Był 1784 r. Francuski hrabia i dyplomata, Louis Philippe de Ségur, w drodze do Petersburga przejeżdżał przez Polskę. W swoim dzienniku zapisał takie słowa: „[…] Kiedy przybywamy do Polski, mamy poczucie, że całkowicie opuściliśmy Europę i naszym oczom ukazuje się nowy spektakl: bezkresny kraj niemal całkowicie porośnięty wiecznie zielonymi jodłami, ale zawsze smutny […] uboga, zniewolona ludność; brudne wioski; chatynki niewiele się różniące od szałasów dzikich ludów; wszystko to składa się na poczucie, że cofnęliśmy się o dziesięć wieków, że znajdujemy się pośród Hunów, Scytów, Wenedów, Słowian i Sarmatów”.
Kilka lat wcześniej Polskę odwiedzał Anglik, William Coxe, pochodzący z gminu guwernant i pastor. Na drodze z Krakowa do Warszawy zapisał: „Tubylcy byli biedniejsi, pokorniejsi i bardziej wynędzniali od wszystkich ludzi, których dotychczas napotkaliśmy podczas naszych podróży: gdziekolwiek się zatrzymaliśmy […] wykonywali skrajnie upadlające gesty”. W innym miejscu stwierdzał natomiast, że „z rysów twarzy, wyglądu, obyczajów, ubioru i ogólnej aparycji Polacy bardziej przypominają Azjatów niż Europejczyków; niepodważalnie pochodzą od tatarskich przodków”.
Pełni uprzedzeń Ségur i Coxe korzystali przynajmniej z osobistego doświadczenia. Bo nawet jeśli wyolbrzymiali polskie zacofanie i traktowali wszystko, co obce ich zachodnim głowom, z nieukrywanym obrzydzeniem, to jednak tutaj byli. Co innego Wolter, który nigdy nie dotarł dalej na Wschód niż do Berlina, lub Jean-Jacques Rousseau, który swoje wojaże zatrzymał na Szwajcarii. To podglebie kulturowe ułatwiło zabory – Fryderyk Wielki z irytującą wyższością mógł nazywać Polaków „Irokezami Europy” i mówić o Polsce z sarkazmem, że to „wolny kraj, ze zniewolonym narodem, republika z królem, ogromny kraj prawie bez ludności”.
Czytaj więcej
Kiedy umierał Stanisław Konarski, umierała także I Rzeczpospolita. Ksiądz pijar przekonywał, że tylko upodmiotowienie obywateli może uratować kraj. Dla ludzi znudzonych politycznymi podziałami jego postać i dziś może być inspirująca.
Orient na wschód od Odry
Larry Wolff, amerykański historyk, w książce „Wynalezienie Europy Wschodniej” przekonująco pokazał, że pojęcie Europa Wschodnia jest ideologicznym wynalazkiem. Powstała w XVIII w., w którym oświeceniowi podróżnicy, filozofowie i władcy zredefiniowali rozumienie starego kontynentu z tradycyjnej osi Północ–Południe na oś Wschód–Zachód. Pojęcie Europy Wschodniej powstało więc po to, aby elity europejskie z Paryża, Londynu czy Berlina lepiej pojęły, czym same są. Nadały sobie miano cywilizacji wartej naśladowania przez resztę świata, rozpoczynając od XVIII stulecia intensywny pęd ku nowoczesności. Potrzebowały do tego przestrzeni, której można było nieść kaganek oświaty. Właśnie w takim sensie Zachód nie istnieje bez Wschodu. Centrum nie istnieje bez jasno nazwanych peryferii, wobec których można się wywyższać i którymi można pogardzać.