreszcie, przełożenie na lokalnych graczy – jak Hezbollah, Huti czy niemała garść partii politycznych w Iraku – jest nie lada argumentem w zabezpieczaniu samego Iranu przed próbami siłowej zmiany reżimu: w obliczu pogróżek Teheran zawsze może zagrozić podpaleniem całego regionu. A mało kto nadaje się na podpalacza tak dobrze jak Huti.

Czytaj więcej

Pokojowy Nobel dla Narges Mohammadi. Teheran szykuje zemstę

Plemię pośledniej proweniencji

Późne popołudnie na bazarze w Saadzie. Wchodziłem właśnie, gdy jakiś mężczyzna chwycił mnie za ramię i wskazał grupę szewców, z powiewającymi pejsami kiwającymi się w rytm stukania młotkami. To – wyjaśnił – są Żydzi. W jego głosie była duma” – opisywał swoją podróż przez Jemen u schyłku lat 90. XX w. podróżnik i pisarz Tim Mackintosh-Smith. Ironia losu: choć Anglik przeżył w Jemenie dobrych kilka lat i zjechał kraj wzdłuż i wszerz, w opisie pradawnej stolicy kraju i bastionu zajdyzmu (szyizmu w odmianie dominującej w Jemenie), ledwie kilka lat przed wybuchem rebelii Huti próżno szukać choćby wzmianki o tym plemieniu. Za to jest powyższy (i niejedyny) passus o przedstawicielach niewielkiej żydowskiej mniejszości.

W sumie trudno się dziwić. W 680 r., w bitwie pod iracką Karbalą, islam rozprysł się na sunnizm i szyizm. Poszło o sukcesję po Proroku Mahomecie: w największym skrócie sunnici chcieli wybierać jego następców, szyici opowiedzieli się za wnukami Proroka – Hasanem i Husajnem. Obaj nie przeżyli konfrontacji, Hasan otruty, a Husajn zasiekany pod Karbalą. Dla ich zwolenników pocięte pasmami gór odległe krańce Półwyspu Arabskiego stanowiły wymarzone schronienie: niedostępne, odległe od centrów sunnickiej władzy, gwarantujące święty spokój i warunki do rozwijania własnych szkół teologicznych, w tym zajdyzmu. Zajdyci pierwsze własne państwo – ze stolicą w Saadzie właśnie – założyli tu już w 893 r. i choć władcy oraz ośrodki władzy zmieniały się z biegiem kolejnych stuleci, życie toczyło się tu praktycznie bez żadnych zmian. Jeszcze kilkanaście lat temu arabiści zachwalali Jemen jako to miejsce, w którym arabski zachował się w najczystszej, pozbawionej lokalnych czy zachodnich naleciałości, postaci.

Wraz z pojawieniem się współczesnych państw i technicznych nowinek odległości zaczęły się jednak skracać. Na pograniczu współczesnego Jemenu i Arabii Saudyjskiej pojawili się wysłannicy wahabizmu, radykalizujący miejscowych sunnitów. Radykalizm religijny był też w cenie, gdy za sprawą zimnej wojny funkcjonowały dwa Jemeny – ten „ludowo-demokratyczny”, przyjaźniący się z blokiem wschodnim, czyli Południowy (gdzie do dziś wpływy Huti są mniejsze), i bardziej prozachodni, Północny. Zapyziały zakątek Półwyspu Arabskiego zaczął nagle, pod wpływem gwałtownej – jak na miejscowe realia – modernizacji i politycznych walk, wrzeć.

„Huti czuli się gorsi w porównaniu do innych zajdyckich klanów, gdyż byli zaledwie trzecim, a może czwartym pod względem prestiżu, klanem w społeczności. I wycierpieli więcej. Kiedy inne klany powściągały swoje działania – wybierając raczej współpracę z prezydentem Alim Abdullahem Salehem [rządził Jemenem Północnym od 1978 do 1990 r., a od 1990 do 2012 r. zjednoczonym Jemenem – red.] i brania jakiejkolwiek pomocy (i gotówki), jaką on zaoferował, Huti weszli na drogę buntu i stali się w dużej mierze punktem odniesienia dla wszystkich co bardziej radykalnie nastawionych zajdytów w całym Jemenie, w tym znacznej społeczności ze starówki w Sanie” – pisze w swoich wspomnieniach Sam Farran, amerykański marine z libańskimi korzeniami, który spędził w niewoli u Hutich pół roku.

Być może Huti przełknęliby swoją frustrację i poczucie zmarginalizowania, gdyby nie – dosyć tajemniczy, ale i zapewne charyzmatyczny – lider klanu: Hussein Badreddin al-Huti. „Jeden z pierwszych parlamentarzystów w zjednoczonym Jemenie i syn prominentnego szyickiego teologa” – charakteryzowała go Victoria Clark, brytyjska reporterka, autorka książki „Yemen. Dancing on The Heads of Snakes”. Inne źródła napomykają też, że za młodu Hussein miał okazję poznać m.in. obecnego Najwyższego Przywódcę Iranu ajatollaha Alima Chameneia – i zaprzyjaźnić się z nim – oraz dzisiejszego przywódcę Hezbollahu szejka Nasrallaha.

Tak czy inaczej, w ojczyźnie Al-Huti nie marnował czasu. Zakładał lub współzakładał jedną z pierwszych partii politycznych zunifikowanego Jemenu, Partię Prawdy; adresowany do jemeńskiej młodzieży ruch Młodzi Wierni i wreszcie organizację Ansar Allah (co można tłumaczyć np. jako Zwolenników Boga, Zwycięzców w imię Boże i co tam jeszcze patetycznego przyjdzie nam do głowy), która stała się filarem dzisiejszej rebelii. Klingi noży błysnęły jednak dopiero u progu 2002 r.: w ciągu kilku miesięcy po zamachach 11 września arabscy przywódcy musieli dokonać wyboru – czy stają po stronie USA, czy też znajdą się na amerykańskiej czarnej liście. Prezydent Saleh wybrał opcję pierwszą, Al-Huti – drugą.

„W styczniu 2002 r. wezwał muzułmanów do potępienia USA i Izraela w konsekwencji inwazji na Afganistan. Wierzył, że to preludium do nowej fazy amerykańskiej kontroli regionu, bardziej asertywnej i agresywnej niż podczas zimnej wojny” – opisuje Abdullah Hamidaddin, ekspert z saudyjskiego King Faisal Center for Research and Islamic Studies w książce „The Huthi Movement In Yemen. Ideology, Ambition, Security In The Arab Gulf”. Ukuł wtedy dosyć toporny slogan: „Bóg jest wielki, śmierć Ameryce, śmierć Izraelowi, przeklęci niech będą Żydzi, zwycięstwo dla islamu” – i nakłaniał swoich zwolenników do powtarzania go w miejscach publicznych, najlepiej w meczecie po zakończeniu modlitw.

Mogłoby się wydawać, że 20 lat temu czasy kaset magnetofonowych dobiegły końca, ale nie w tym przypadku. „Wygłaszał kazania w swoim domu w Marran, małej wiosce 70 km od Saady. Kazania były nagrywane i rozpowszechniane na kasetach w rozmaitych miastach na północy Jemenu. Przeznaczone dla szerokiego audytorium akcentowały zagrożenie ze strony Ameryki, ponurą sytuację muzułmanów i recepty Huti, sprowadzające się do trzymania się Koranu we właściwej interpretacji” – pisze Hamidaddin. Nie ulegało też wątpliwości, że Al-Huti i jego zwolennicy uważają prezydenta Saleha za zdrajcę sprawy islamu.

Miarka przebrała się jednak dopiero wtedy, gdy po inwazji na Irak w 2003 r. poduszczony przez Hutiego tłum w stołecznym meczecie podczas transmitowanej na żywo ceremonii zaczął krzyczeć „śmierć USA i Izraelowi”. W ciągu kolejnego roku na murach miast pojawiły się antyprezydenckie graffiti, lider ruchu zaczął zachęcać zwolenników do zaniechania płacenia podatków rządowych, doprowadził do odcięcia drogi łączącej Saadę z Saną, stolicą. „Saleh odpowiedział ustanowieniem nagrody za głowę Al-Hutiego wysokości 55 tys. dolarów i wysłaniem wojska przeciw zwolennikom kaznodziei” – podsumowuje Clark. Nagroda wzrosła jeszcze o 20 tys. dolarów i po dziesięciu tygodniach pościgu mundurowi dopadli Al-Hutiego, zabijając go w lipcu 2004 r. w jego górskiej kryjówce. Ale to oznaczało już wojnę.

Dwie dekady wojen

Abdulmalik al-Huti żyje w ściśle strzeżonym odosobnieniu, w stylu sobie podobnych rebeliantów: zmieniając domy, nagrywając oświadczenia dla zwolenników na wideo, zamiast występować osobiście, rzadko trzymając się ustalonych harmonogramów czy zachowań” – opisuje Farran. Abdulmalik, brat Husseina, przejął stery ruchu po jego śmierci, choć pod względem autorytetu politycznego i teologicznego daleko mu było do poprzednika. Organizacja też zresztą znacznie wykraczała już poza klanowe struktury, stając się rzecznikiem wszystkich jemeńskich szyitów, którzy czuli się pod jakimiś względami wykluczeni lub mieli porachunki z reżimem Saleha.

W ciągu dekady po śmierci Husseina rebelianci Huti stoczyli z rządem centralnym sześć, albo i siedem, krótkotrwałych „wojen”, które w zasadzie składają się na jedną, tyle że o niskiej intensywności. Pierwszą odsłoną było polowanie wojska na lidera ruchu i jego zwolenników w 2004 r., potem co kilka miesięcy starcia się intensyfikowały, zataczając coraz szersze kręgi, wciągając po obu stronach konfliktu nowe plemiona, wypisując nowe rachunki do spłacenia krwią. Zawieszenia broni i oferty amnestii przeplatały się z zamachami terrorystycznymi i operacjami wojskowymi.

W 2009 r. konflikt przelał się przez granicę z Arabią Saudyjską, bo Huti oskarżali Rijad o wspieranie rządu w Sanie (Saudyjczycy zaś obawiali się, że Huti nakłonią do rebelii szyitów z pogranicznej, roponośnej prowincji, co miało w przyszłości swoje ponure konsekwencje). W tle odbywało się jeszcze amerykańskie polowanie na jemeńską Al-Kaidę, o ironio, wrogo nastawioną do szyickiej – antyamerykańskiej wszakże – rebelii.

Aż nadeszła Arabska Wiosna, która w Jemenie przybrała oczywiście formę antyrządowych protestów. Abdulmalik al-Huti szybko podłączył się do gniewu rodaków, a oddziały Huti wkrótce pojawiły się w Sanie, by odpierać ataki rządowych formacji na demonstrantów. Regularne miejskie walki, które wówczas wybuchły, doprowadziły m.in. do zbombardowania pałacu prezydenckiego i rezygnacji – a wkrótce potem rejterady – Saleha.

W lutym 2012 r. Jemeńczycy, oficjalnie 99,8-proc. większością, wybrali nowego prezydenta: Abd-Rabbuha Mansura Hadiego. Już sam wynik głosowania wskazywał, że zmiana jest pozorna, a tym bardziej ilustrował to powrót Saleha do jego rezydencji w Sanie. „Wojny Huti toczyły się wówczas od okresu intensyfikacji do okresu wyciszenia. Huti stali się czymś na kształt elementu krajobrazu, jak ataki Al-Kaidy. Rebelia wydawała się być problemem regionalnym, a nie krajowym” – twierdzi Farran.

W 2013 r. rząd Hadiego, w geście pojednania, zaproponował Huti zwrot szczątków założyciela ruchu. Według Farrana rebelianci uznali to jednak raczej za oznakę zwycięstwa niż pojednawczy akt. W tym samym czasie doszło do koincydencji kilku innych zdarzeń: Huti ostatecznie rozpędzili tzw. Instytut Dammaj – rodzaj medresy czy ośrodka badawczego, który był lokalnym centrum sunnickich radykałów i Al-Kaidy, pozbywając się bolesnego wrzodu na swoim zapleczu. Za tym poszła kampania likwidowania kolejnych ośrodków sunnickiej kontrrebelii. A na horyzoncie pojawił się dodatkowo nowy wróg: Państwo Islamskie, którego lokalna odnoga była równie brutalna, jak ta z Iraku i Syrii. Eksperci przypuszczają, że Abdulmalik al-Huti w tym właśnie okresie zadbał o wyczyszczenie tyłów, przegrupowanie i wzmocnienie oddziałów, a wreszcie – zaplanował ostateczny marsz na Sanę.

Latem 2014 r. w stolicy wybuchły kolejne protesty – teoretycznie, na tle pogarszających się warunków życia i rosnących cen, ale z czasem okazało się, że zwolennicy Hutich od dłuższego czasu po kryjomu kompletowali w mieście arsenał przed nadchodzącą konfrontacją. Ta wybuchła w końcu w sierpniu i poza kilkuset ofiarami śmiertelnymi przyniosła chybotliwy podział władzy między rządem a rebeliantami. Nie przetrwał on nawet kilku miesięcy, gdy Huti definitywnie obalili prezydenta Hadiego i zapanowali nad miastem.

Był to właściwie dopiero wstęp do jemeńskiego dramatu. Jemen nigdy nie był krajem, w którym władza centralna byłaby w stanie kontrolować interior. Tym bardziej w 2014 r., gdy klany, partie, stronnictwa, regionalni przywódcy i jednostki wojskowe rozdarli państwo na kawałeczki, w których granicach się okopali i wojowali, bazując na powoływanych ad hoc sojuszach. W ten krajobraz wkroczyła jeszcze saudyjska armia, w 2015 r. podejmując próbę pokonania Hutich – z powodu wspomnianych obaw o wpływ jemeńskiej rebelii na rodzimą społeczność szyicką.

Paradoksalnie, był i taki moment, gdy były prezydent Saleh sprzymierzył się z Huti przeciw wspólnym wrogom, co jednak skończyło się kłótnią aliantów, pociskiem z granatnika, który zatrzymał auto uciekającego Saleha, i kulą snajpera Huti, która zakończyła życie byłego przywódcy Jemenu. Saudyjska interwencja z militarnego punktu widzenia była porażką: cały wojskowy hi-tech, jaki Saudyjczycy kupili od USA, okazał się bezużyteczny w walce z rebeliantami, którzy pojawiają się i znikają w znanym im od dziecka terenie. Straty interwentów są nieproporcjonalne do osiągniętych efektów.

Mało tego, interwencja Saudyjczyków spotęgowała kryzys humanitarny, który stopniowo ogarniał Jemen. Z danych UN Population Fund wynika, że w 2023 r. 21,6 mln Jemeńczyków wymagało jakiejś formy pomocy humanitarnej – z reguły chodziło o żywność, 80 proc. mieszkańców kraju głoduje lub jada nieregularnie, 1,5 mln brzemiennych lub karmiących kobiet może stracić dziecko w wyniku niedożywienia. Joe Biden prawdopodobnie odwrócił decyzję Donalda Trumpa – o wpisaniu Huti na listę ugrupowań terrorystycznych – by umożliwić rodzimym i międzynarodowym organizacjom humanitarnym świadczenie pomocy dla mieszkańców kraju. A w tym wszystkim eksperci są wyjątkowo zgodni: Huti są dziś najbardziej zorganizowaną siłą w kraju, jedynym partnerem, z którym można cokolwiek w Jemenie uzgodnić i wykonać.

Czytaj więcej

Tryt, uran, atomowe technologie. Wszystko pisane cyrylicą

Śladem Hezbollahu

Bombardowanie ich pozycji, portów, ośrodków szkoleniowych czy baz zapewne nie osłabi ruchu. Na swój sposób może go nawet wzmocnić: mizerne efekty nalotów zostaną bowiem przez propagandę rozdmuchane tak, by odbiorcy mieli wrażenie, że to rebelianci zwycięsko wyszli z konfrontacji z supermocarstwami.

Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Choćby tzw. wojna 34-dniowa, jaka wybuchła w 2006 r. na granicy Izraela i Libanu, skończyła się patem: izraelska armia zdołała nieco porozbijać pozycje Hezbollahu na południu Libanu, dopadła część oddziałów, przeprowadziła kilka udanych rajdów – ale efekt był daleki od złamania potęgi ugrupowania libańskich szyitów. Mało tego, wspomniany już wyżej szejk Nasrallah – do dziś kierujący Hezbollahem – w kolejnych latach był w badaniach opinii publicznej na Bliskim Wschodzie wskazywany jako lider z największym autorytetem w całym regionie, również w państwach zamieszkanych wyłącznie lub w większości przez sunnitów.

O taki efekt zapewne toczy się dziś gra na Morzu Czerwonym. Podobnie uczynił Hamas, który planując bandycki rajd na Izrael, liczył zapewne na nieproporcjonalnie brutalny odwet izraelskiej armii. Zatrzymałoby to trend nawiązywania przez państwa arabskie kontaktów dyplomatycznych z Jerozolimą, ożywiło sprawę palestyńską na arenie międzynarodowej, usytuowało Hamas na pozycji jednego „prawdziwego” strażnika interesów palestyńskich, a z setek tysięcy krewnych osób zabitych w trakcie izraelskiej ofensywy uczyniło nowych, żądnych zemsty jego rekrutów. Polując na statki na Morzu Czerwonym, Huti również stroją się w szaty obrońców muzułmanów w innych częściach regionu, choć ich realny wpływ na sytuację w Palestynie jest żaden. Za to czerwonomorska kampania Huti pozwala Teheranowi raz jeszcze zademonstrować wiernym, że to szyizm jest odpowiedzią na ich frustracje, poczucie zmarginalizowania, brak bezpieczeństwa. I o to toczy się dziś gra.

Nasz kraj był celem masywnego, agresywnego ataku przeprowadzonego przez amerykańskie i brytyjskie okręty, łodzie podwodne i samoloty bojowe. Ameryka i Brytania muszą się przygotować na to, że zapłacą za to wysoką cenę i poniosą wszystkie konsekwencje tej rażącej agresji – to oświadczenie Husseina al-Ezziego, pełniącego funkcję wiceszefa dyplomacji we władzach ruchu Huti, cytował CNN. Ale w zasadzie wszyscy przedstawiciele szyickiego ugrupowania z Jemenu brzmieli podobnie. – Nowe uderzenia spotkają się ze zdecydowaną, silną i efektywną odpowiedzią – zapowiadał choćby inny z rzeczników rebeliantów Nasruddin Amer na antenie stacji Al-Dżazira.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy