Wojna atomowa. Co może powstrzymać Rosję?

Analitycy wojskowi w USA na poważnie rozważają możliwość użycia broni jądrowej przez Rosję. Ale na świecie atomowe tabu zostało ostatnio złamane nie tylko za sprawą Moskwy.

Publikacja: 10.02.2023 10:00

Niektóre scenariusze rozwoju sytuacji zakładają możliwe przejście od lokalnego konfliktu w Ukrainie

Niektóre scenariusze rozwoju sytuacji zakładają możliwe przejście od lokalnego konfliktu w Ukrainie do tego z użyciem strategicznej broni jądrowej. Takiej jak pociski balistyczne RS-24 Jars, tu widoczne podczas przygotowań do parady wojskowej w Moskwie w 2020 r.

Foto: Andrey Rudakov/Bloomberg/Getty Images

Zegar zagłady tyka już od 76 lat, ale nigdy nie był tak blisko północy – punktu, który określa koniec ludzkości. 24 stycznia zarząd Biuletynu Naukowców Jądrowych przy Uniwersytecie Chicagowskim przesunął wskazówki na ledwie 90 sekund do armagedonu. Powód jest jeden: sytuacja na froncie ukraińskim.

„Ryzyko eskalacji od wojny konwencjonalnej do konfliktu z użyciem broni jądrowej jest realne. Nikt nie wie, czy Putin dostrzega wojskową lub strategiczną korzyść w sięgnięciu po arsenał atomowy, czy też zadowoli się samą groźbą dokonania podobnego ruchu” – powiedziała cytowana przez amerykańską edycję „Newsweeka” Sharon Squassoni, współprzewodnicząca gremium odpowiedzialnego za ustawienia wskazówek symbolicznego zegara.

Czytaj więcej

Imigranci – ostatnia nadzieja Zachodu

Dziedzictwo Kennedy’ego

W debacie nad strategią, jaką należy przyjąć w starciu z rosyjskim reżimem, za Atlantykiem powraca się do doświadczeń jedynego prezydenta, który zmierzył się z wyzwaniem, przed jakim dziś znowu staje Joe Biden. Wiosną 1963 roku, pięć miesięcy przed śmiercią, gdy już świat odetchnął z ulgą po rozwiązaniu kryzysu kubańskiego, John F. Kennedy zwierzał się Amerykanom: „Broniąc swoich żywotnych interesów, potęgi jądrowe muszą przede wszystkim unikać sytuacji, w której stawiają przeciwnika przed wyborem między upokarzającym odwrotem a wojną jądrową”.

Kennedy’emu to się udało. Wprowadzona z jego rozkazu blokada Kuby skłoniła co prawda Nikitę Chruszczowa do wycofania z wyspy zdolnych dosięgnąć Amerykę radzieckich pocisków jądrowych średniego zasięgu, jednak w zamian Waszyngton zobowiązał się (wówczas utrzymywano to w tajemnicy) do rozmontowania podobnych amerykańskich rakiet jądrowych stacjonujących w Turcji. Amerykanie obiecali też, że już nigdy więcej nie podejmą próby inwazji i obalenia komunistycznego reżimu na Kubie, czego Waszyngton trzyma się do dziś.

Jak miałby wyglądać ewentualny podobny kompromis z Putinem – nikt na razie nie wie. Jest jednak jasne, że z krajem dysponującym największym arsenałem jądrowym na świecie nie będzie możliwe zwycięstwo podobne do tego, jakie alianci osiągnęli przed prawie 80 laty nad III Rzeszą: Putin ani nie popełni samobójstwa w bunkrze w Moskwie, ani nie zgodzi się na bezwarunkową kapitulację. Dopóki pozostanie u władzy, będzie miał lepszą, ze swojego punktu widzenia, alternatywę: eskalację konfliktu do poziomu wojny jądrowej. W opublikowanym właśnie raporcie pod tytułem „Dlaczego trzeba uniknąć długotrwałej wojny z Rosją” eksperci związanego ściśle z amerykańską armią Rand Corporation Samuel Charap i Miranda Priebe podają trzy powody, dla których należy przyjąć za „wiarygodną” możliwość dokonania przez rosyjskiego przywódcę właśnie takiego wyboru. Zdaniem autorów świadczy o tym przede wszystkim znaczenie, jakie władca Kremla przywiązuje do ukraińskich podbojów. Zdecydował się na inwazję, choć Biały Dom jasno komunikował Rosjanom, jak dramatyczne skutki gospodarcze i strategiczne będzie to miało dla ich kraju. Rok później Pentagon ocenia, że koszt ukraińskiej kampanii dla Moskwy to porażające 200 tys. zabitych i rannych: skala strat, jakiej w Europie w tak krótkim czasie nie było od drugiej wojny światowej. Mimo to Kreml szykuje kolejną ofensywę przeciw Ukraińcom i – jak uważa się w Waszyngtonie – Putin jest gotowy poświęcić życie nawet miliona Rosjan.

Czy przy tej skali strat krwawy i zdeterminowany dyktator cofnie się przed użyciem broni jądrowej o porównywalnej mocy do tej, którą użyli Amerykanie w Hiroszimie i która spowodowała śmierć ok. 150 tys. osób, gdyby uznał to za koniczne? Eksperci Rand Corporation uważają, że nie.

Ich zdaniem ryzyko takiej sekwencji zdarzeń jest tym większe, że pierwszy rok wojny pokazał, w jak katastrofalnym stanie są konwencjonalne siły zbrojne Rosji. Dziś mówi się o nowej ofensywie, jaką Putin szykuje wiosną. Miałby on przy tej okazji użyć nawet pół miliona żołnierzy i pokusić się o zdobycie całego Donbasu, a może i jednego z wielkich miast kraju jak Charków czy Odessa. Jednak o ile jeszcze na początku zeszłego roku Pentagon uważał, że Rosjanie są w stanie w krótkim czasie przejąć kontrolę nad całą Ukrainą, o tyle dziś niewielu wierzy w podbój znacznie bardziej ograniczonych celów. Więcej: równie często jak o rosyjskiej ofensywie słychać o ofensywie ukraińskiej, która miałaby pozwolić na przebicie się do Morza Azowskiego, być może w okolicy Melitopola.

Jakkolwiek rozwinie się sytuacja na froncie, jest jasne, że możliwości konwencjonalnych rosyjskich sił zbrojnych są mocno ograniczone. A to zwiększa ryzyko, że Putin sięgnie po jedyną broń, która może przechylić szalę zwycięstwa: taktyczny arsenał jądrowy.

Wreszcie, wskazują eksperci Rand Corporation, warto pamiętać o rosyjskiej doktrynie wojskowej. Mówi ona jasno, że Moskwa może jako pierwsza przeprowadzić atak atomowy zgodnie z planem „eskalacji dla deeskalacji”. Scenariusz ten zakłada, że przerażony eksplozją jądrową wróg zasiądzie do stołu negocjacyjnego i zaakceptuje rosyjskie warunki pokoju.

Odpowiedź Ameryki

Tylko czy tak rzeczywiście by się stało? Już jesienią zeszłego roku amerykański wywiad ustalił, że rosyjscy dowódcy rozważali wykorzystanie przeciw Ukrainie taktycznej broni jądrowej. Waszyngton doszedł wówczas do wniosku, że groźby Putina „zniszczeń, jakich świat nie widział”, gdyby Zachód bezpośrednio zaangażował się w wojnę, nie są tylko popisem retorycznym.

– Zapowiedzi użycia przez Rosję broni atomowej należy traktować z najwyższą powagą – podkreślał szef CIA William Burns, człowiek, który wśród Amerykanów wie najwięcej o planach Putina.

Waszyngton nawiązał wtedy kontakt z Rosjanami. Sam Burns spotkał się w Turcji ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Naryszkinem. To samo zrobił przewodniczący Połączonych Szefów Sztabów gen. Mark Milley, nawiązując kontakt z gen. Walerijem Gierasimowem. Rozmawiali też ze sobą ministrowie obrony obu krajów Lloyd Austin i Siergiej Szojgu. Treść tych rozmów pozostaje tajemnicą, jednak jest jasne, że wbrew rosyjskiej doktrynie wojskowej Ameryka ostrzegła, iż nie zamierza „deeskalować” na wypadek użycia przez Rosjan broni atomowej.

W niedawnej rozmowie z „Plusem Minusem” Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce, który później był odpowiedzialny za politykę wobec Moskwy w Departamencie Stanu, podkreślał, że choć nikt nie ujawnił mu, jaka była odpowiedź amerykańska, to jego zdaniem polegałaby ona na odpowiedzi konwencjonalnej, ale piorunującej: zniszczeniu całości sił rosyjskich stacjonujących w Ukrainie oraz rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. To miało zniechęcić Putina do użycia broni jądrowej.

Temat na jakiś czas ucichł. Aż do teraz.

Scenariusz kreślony przez Frieda wcale by nie oznaczał, że konflikt jądrowy dałoby się utrzymać pod kontrolą. Wojna w Ukrainie weszłaby przecież w zupełnie nową fazę: bezpośredniego starcia USA z Rosją. W takim układzie nietrudno sobie wyobrazić, że w odpowiedzi na katastrofalne zniszczenia sił rosyjskich w Ukrainie Putin raz jeszcze sięgnąłby po taktyczną broń jądrową, tym razem już przeciwko siłom amerykańskim. Przejście do ostatecznego poziomu starcia, czyli użycia przez Biały Dom międzykontynentalnych rakiet atomowych, byłoby wówczas niezwykle prawdopodobne – tak przynajmniej uważają eksperci Rand Corporation.

Dodatkowym problemem jest to, że Amerykanie nie dysponują taktyczną bronią jądrową (czyli używaną do zniszczenia sił przeciwnika na polu walki, w przeciwieństwie do strategicznej, celem użycia której może być np. zniszczenie sił jądrowych przeciwnika czy nawet całego państwa), podczas gdy Rosjanie – owszem. To efekt historii sprzed przeszło trzech dekad. Zachęcony porozumieniami rozbrojeniowymi zawartymi przez Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa, które radykalnie ograniczyły liczbę rakiet międzykontynentalnych (SALT) i średniego zasięgu (INF), George H.W. Bush zaproponował Moskwie całkowitą likwidację także pocisków o zasięgu do 500 km. Kreml na to przystał. Zezłomowano ich wówczas 13 tys. O ile jednak Amerykanie zniszczyli cały swój arsenał tej kategorii broni, o tyle Rosjanie „zostawili sobie” 1900 pocisków. To właśnie ich tak bardzo obawia się dziś świat.

Chodzi o typ ładunków, które mogą być przenoszone do celu w przeróżny sposób: przez pociski manewrujące, rakiety, samoloty. Stąd obawy w Pentagonie, że przygotowania do użycia tej strasznej broni nie zostaną przez Amerykanów w porę dostrzeżone. Ryzyko jest tym większe, że po raz pierwszy od końca lat 60. nie obowiązuje dziś żaden amerykańsko-rosyjski traktat rozbrojeniowy i powiązany z nim reżim kontrolny. Ostatnie takie porozumienie, New Start, Rosja przestała respektować, odmawiając inspektorom ze Stanów dostępu do swoich silosów z rakietami dalekiego zasięgu.

Czytaj więcej

Sondaż IBRiS dla „Plusa Minusa”: Pojednanie z Niemcami można uratować

Atak na NATO

Jest jednak też i inna sekwencja, która zdaniem ekspertów Rand Corporation może przekształcić wojnę w Ukrainie w konflikt o skali globalnej. To uderzenie przez Rosjan w któryś z krajów NATO. Kreml celów może mieć kilka: wstrzymanie wsparcia dla Ukrainy bronią, która jego zdaniem może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Ukraińców; prewencyjne uderzenie w momencie, gdy Putin dojdzie do wniosku, iż sojusz północnotlantycki jest u progu bezpośredniego zaangażowania się w konflikt z Rosją; odpowiedź na to, co Moskwa uznałaby za próbę obalenia przez NATO rosyjskiego reżimu.

Z perspektywy Kremla Polska mogłaby być tym krajem sojuszniczym, którego zniszczenie najlepiej służyłoby osiągnięciu tych celów. Od wybuchu wojny władze w Warszawie obok krajów bałtyckich najmocniej angażowały się we wsparcie dla Ukrainy. Kilkakrotnie były wręcz powstrzymywane przez Biały Dom. Tak się stało, gdy wiosną ubiegłego roku nasz kraj chciał przekazać ukraińskiemu lotnictwu radzieckie myśliwce MiG-29. A także w czerwcu, kiedy w trakcie wizyty w Kijowie Jarosław Kaczyński zaproponował utworzenie przez NATO strefy zakazu lotów nad Ukrainą.

Źródła w Białym Domu za każdym razem tłumaczyły, że prezydent Joe Biden kieruje się w tej wojnie dwiema zasadami: Stany Zjednoczone nie mogą zostać wciągnięte bezpośrednio w konflikt z Rosją, a samo starcie nie może przelać się poza granice Ukrainy. Polskie inicjatywy na tamtym etapie w ocenie Amerykanów nie mieściły się w tak zakreślonych ramach.

Jednak stanowisko amerykańskiego prezydenta szybko ewoluuje. A to dlatego, że przez ostatni rok Pentagon musiał radykalnie zrewidować ocenę zarówno skuteczności wojsk rosyjskich, jak i potencjału ukraińskich. Na początku wojny Amerykanie byli przekonani, że przejęcie przez Rosjan kontroli nad całą Ukrainą to kwestia dni. Gdy więc na tamtym etapie ze Stanów ruszyły dostawy broni dla Ukraińców, był to raczej strumyk niż rzeka. Zasadniczo pomoc sprowadzała się do wysłania pocisków przeciwpancernych Javelin i przenośnych wyrzutni przeciwlotniczych Stinger. Być może nad Potomakiem wyobrażano sobie ukraiński opór trochę jak walki mudżahedinów ze Związkiem Radzieckim w latach 80. XX w.: jako starcie partyzanckie rozłożone na lata, które w żaden sposób nie zagraża reżimowi w Moskwie.

Jednak w miarę, jak rozwiewały się rosyjskie nadzieje na przejęcie kontroli, jeśli już nie nad całą Ukrainą, to przynajmniej nad niektórymi jej głównymi miastami, Amerykanie zaczęli ulegać presji prezydenta Wołodymyra Zełenskiego i dostarczać coraz bardziej wyrafinowaną broń. Gdy w kierunku Ukrainy pojechały już nie tylko bojowe wozy piechoty Bradley, ale nawet wyrzutnie rakietowe o zasięgu 150 kilometrów, rozróżnienie między uzbrojeniem defensywnym i ofensywnym stało się coraz mniej czytelne.

Scenariusz Petraeusa

To każe postawić pytanie o ostateczny cel ukraińskiej ofensywy. A przede wszystkim o Krym. W niedawnym wywiadzie dla „Washington Post” były głównodowodzący amerykańskimi siłami w Iraku i były szef CIA generał David Petraeus tłumaczył: „Scenariusz jest następujący: jeśli wiosną lub latem Ukraińcom uda się przeciąć połączenie lądowe między Krymem a okupowanym Donbasem i samą Rosją, to wówczas dla obrony półwyspu Rosjanie będą musieli polegać wyłącznie na moście Kerczeńskim. Jeśli i on zostanie zniszczony, to wtedy jedynym sposobem zaopatrzenia pozostają dla Moskwy promy. Ale te mogą paść ofiarą ukraińskich ataków. Wówczas Krym zostałby całkowicie odizolowany, a znajdująca się tam baza Floty Czarnomorskiej, różne bazy lotnicze i wszystkie obiekty o znaczeniu strategicznym znalazłyby się w zasięgu broni, jaką otrzymała Ukraina”. Czy Ameryka do końca wspierałaby podbój Krymu przez Ukraińców? Czy w tak beznadziejnej sytuacji Putin zdecydowałby się na oddanie półwyspu? Powołując się na źródła w Departamencie Stanu, „New York Times” napisał na początku lutego, że cel Białego Domu byłby inny: nie tyle podbój Krymu, co sama groźba, że tak się stanie miałaby zmusić Rosjan do podjęcia poważnych rozmów pokojowych. Wołodymyr Zełenski co prawda o żadnym kompromisie terytorialnym nie chce słyszeć: pod presją własnego wojska oraz społeczeństwa, które od roku przechodzi przez okrutną próbę, podkreśla, że jego celem jest wyzwolenie wszystkich ukraińskich ziem zajętych przez Rosjan. Jednak, jak wskazuje nowojorski dziennik, interesy Stanów Zjednoczonych i Ukrainy, do tej pory zbieżne, mogłyby w tym kluczowym momencie zacząć się rozchodzić.

Krym ma bowiem dla Putina znaczenie szczególne. Stanowi ukoronowanie trwającej od przeszło dwóch dekad polityki podbojów i przywrócenia rosyjskiej potęgi. Jego utrata stanowiłaby tak dotkliwy cios, że postawiłaby pod znakiem zapytania nie tylko miejsce prezydenta w historii, ale i samo przetrwanie jego reżimu, a nawet jego osobiste. Czy w takim momencie nie zdecydowałby się na użycie broni, która dawałaby mu nadzieję na zmianę biegu wydarzeń?

Ten tok myślenia można dostrzec u Dmitrija Miedwiediewa, byłego prezydenta Rosji, a dziś wiceprzewodniczącego Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. „Gdyby nie strategiczny arsenał nuklearny, zostalibyśmy rozerwani na strzępy. Nasz kraj jest ogromny i bogaty. Wszyscy patrzą i myślą, jak coś zabrać lub podzielić na części, a potem po cichu to wszystko przywłaszczyć” – stwierdził niedawno.

Jednak amerykański wywiad uważa, że dla Putina to nie byłaby prosta decyzja. Chodzi wręcz o moment, w którym władza rosyjskiego prezydenta byłaby szczególnie zagrożona. O ile trudno na razie zakładać, że siły zbrojne doprowadzą do zamachu stanu na Kremlu, o tyle nie jest do końca pewne, czy wypełniłyby rozkaz mogący ostatecznie prowadzić do całkowitego zniszczenia Rosji. A taki bunt musiałby się obrócić przeciwko władzy Putina.

Doświadczenie kryzysu kubańskiego jest tu znowu użyteczne. Nikita Chruszczow co prawda w ostatnim momencie cofnął się przed wydaniem rozkazu mogącego prowadzić do trzeciej wojny światowej, jednak Biuro Polityczne i Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i tak uznały, że podjął zdecydowanie nadmierne ryzyko i dwa lata po starciu z Kennedym odsunęły sekretarza generalnego. Spędził resztę życia w izolacji. Dziś przebieg zmian na Kremlu mógłby być znacznie szybszy.

Nie jest też jasne, do jakiego stopnia Putin mógłby lekceważyć stanowisko swojego najważniejszego sojusznika: Chin. W listopadzie kanclerz Niemiec Olaf Scholz był bardzo krytykowany za wizytę w Pekinie. Powszechnie uważano, że to powrót do dawnej polityki Niemiec daleko posuniętej zależności gospodarczej od chińskiej dyktatury. Dziś jednak się okazuje, że ta inicjatywa była koordynowana z Amerykanami. Zadaniem kanclerza było uzyskanie od chińskiego przywódcy Xi Jinpinga deklaracji, że nie akceptuje sięgnięcia przez Moskwę po broń jądrową. Czy ryzyko odbicia przez Ukraińców Krymu byłoby z punktu widzenia Chin wystarczającym powodem, aby zmienić w tej sprawie zdanie? Nie wiadomo.

Pozostaje jeden, ale ważny argument przeciwników kompromisu z Putinem w sprawie Krymu: każda koncesja tylko zachęciłaby go do dalszych podbojów. Kontrargument zwolenników mniej twardej linii w tej sprawie znajdziemy np. w amerykańskim magazynie „Time”, który zauważa, że pierwszy rok wojny już i tak rzucił Rosję na kolana, cofnął jej rozwój gospodarczy i siły zbrojne o pokolenie. Tak wysoka cena przy oddaniu wszystkich terenów zajętych po 24 lutego 2022 r. to nie sukces, ale oczywista porażka Putina. Przed upływem długiego czasu miałby nie zaryzykować kolejnej próby.

Czytaj więcej

Shin Kawashima: Jeśli Chiny chcą opanować Tajwan, inwazja musi być błyskawiczna

Koniec ekskluzywności jądrowego klubu

W swoim testamencie św. Jan Pawel II napisał: „Niech będą dzięki Bożej Opatrzności w sposób szczególny za to, że okres tzw. zimnej wojny zakończył się bez zbrojnego konfliktu nuklearnego, którego niebezpieczeństwo w minionym okresie wisiało nad światem”.

Jednym z powodów tak szczęśliwego rozwoju wypadków była zasada amerykańskiej polityki zagranicznej, którą być może najlepiej opisał Ronald Reagan, wskazując, że „wojny jądrowej wygrać nie można, więc nie warto jej podejmować”. Właśnie dlatego, począwszy od Harry’ego Trumana, wszyscy amerykańscy prezydenci aż do George’a H.W. Busha starali się powstrzymać Związek Radziecki wszelkimi środkami poza bezpośrednią konfrontacją zbrojną. Waszyngton nie przyszedł więc bezpośrednio z pomocą Węgrom w 1956 roku, Czechom w 1968 roku czy Polsce w 1981 r. Ale i Związek Radziecki trzymał się tej zasady, choćby respektując status Berlina Zachodniego nawet w czasie jego blokady w latach 1948–1949

Jeśli jednak Putin zdecyduje się na złamanie tej zasady, grożąc użyciem broni jądrowej, czy Waszyngton całkowicie zapomni o logice Reagana? James Acton, szef programu polityki jądrowej w Carnegie Endowment for International Peace, uważa, że lepsza jest próba dojścia do porozumienia z Putinem teraz, kiedy jeszcze nie wysunął w sposób wiarygodny i ostateczny groźby atomowego armagedonu. Gdy to się już stanie, nawet powstrzymanie się Ameryki przed zbrojną odpowiedzią i tak całkowicie zmieni świat, w którym żyjemy. Okaże się przecież, że sama możliwość użycia broni atomowej wystarczy, aby uzyskać nawet od najpotężniejszego kraju świata kluczowe koncesje. Zasada, że z terrorystami rokowań się nie prowadzi, zostanie złamana.

W powstałą w ten sposób szczelinę w dotychczasowym systemie bezpieczeństwa rzuci się wiele krajów, próbując zaopatrzyć się w arsenał jądrowy. Najbardziej oczywistym kandydatem jest Iran, dziś jeden z bliższych sojuszników Putina. Izraelski premier Beniamin Netanjahu od lat ostrzega, że Teheran jest blisko zbudowania arsenału jądrowego, którego może użyć do zniszczenia Izraela. Uważa, że międzynarodowy program powstrzymania irańskiego programu atomowego (JCPOA) jest groźny, bo prowadzi jedynie do tego, że Teheran zyska dodatkowy czas na wprowadzenie w życie swojego planu. W czasie wizyty Netanjahu w Paryżu na początku lutego takiej ocenie nie sprzeciwiał się już Emmanuel Macron. Zamiast o próbie wskrzeszenia JCPOA francuski prezydent wolał mówić o konieczności zaostrzenia sankcji przeciw Iranowi.

Iran z bronią jądrową wywołałby efekt domina na Bliskim Wschodzie, zaczynając od pozyskania podobnej broni przez Arabię Saudyjską. I przepis na niekontrolowany konflikt w jednej z najbardziej niestabilnych części świata.

Nie inaczej jest na Półwyspie Koreańskim. Tu w połowie stycznia prezydent Korei Południowej Yoon Suk Yeol po raz pierwszy oświadczył, że jego kraj będzie starał się zdobyć broń atomową. Uznał to za konieczne wobec szybkiego rozwoju arsenału jądrowego przez Kim Dzong-una. Zdaniem Seulu skoro Ameryka nie jest już w stanie ograniczyć grona posiadaczy broni atomowej do pięciu państw (USA, Rosja, Chiny, Francja i Wielka Brytania), które oficjalnie mają do tego prawo, sprawy trzeba wziąć we własne ręce. W przypadku Korei Południowej, jednego z najbardziej zaawansowanego technologicznie krajów świata, przejście od zapowiedzi do realizacji takiego celu byłoby zapewne kwestią miesięcy.

Japonia na razie nie poszła aż tak daleko. Jednak szef jej rządu po raz pierwszy od drugiej wojny światowej ogłosił ostatnio program zasadniczego wzrostu wydatków na zbrojenia. Największym wyzwaniem dla Tokio są mocarstwowe plany Chin, ale w pewnym momencie Japończycy będą musieli ustosunkować się do atomowego zagrożenia płynącego z Półwyspu Koreańskiego.

Telefon na ratunek

Są jednak i tacy, którzy nie tylko wbrew dotychczasowym ustaleniom zdobyli broń jądrową, ale byli gotowi jej użyć. Tak przynajmniej twierdzi w opublikowanych właśnie wspomnieniach sekretarz stanu USA z czasów Donalda Trumpa Mike Pompeo. Jego zdaniem w lutym 2019 r. do takiego uderzenia był gotowy Pakistan w odpowiedzi na indyjski atak rakietowy, który zabił pakistańskich wojskowych na terenie tego kraju.

Pompeo znajdował się wtedy w stolicy Wietnamu Hanoi i wraz z ówczesnym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Johnem Boltonem zdołał ze swojego pokoju hotelowego nawiązać kontakt telefoniczny z szefem sztabu generalnego Pakistanu Qamarem Javedem. Rozmowa trwała długo, ale w końcu generał dał się udobruchać. Z Rosjanami może być inaczej.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy