To temat, który w dobie „dobrej zmiany" wpadł do czarnej dziury! – perorował dziś u mnie pewien znany prawnik. – Wy, dziennikarze, zajmujecie się sprawami nieważnymi! Nie dotykacie tego co istotne. Bo to, co naprawdę się liczy, wymaga wiedzy. Wymaga kompetencji. Ucieka wam i rządzącym.
Słuchałem coraz bardziej zaniepokojony, bo ze słów mojego rozmówcy wynikało, że wskutek przesunięcia zadań i kompetencji między resortami sprawa Koncepcji Zagospodarowania Przestrzennego Kraju zawisła w międzyresortowej próżni. Mimo że formalnie podlega Ministerstwu Rozwoju, przyjęty pięć lat temu plan faktycznie nie jest wykonywany. A to z kolei powoduje, że nie da się z nim skoordynować planów zagospodarowania przestrzennego na poziomie województw. Skutki? Oczywiste. Po rosyjsku najdelikatniej mówiło się o tym „bardak". Ja użyję metafory o chaosie, ale wiadomo, że praktyczne skutki to utrudnienia w inwestycjach, nie tylko tych strategicznych, w infrastrukturze, gospodarowaniu zasobami naturalnymi etc. – Jak w ogóle może funkcjonować współczesne państwo bez koordynacji? Bez planowania? – kończył naprawdę przejęty sprawami publicznymi pan mecenas.
No właśnie. Jak dziś funkcjonować bez planowania? Pytam sam siebie z lekka otępiały, a jeszcze bardziej zawstydzony. Czytelniku, wybacz. Do innego tonu i innych intelektualnych wyzwań przyzwyczaiłem cię w tej rubryce. Marność dotychczasowej oferty uzmysłowił mi dopiero dziś zaprzyjaźniony mecenas. Bo jaki ma sens pisanie o filozofii, zawiłych kwestiach moralnych czy fałszywych estetykach, kiedy zaniedbania rządzących uniemożliwiają koordynację planu zagospodarowania przestrzennego w całym kraju? Ofiarami są kierowcy, inwestorzy, budowlańcy, księża, wszyscy my, obywatele tego całkiem średnio zorganizowanego kraju. Skąd to się bierze? Pytam was i sam siebie. Czyżby z czasów głębokiej komuny, kiedy byliśmy dławieni przyjmowanymi bez liczenia się z możliwościami realizacji pięcio- i sześciolatkami?
Przypomnę, był głęboki stalinizm. Twarde głowy z Hilarym Mincem na czele dostały zadanie ścigania się na polu industrializacji i kolektywizacji z bratnim Związkiem Radzieckim. W latach 1950–1955 socjalistyczny przemysł miał wzrosnąć co najmniej o 85 proc., a rolnictwo o 35 proc. Budowano kopalnie i huty. Rzesze małorolnych wyruszyły na podbój osiedli robotniczych, które rychło miały się stać miastami. W iście stachanowskim tempie wznosiły się nad rozjeżdżanymi przez spychacze pod krakowskimi wioskami kominy Nowej Huty. Dzielni murarze stawiali pierwsze hale fabryk samochodów na Żeraniu i w Lublinie. Opodal podnosiła się z niebytu Huta Warszawa, a u stóp historycznego miasta Radomia rozkładała swoje fundamenty przyszła cementownia.
Kędzierzyn dostał Azoty, Gorzów Wielkopolski włókna sztuczne, a Nowy Targ kombinat obuwniczy (któż nie nosił owych słynnych, produkowanych w zakładzie Podhale, „relaksów", aż łza się w oku kręci!). Jednocześnie wraz z agitatorami do wiosek wkraczały traktory i socjalistyczna myśl rolna. Polska tętniła energią. Kraj zmieniał się nie do poznania.