Kiedy piszę te słowa, Ukraina – choć po inwazji armii rosyjskiej na tereny samozwańczych republik – jest jeszcze bezpieczna. Nie zostały wydane rozkazy natychmiastowego ataku, Rosjanie nie przekroczyli linii demarkacyjnych. Niemniej wszyscy czujemy, że wojna jest o krok. Możliwe, że gdy czytelnik będzie otwierał ten numer „Plusa Minusa", Kijów będzie już bombardowany, a ukraińska armia będzie powstrzymywać rosyjskie czołgi. Może. Na razie trwa wojna słów i wojna gróźb, mnożą się przypadki prowokacji ze strony separatystów, ale ukraińskie wojsko nie daje się prowokować.
Czytaj więcej
Rzadko kiedy wojny wybuchają bez sensu. I rzadko bywają wyłącznie efektem skrzywionej psychiki ja...
To nauka, którą wyciągnięto z wypadków roku 2008 w Gruzji, gdzie pewny swego Saakaszwili podjął działania wojenne w Osetii Południowej i błyskawicznie został pokonany. Rosjanie uderzyli całą mocą, a Tbilisi i reszta Gruzji ocalały tylko dlatego, że wsparł je solidarnie Zachód, a Putin nie był przygotowany na konfrontację z wolnym światem.
Dziś jest inaczej. Oligarchiczna, kleptokratyczna Rosja puchnie od rezerw finansowych (600 mld dol.), a jej elity są całkowicie zhołdowane wobec samodzierżawcy na Kremlu. Putin 14 lat po wypadkach gruzińskich też jest innym człowiekiem. Antyukraińska obsesja kompletnie zawładnęła jego myślami; chorobliwy mesjanizm każe mu podążać ścieżkami Piotra Wielkiego oraz Katarzyny i uczynić Rosję znowu wielką. Ile w tym psychopatii, wiemy najlepiej my, Polacy, świetnie rozumiejący, że historycznej wielkości nie mierzy się miarą imperialną, a wskaźnikiem szczęścia i dostatku zwykłych ludzi. To język i logika, których Putin nigdy nie przyjmie za swoje. W jego mniemaniu liczy się zasób terytorialny państwa, siła armii i pewność, że jest się mocarstwem. To narodowa choroba psychiczna Rosjan, choć nie tylko ich. Znamy tych przypadków z historii krocie; zawsze towarzyszyły im fale krwi, łez i nieszczęścia słabszych narodów.