"Przegrałeś, Alain” – oznajmił w 1990 r. na łamach „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. Artykuł pod tym właśnie tytułem był odpowiedzią na wywiad, jakiego Alain Besançon, zmarły w ubiegłą niedzielę francuski myśliciel, udzielił „Tygodnikowi Solidarność”. Krytykował w nim bardzo jednoznacznie polską transformację ustrojową, „złoty spadochron”, na jakim opozycja demokratyczna pozwoliła wylądować w nowej rzeczywistości PRL-owskiej nomenklaturze; okrągłostołowy układ, spowalniający proces uniezależnienia się Polski od – istniejącego jeszcze wówczas – ZSRS. Stwierdził tam wprost, że polska opozycja dała się nabrać katastroficznej wizji, którą suflowali jej komuniści – chaosu, w jakim miałaby się pogrążyć Polska i szerzej Europa Środkowa, gdyby realny socjalizm upadł za szybko. Besançon nie uwierzył w Michaiła Gorbaczowa, w przeciwieństwie do Zachodu czy nawet ogromnej części polskich elit. Nie wierzył w pierestrojkę, głasnost, nadchodzącą nieuchronnie okcydentalizację Rosji. Na tym – zdaniem Michnika – polegał jego błąd, na zamknięciu się (mówiąc językiem geopolityków) w starych mapach mentalnych, tych rozrysowanych jeszcze w epoce zimnej wojny.
Z podobnych powodów Besançon miał się mylić dokładnie 20 lat później. Wyrzucał wówczas Polakom sentymentalizm i skrajną naiwność w relacjach z Rosją. Kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej udzielił „Rzeczpospolitej” wywiadu o wiele mówiącym tytule „Żałoba potiomkinowska”. „Rosjanie nie stali się bratnim narodem Polski. Branie ich smutku za dobrą monetę jest naiwne. (…) Kto sądzi, że za władzami w Moskwie stoi naród rosyjski, który chce pojednania i wybaczenia, nie wyciągnął wniosków z historii. (…) Jestem zdumiony reakcją polskich władz na smoleńską tragedię. Z jednej strony na terenie Rosji rozbił się samolot, którym podróżowała ważna część polskiej elity politycznej. Z drugiej – mamy łzy Putina. Byłem przekonany, że Polskę mocniej poruszy pierwszy fakt niż drugi”.
Cała ta rozmowa pełna jest zdań, które dzisiaj brzmią jak oczywista oczywistość, ale 13 lat temu, gdy nad Wisłą panował festiwal „pojednania dwóch słowiańskich narodów” nad nieostygłym jeszcze w Smoleńsku wrakiem prezydenckiego samolotu, francuski intelektualista mógł sprawiać wrażenie rusofobicznego dogmatyka. Impregnowanego na wszelkie przejawy dobrej woli ze strony Moskwy. Parafrazując tytuł radzieckiego filmu, Besançon nie wierzył łzom. Zwłaszcza gdy płynęły po policzkach byłego pułkownika KGB. Jego esej „Święta Ruś” zaczyna się od słów: „Sztuka kłamstwa jest tak stara jak sama Rosja”. Kraj ten wyspecjalizował się jego zdaniem w tworzeniu rzeczywistości do tego stopnia pozornej, że na końcu nie wiadomo już, gdzie jest ta właściwa. Innymi słowy – łzy Władimira Putina nie były z gliceryny. On naprawdę płakał, a raczej sam przed sobą udawał, że płacze.
Francuski intelektualista wyprzedzający Polaków w nieufności wobec Moskwy to zjawisko dość rzadko występujące w przyrodzie. Jeszcze w PRL-u Besançon był najczęściej tłumaczonym na język polski „drugoobiegowym” autorem. W III RP popadłby pewnie w zapomnienie, gdyby jego książek (wspomnianej „Świętej Rusi” i „Współczesnych problemów religijnych”) nie wydała kilka lat temu Teologia Polityczna.
Wydaje mi się, że wolelibyśmy, by Michnik miał rację. Żeby Besançon – ze swoją genetyczną nieufnością wobec Moskwy, spojrzeniem wwiercającym się w wielostopniową konstrukcję napływających ze Wschodu kłamstw – rzeczywiście przegrał. Również dlatego, że nasze nastawienie niewiele tak naprawdę zmieniło się od 2010 r. Tyle że rojenia o wielkim pojednaniu zastąpiło równie instynktowne odrzucenie wszystkiego, co rosyjskie. Pogarda dla „kacapów” przypomina nieodwzajemnioną miłość sprzed 13 lat do „braci ze Wschodu”. Jedno i drugie jest odruchem, z tym że o przeciwnych wektorach. Resentymentem w pierwszym i sentymentem w drugim przypadku. Zrozumienie Rosji naprawdę, przejrzenie jej na wylot jest możliwe tylko jako efekt uboczny dużo trudniejszego procesu. Zrozumienia Zachodu, a raczej powodów, dla których tak bardzo pragnie on od kilkuset lat wierzyć w rosyjskie kłamstwa.