A ten Deyna to był Polak?

W XXI wieku w Warszawie odsłonięto trzy pomniki poświęcone ludziom sportu i zbudowano dwa stadiony na europejskim poziomie. To dużo czy mało?

Publikacja: 09.09.2022 17:00

A ten Deyna to był Polak?

Foto: Arkadiusz Ziolek/ East News

Kazimierz Górski – najlepszy polski trener piłkarski – ma swój pomnik przy Stadionie Narodowym swego imienia. Feliks Stamm – jego odpowiednik w boksie – przy Hali Gwardii. Kazimierz Deyna – najlepszy polski piłkarz w XX wieku (a może w całej historii) – obok stadionu Wojska Polskiego.

Każdy z nich zasłużył na takie wyróżnienie. Potwierdzili to kibice hojnymi wpłatami z własnych kieszeni na budowę pomników oraz sponsorzy. Miło jest oglądać na cokołach tytanów, którzy w przeszłości dawali nam radość i poczucie dumy, tym bardziej że tak niewielu sportowców zapada kibicom w pamięć na dziesięciolecia. Trzeba dokonać naprawdę wyjątkowych czynów. Górski jeszcze funkcjonuje w świadomości ludzi, choćby jako punkt odniesienia do niemal wszystkich swoich następców. Bo „za Górskiego to mieliśmy drużynę”, a teraz to już nie.

Stamm, choć też wyjątkowy, nie ma tyle szczęścia. Może dlatego, że i klasycznego boksu już nie ma, więc nie ma też okazji do porównań. A bicie się w klatkach na gołe pięści przynosi takim jak ja więcej zażenowania niż doznań sportowych, o estetycznych nie mówiąc.

Boks nie ma swoich ambasadorów. Pomnik Feliksa Stamma powstał przede wszystkim dzięki uporowi jego prawnuczki. Przy okazji zebrała sporo cennych pamiątek po dziadku i jego wychowankach. Wszystko to znalazło się w małym pomieszczeniu przy wejściu do Hali Gwardii. Tyle że to muzeum jest zawsze zamknięte. Można coś zobaczyć jak się przyłoży czoło do brudnej szyby.

Hala Gwardii była jednym z tych miejsc stolicy, które stały się symbolem sportowego sukcesu. Kiedy w roku 1953, dwa miesiące po śmierci Stalina, polscy pięściarze zdobywali tu pięć złotych medali mistrzostw Europy, bijąc po drodze „ruskich”, ludzie szaleli z radości, na arenie sportowej publiczność śpiewała z dumą hymn narodowy.

Józef Hen znał przebieg każdej walki, a jedna z nich stała się dla niego inspiracją literacką. Maria Dąbrowska poświęciła mistrzostwom fragment w swoich dziennikach. Można założyć, że Miron Białoszewski z okna swojego domu przy Poznańskiej pozdrawiał polskich pięściarzy udających się z hotelu Polonia do Hali Gwardii pieszo, przez plac, na którym wznoszono Pałac Kultury i Nauki.

Tamci mistrzowie to: Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Leszek Drogosz i Zygmunt Chychła. To byli dla władzy „przodownicy pracy”, wyrabiający trzysta procent normy, a dla kibiców bohaterowie narodowi. Kto ich dzisiaj pamięta?

W Hali Gwardii – pełniącej po 100 latach znów funkcje handlowe – pod dachem umieszczono wielkie portrety w stylu lat 50. następców tamtych mistrzów. Równie wielkich jak oni, bo medalistów olimpijskich. Są tam Jerzy Kulej, Józef Grudzień, Jan Szczepański, Tadeusz Walasek, Kazimierz Paździor...

Spytałem właściciela sklepu z miodami, czy wie, kim są ci sportowcy na zdjęciach nad jego barem. Nie wiedział. Powiedziałem, że pracuje w miejscu, w którym podczas meczu koszykarzy Legia – Real Madryt siedział na trybunie Santiago Bernabeu. Nie zrobiło to na nim wrażenia.

Nie odpuszczałem. A tam parę metrów dalej Paweł Skrzecz trenował Władymira Kliczkę, który walczył w barwach Gwardii, a potem zdobył mistrzostwo olimpijskie w Atlancie.

– A, Kliczko, ten mer Kijowa – powiedział z pewnością.

– Nie, to jego brat.

Kiedy na targach podpisywałem książkę o Deynie, podszedł na oko 40-letni ojciec z ośmioletnim synem. Widać było, że kochał się w Deynie i chciałby tę miłość przekazać dziecku. Był wzruszony, tłumaczył mu, że ten pan, który napisał tę książkę, był kolegą Deyny. A Deyna to najlepszy piłkarz świata. I kiedy już nacieszył się całą sytuacją, chłopczyk spytał: – Tata, a ten Deyna to był Polak?

Pamięć o sportowcach jest krótka. Robiąc wystawy piłkarskie w Pałacu Kultury, na Stadionie Narodowym czy w muzeach, spotykam się z pytaniami w rodzaju: a kim jest ten piłkarz, że jego koszulka tutaj wisi? A piłkarz rozegrał 50 meczów w reprezentacji i kiedyś pisano o nim na pierwszej stronie „Przeglądu Sportowego”. Tyle że upłynęło kilkanaście lat i dziś są inni bohaterowie. Może nie więksi, ale mają swoje pięć minut, przedłużane sztucznie w mediach społecznościowych, zwykle jednak bez ciągu dalszego.

Opowiadał mi Jerzy Dudek, co spotkało go, kiedy prowadził na południu Polski giełdę pamiątek sportowych, z której dochód przeznaczony był na cel charytatywny. Od jednego ze swoich kolegów, mistrza olimpijskiego, dostał na tę okazję reprezentacyjny dres. Cena wywoławcza wynosiła tysiąc złotych. Nikt nie licytował. Nazwisko mistrza olimpijskiego z końca XX wieku nie stanowiło żadnego magnesu. Chcąc uniknąć kompromitacji, Dudek sam podbił cenę i kupił dres.

Czytaj więcej

Włodzimierz Lubański. Liczyło się tylko to, że ograliśmy ruskich

Zauroczenie marszałka

Czy w Warszawie reakcja byłaby taka sama? Trudno powiedzieć. Wiedza o sporcie jest raczej wszędzie taka sama. W stolicy wydarzenia sportowe rozgrywały się w miejscach dla warszawskiego sportu „kultowych”. Takich jak stadion i basen Legii, Agrykola, Hala Gwardii, Stadion Dziesięciolecia. Ale też na eleganckich ulicach, które kojarząc się przede wszystkim z polityką czy kulturą, mają też historię sportową.

W każdej opowieści są jednak przede wszystkim ludzie. Połączenie ich z miejscami i czasami, w których rozgrywały się wydarzenia, daje obraz dziejów stolicy, pokazanych od strony boiska.

Tadeusz Konwicki mówił, że wizyty na stadionie Wojska Polskiego są dla niego codziennością, a na Stadion Dziesięciolecia chodził od święta. Z Gustawem Holoubkiem. Ryszard Kapuściński grał w piłkę nożną w Legii, a boksował w Polonii. Agnieszka Osiecka była pływaczką Legii. Adolf Dymsza i Feliks Konarski „Ref-Ren” grali w piłkę w Polonii. Leopold Tyrmand pracował jako dziennikarz sportowy, mieszkał w budynku YMCA, gdzie był basen i sala gimnastyczna, a akcję „Złego” umieścił m.in. w okolicach ulicy Łazienkowskiej.

Akademia Wychowania Fizycznego na Bielanach być może nie powstałaby, gdyby nie zauroczenie marszałka Józefa Piłsudskiego pewną panią doktor. Nazywała się Eugenia Lewicka i była organizatorką Zakładu Kąpieli Słoneczno-Powietrznych i Kuracji Sportowej w Druskiennikach. Kierownikami sekcji piłkarskiej Legii byli jakże odlegli od siebie pod każdym względem generałowie: Leopold Okulicki przed wojną i Czesław Kiszczak w PRL.

Takich historii, rozmaitych zaskakujących związków sportu z kulturą i polityką jest wiele. Przeszłość spotykamy na każdym kroku, tylko zwykle nie mamy świadomości, po jakich i czyich śladach chodzimy.

Geneza większości obiektów sportowych Warszawy wiąże się z polityką lub bieżącymi wydarzeniami. Stadion Wojska Polskiego został oddany do użytku w roku 1930, ponieważ cztery lata wcześniej władzę w kraju przejął Józef Piłsudski. W roku 1927 powołano do życia Ligę Polską, na czele której stanął prezes Legii, zaufany generał Roman Górecki.

W tym samym roku z inicjatywy marszałka utworzono pierwsze ministerstwo sportu (Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego), a w roku 1928 przeniesiono z Krakowa do Warszawy siedzibę PZPN. Wojsko musiało mieć swój stadion, na którym urzędowała Legia, a skoro było ministerstwo, to należało powołać uczelnię kształcącą kadry. I tak powstał na Bielanach Centralny Instytut Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, czyli późniejszy AWF.

Zaprojektował go profesor Politechniki Warszawskiej Edgar Aleksander Norwerth, którego w młodości los rzucił do Rosji. A kiedy Rosja stała się Związkiem Radzieckim, wykorzystał pierwszą okazję, żeby nie wrócić do Moskwy z kongresu w Londynie. Zamieszkał w Warszawie, spoczął na Cmentarzu Bródnowskim.

Stadion Dziesięciolecia wcześniej czy później powstałby, bo takie były potrzeby powojennej Polski. Ale być może miałby inny kształt i byłby bardziej funkcjonalny, gdyby nie dyrektywy (a przynajmniej sugestie), które przyszły z Moskwy. W latach 50. duże stadiony były niezbędne także na manifestacje, spartakiady i defilady. W Leningradzie w roku 1950 powstał nawet wzorzec takiego stadionu, o pojemności 100 tys. miejsc, zbudowanego na wałach ziemnych.

Podobne w ciągu kilku lat stanęły we wszystkich krajach tzw. demokracji ludowej. Nosiły zawsze nazwy charakterystyczne dla epoki. Stadion w Leningradzie nazwano imieniem bolszewickiego działacza Siergieja Kirowa. W roku 1953 powstały stadiony w Budapeszcie (Nepstadion, czyli Ludowy, 100 tys. miejsc), Sofii (Wasyla Lewskiego, 55 tys.), Bukareszcie (im. 23 Sierpnia, 65 tys.). W 1956 otwarto stadiony w Moskwie na Łużnikach (Włodzimierza Iljicza Lenina, 100 tys.), Lipsku (Zentralstadion, 95 tys.) i Chorzowie (Śląski, 100 tys.).

Ponieważ stutysięczny Stadion Olimpijski w Berlinie znalazł się w strefie amerykańskiej, w Berlinie Wschodnim, młodzież z enerdowskiego komsomołu, czyli FDJ, w ciągu czterech miesięcy, pracując dzień i noc, rozbudowała do 70 tys. miejsc przedwojenny stadion należący do policji. Otrzymał imię ówczesnego przywódcy NRD Waltera Ulbrichta, później zmienione na Stadion Młodzieży Świata.

Budowa Stadionu Dziesięciolecia przyśpieszyła, kiedy powierzono Warszawie organizację V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów.

Jeśli chodzi o nazwę, to stadion warszawski miał sporo szczęścia. Ale u nas nie było pomników Stalina (tylko Pałac Kultury, Stalinogród i parę ulic w różnych miastach). Leninów na cokołach też niewielu. Nazwa Dynamo również w Polsce by się nie przyjęła, więc założono Gwardię. I jakoś przetrwaliśmy.

Robotnicza Skra

Nie byłoby Stadionu Narodowego, gdyby nie powierzenie Polsce prawa organizacji piłkarskich mistrzostw Europy. Pewnie długo jeszcze zwlekalibyśmy z budową takiego obiektu. Ale powstawał na potrzeby futbolu, więc nie uwzględniono bieżni. I w stolicy kraju, który jest potęgą lekkoatletyczną, nie ma stadionu z pełnowymiarową bieżnią oraz trybunami na kilka tysięcy miejsc, gdzie można by rozegrać zawody rangi międzynarodowej.

Piękna namiastka znajduje się na AWF, ale nie nadaje się na poważne imprezy. Skra rozpadała się na naszych oczach. Jako klub robotniczy przed wojną nie miała dużych szans rozwoju. Po wojnie mogła liczyć na protektora w osobie Jana Mulaka, twórcy lekkoatletycznego Wunderteamu, ale i prominentnego członka Polskiej Partii Socjalistycznej, mającego dojście do najważniejszych osób w państwie.

I kiedy pod koniec lat 60. podejmowano decyzję, gdzie zbudować pierwszą bieżnię tartanową w stolicy, nie zastanawiano się długo. Wybrano Skrę, bo decydujące znaczenie miał przymiotnik „robotniczy” w jej nazwie. Kilka lat wcześniej zainstalowano sztuczne oświetlenie na stadionie Legii, bo to klub wojskowy. Stadion Dziesięciolecia był państwowy, a więc niczyj. Bez tartanowej bieżni i sztucznego oświetlenia nie miał szans na rozwój. W dodatku polityka sprawiła, że nagle najważniejszym obiektem sportowym w kraju stał się Stadion Śląski. I Dziesięciolecia zakończył żywot po zaledwie 28 latach funkcjonowania.

Zmienił się ustrój i przymiotnik „robotniczy” przestał mieć znaczenie. Skra wegetowała, Anita Włodarczyk przebierała się w ruinie, musiała uważać, żeby podczas kąpieli w letniej wodzie prysznic nie spadł jej na głowę, aż w końcu, nie wyprowadzając się z Warszawy, zmieniła barwy klubowe. Zamieniła Skrę na AWF Katowice.

Anita Włodarczyk jest jedyną lekkoatletką, która w XXI wieku ustanowiła w Warszawie rekord świata. W sierpniu 2016 roku, podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej na Stadionie Narodowym rzuciła młotem na odległość 82,98 metra. Można powiedzieć, że nie ma tego miejsca, bo przecież na tym stadionie nie istnieje rzutnia, a trawę układa się od wielkiego dzwonu.

Ale inne miejsca, w których bito rekordy świata, zginęły bezpowrotnie. Bieżnia na Stadionie Dziesięciolecia (Jerzy Chromik), rzutnia dyskiem (Edmund Piątkowski), skocznia o tyczce (John Pennel), bieżnia na stadionie Legii (Shirley Strickland, Irena Szewińska), bieżnia na Skrze (Teresa Sukniewicz, Grażyna Rabsztyn). Zostały tylko w kronikach. A w pamięci – tylko coraz mniejszej grupy rówieśników odległych czasów, statystyków, historyków.

Tor kolarski na Dynasach, gdzie ścigali się pierwsi polscy medaliści olimpijscy, został rozebrany jeszcze przed wojną. Przeciętny warszawiak nawet nie wie dokładnie, w którym to było miejscu. Przechodząc ulicą Chopina obok Doliny Szwajcarskiej, nie ma się świadomości, że mieściło się tu Warszawskie Towarzystwo Łyżwiarskie, było więc lodowisko, tor wrotkarski i korty tenisowe. W roku 1934 na planszach z linoleum, rozłożonych na deskach pod gołym niebem, rozegrano mistrzostwa Europy w szermierce.

Czytaj więcej

Stefan Szczepłek: Pocztówka z wakacji

Za wieżę pod sąd

Niewiele jest obiektów sportowych zbudowanych przed wojną, które przetrwały i wciąż spełniają swoje pierwotne funkcje. Cała Akademia Wychowania Fizycznego na Bielanach (siłą rzeczy zmieniająca się), modernistyczny domek klubowy na kortach przy Myśliwieckiej – jedyny zachowany oryginalny fragment starej Legii, boiska Polonii i w parku Skaryszewskim. To chyba wszystko. Słynna wieża do skoków przy basenach Legii została rozebrana już w XXI wieku, a ci, którzy na to pozwolili, powinni stanąć przed sądem.

Przy ulicy Podskarbińskiej na Pradze stoi jeszcze niepozorna hala sportowa, wzniesiona kilka miesięcy przed wojną dla klubu Orzeł. A to jeden z najcenniejszych zabytków architektury sportowej w stolicy. Może nie ze względu na urodę co nazwisko autora. Jej twórcą jest jeden z najsłynniejszych architektów na świecie – Maciej Nowicki, robiący po wojnie karierę w Stanach Zjednoczonych.

Kiedy Stanisław Bareja kręcił film „Miś”, właśnie tu, w siedzibie Orła, umieścił gabinet prezesa klubu Tęcza Ryszarda Ochódzkiego. I to tutaj trener pierwszej klasy Wacław Jarząbek śpiewał „Łubu, dubu...”.

Jest jeszcze i przede wszystkim Agrykola, najstarsze boisko w Warszawie, używane od roku 1908, pierwszy „stadion narodowy”. Tam wszystko było „pierwsze” – mecz reprezentacji Polski, mecz ligowy w stolicy, tenisowy mecz o Puchar Davisa z Anglią (1925), skocznia narciarska, tor lodowy, pierwszy zjazd na nartach ze skarpy, czego dokonał Jan Gebethner ze słynnego rodu księgarzy.

Nim jednak Agrykola stała się warszawskim centrum sportu, opanowali ją jeźdźcy, dając początek prawdziwemu sportowi w Warszawie. Pierwsze zawody (choć może w istocie pierwszymi nie były) zapisano pod datą 2, 10 i 13 czerwca 1901 roku. Organizowało je Towarzystwo Wyścigów Konnych. Startowali Polacy i Rosjanie. Jeźdźców cywilnych obowiązywał czerwony frak, a wojskowych – mundur.

To wtedy pojawiła się pierwsza amazonka wygrywająca z mężczyznami: Maria Zandbang.

W damskim siodle

Maria Zandbang z domu Wodzińska była prekursorką kobiecego jeździectwa w Polsce. Jej portret na koniu, znajdujący się w Muzeum Narodowym, namalował Wojciech Kossak. Na ścianach jej domu wisiało zresztą wiele obrazów, ponieważ dziadkiem Marii Zandbangowej (po mężu Holendrze) był znany malarz Franciszek Kostrzewski.

W roku 1926 ustanowiła rekord Polski w damskim siodle. Koń pod Marią Zandbang skoczył na wysokość 160 centymetrów i jest to rekord do dziś niepobity. Po powstaniu, w którym zginął jej mąż, Maria trafiła do obozu w Ravensbrück. Po szczęśliwym powrocie zamieszkała w domu dla niewidomych dzieci w Laskach.

Pochowano ją na tamtejszym cmentarzu, w roku 1972. Leży tam obok Antoniego Słonimskiego, Jana Lechonia, Tadeusza Mazowieckiego, Mariana Brandysa, Franciszka Starowieyskiego... Ale jej nazwiska na liście znanych zmarłych nie ma.

Na Agrykoli startował także baron Carl Gustaf Mannerheim. On na pewno nie był Polakiem. To bohater narodowy Finlandii, marszałek i prezydent tego kraju. Nim do tego doszło, Mannerheim był w służbie carskiej. Lata 1909–1911 spędził w Warszawie, najpierw jako dowódca pułku ułanów stacjonującego w Mińsku Mazowieckim, a później dowódca Lejb-Gwardyjskiego Pułku Ułanów. Jego koszary znajdowały się w Łazienkach. I właśnie w okresie tej służby Mannerheim brał udział w zawodach na Agrykoli.

Nie ma w stolicy stadionu lekkoatletycznego, hali sportowej na co najmniej kilkanaście tysięcy miejsc (i nigdy nie było), olimpijskiego basenu z trybunami. Ciągle się na coś czeka. Jak nie na stadion Polonii, to na renowację Skry. I dopóki tak będzie, częściej będziemy wspominać to, co należało do świata sportu, którego już nie ma. I przypominać.

Czytaj więcej

Górski, Piechniczek, Sousa. Polskiej szkoły futbolu nigdy nie było

Kazimierz Górski – najlepszy polski trener piłkarski – ma swój pomnik przy Stadionie Narodowym swego imienia. Feliks Stamm – jego odpowiednik w boksie – przy Hali Gwardii. Kazimierz Deyna – najlepszy polski piłkarz w XX wieku (a może w całej historii) – obok stadionu Wojska Polskiego.

Każdy z nich zasłużył na takie wyróżnienie. Potwierdzili to kibice hojnymi wpłatami z własnych kieszeni na budowę pomników oraz sponsorzy. Miło jest oglądać na cokołach tytanów, którzy w przeszłości dawali nam radość i poczucie dumy, tym bardziej że tak niewielu sportowców zapada kibicom w pamięć na dziesięciolecia. Trzeba dokonać naprawdę wyjątkowych czynów. Górski jeszcze funkcjonuje w świadomości ludzi, choćby jako punkt odniesienia do niemal wszystkich swoich następców. Bo „za Górskiego to mieliśmy drużynę”, a teraz to już nie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy