Zacząć trzeba od uwagi, że biesiadnicy z Kany Galilejskiej – ale też i rzymscy cesarze – pili wino marne. To proste, innego nie było. Winiarskie technologie były w powijakach, a przede wszystkim nie potrafiono wina przechowywać, wszak biblijne skórzane bukłaki nadają się do tego jak moja osoba do baletu. Pito więc wina młode, często niedojrzałe, kiepskie. Tyle prehistoria.
Wróćmy do przyjęcia, które nam się szykuje. Od czego zaczynamy? Aperitifem może być jakieś ziołowe paskudztwo/cudo w rodzaju becherowki, ale może też być wino. Tradycja nakazywałaby na dzień dobry podać wino musujące – nie musi to być szampan, może być wyprodukowany tą samą metodą niemiecki sekt, katalońska cava, włoska franciacorta, ale może też być wytwarzane inaczej prosecco (uwaga – o dobre trudno w sklepach), a nawet bardzo modne ostatnimi laty pet-naty. Ostatecznie, jeśli z jakiegoś tajemniczego powodu nie lubimy win musujących, może być lżejsze, delikatne, z kwiatowym bukietem wino białe bądź różowe. Lżejsze, czyli nie silmy się na chablis, na nie jeszcze przyjdzie pora. Ale skoro rzecz o zasadach, to teraz odstępstwo, wszak można zaproponować chętnym choćby lampkę sherry – wytrawnego, bo na słodkie przyjdzie jeszcze czas.