Wiosną tego roku podczas obrad Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy miałem okazję śledzić zajmującą, choć zapewne nierzadką sytuację. Brytyjczycy wprowadzili pod obrady kwestię sylwestrowych zajść w niemieckich miastach. Zaproponowali prosty tekst rezolucji: kto to zrobił, jaką metodą, jak nie zareagowały media i jakie wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Po dwóch dniach pracy w komisji przedstawiono rezolucję już zupełnie inną: okazało się, że wina wynika z wielowiekowych nierówności między kobietami i mężczyznami, ważne jest konsekwentne wdrażanie konwencji antyprzemocowej, a media co prawda powinny informować, lecz najważniejsze jest niestygmatyzowanie żadnych grup. Nawet nie napisano, że chodzi o uchodźców, emigrantów czy Arabów.
To nie była zła wola: zebranym naprawdę niełatwo było brytyjski tekst przerobić, tym bardziej że komisja kierowała się, jestem o tym głęboko przekonany, szukaniem kompromisu i „języka dobra". Dlaczego dla mnie – a nie byłem odosobniony – brzmiało to fałszywie? Czy moja wrażliwość, moje pojmowanie rzeczywistości są aż tak inne?
Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie pojmiemy źródła tych różnic, nie zrozumiemy („my", czyli w tym przypadku większość parlamentarzystów z krajów postkomunistycznych) kolejnych wyborów dokonywanych przez elity starej UE. Co więcej, obawiam się, że wobec kryzysu instytucjonalnego Brukseli i rozpadu europejskiej solidarności, ograniczonej w zasadzie do płytkiej reaktywności na kłopoty czołowych przywódców europejskich, możemy zostać – np. jako państwa wyszehradzkie – potraktowani jak kozioł ofiarny: to na nas zwali się winę. Inność naszej części Europy uczyni nas podczas kryzysu szczególnie widocznymi.
To w sumie nic dziwnego, bo przypomnę (za lewicowym bułgarskim politologiem Iwanem Krastewem), że demokracja jest ustrojem, który w znacznej mierze opiera się na zbliżonej równości doświadczeń obywateli. Doświadczenie środkowoeuropejskie poprzez swą inność może stać się źródłem nieporozumień: przykładem choćby różne rozumienie projektu Nordstream 2. Fundamentalną różnicę między naszą częścią Europy a Zachodem chcę jednak ukazać, analizując frazę „europejskie wartości". Często słyszymy, że w walce z terroryzmem nie możemy zrezygnować z naszych europejskich wartości, często pisze się, że Polska i Węgry sprzeciwiają się tym wartościom, a Czesi niezgadzający się na kwoty uchodźców nie tylko depczą istotę solidarności unijnej, ale i wartości. Jakie one więc są i czy przypadkiem w ich innym definiowaniu nie leży istota nieporozumień?
Można by sądzić, że tzw. europejskie wartości to system dóbr i wartości duchowych wynikających z chrześcijaństwa, uzupełniony (trochę w opozycji do niego) tradycją XVIII-wiecznego oświecenia. Na potrzeby zeświecczonego społeczeństwa europejskiego można byłoby je określić terminem „trochę więcej niż prawa człowieka i obywatela". Trochę więcej, gdyż obok niezbywalnych praw są tam także niedefiniowalne obowiązki, chociażby wzmiankowana już solidarność.