KOD czyli bunt urojony

Uczestnicy demonstracji KOD nie mają nic wspólnego z manifestantami z czasów „Solidarności". Dzisiejsze protesty to tylko rebelia wielkomiejskich elit – oburzonych, że muszą dzielić swoją przestrzeń z innymi.

Aktualizacja: 26.06.2016 09:53 Publikacja: 26.06.2016 00:01

Gdyby chcieć wyrobić sobie opinię o sytuacji w Polsce – tak jak robi to na przykład większość urzędników Unii Europejskiej – na podstawie tego, co wypisują o nas w krajowych i zagranicznych mediach środowiska liberalnej lewicy, to okazałoby się, że Polska jest w czołówce najbardziej uciemiężonych państw świata: gdzieś pomiędzy Syrią a Zimbabwe.

Bo przecież to właśnie tu w Polsce reżim uzurpujący sobie prawem kaduka władzę niszczy ostatnie reduty wolności, jakimi są wolne media, brutalnie depcze konstytucję – jedną z najlepszych na świecie, prześladuje obrońców demokracji oraz praw mniejszości, w tym zwłaszcza kobiety odrzucające macierzyństwo jako formę patriarchalnego niewolnictwa i pragnące – jak to ostatnio napisały „Wysokie Obcasy" – wyrazić swoją dumę z tego, że mają okres. Po stronie uciemiężonych elit staje – jak jeden mąż – całe społeczeństwo, które pod unijną flagą wyraża pogardę dla zafascynowanych Hitlerem i Putinem pisowskich uzurpatorów, szczerze tęskniąc za utraconą wolnością.

Oczywiście, jak wszędzie, tak i wśród Polaków, znaleźć można garstkę wykolejeńców, mrożkowskich chamów, gotowych poprzeć reżim za marne kilkaset judaszowych złotych, wydawanych potem na wódkę i rodzenie kolejnych niedorozwiniętych dzieci.

Kijowski jak Wałęsa

Ktoś może powiedzieć, że przesadzam. Ależ nie. Wystarczy zajrzeć do kilku dowolnie wybranych tytułów liberalnej prasy czy przejrzeć telewizyjne programy na największym prywatnym kanale, aby znaleźć tam materiały utrzymane w tym tonie. Tonie wyróżniającym się nieskrywaną pogardą nie tylko dla rządzących, ale i dla każdego, kto ośmiela się mieć odmienne zdanie.

Echa tego retorycznego ekstremizmu przenikają potem całe społeczeństwo i odbijają się w mediach społecznościowych czy podczas towarzyskich spotkań. Pogarda rodzi pogardę, na nienawiść odpowiada się nienawiścią.

I chociaż wśród buntowników nie brak zapewne ludzi szczerze wierzących w podrzucane im hasła, nie chodzi tutaj o wolność i praworządność. A jeśli nawet, to nie dla wszystkich. Przeciwnie, chodzi o utrzymanie dotychczasowej struktury społeczeństwa, w której uprzywilejowani są wyłącznie ci, którzy osiągnęli wysoką pozycję w ciągu ostatnich 25 lat.

Odmawiają oni równych praw większości społeczeństwa, którym pogardzają i po trosze się go obawiają. Dlatego tzw. obrona demokracji jest w istocie liberalno-lewicową reakcją na zachodzące zmiany społeczne, rodzajem kontrrewolucji przeprowadzanej przez doskonale dotąd prosperującą lewicową mniejszość.

„Obrońcy demokracji" uwielbiają porównywać swój bunt do rewolucji „Solidarności". Co radykalniejsi z nich widzą wręcz w liderze KOD Mateuszu Kijowskim nowego Lecha Wałęsę, choć jedyne, co obu panów łączy, to fakt, że obaj mają doradców. Przy czym wokół Wałęsy zebrały się wówczas największe nazwiska opozycji od lewicy po prawicę, a u Kijowskiego są to osoby, jak dotąd, głównie anonimowe, chyba żeby do doradców lidera KOD zaliczać polityków PO czy Nowoczesnej albo redaktorów „Gazety Wyborczej" i innych zaprzyjaźnionych mediów.

W każdym razie trudno oprzeć się wrażeniu, że dla wielu spóźnionych „obrońców demokracji" KOD jest jedyną szansą na wpisanie sobie do życiorysu „martyrologicznej karty" bojowników o wolność i dlatego gotowi są naprawdę uwierzyć w to, że walczą w wojnie na śmierć i życie ze złowrogą bestią.

W czasie gdy lewicowe elity wpadają w coraz większy trans walki z wrogiem, większość społeczeństwa – zwłaszcza ta spoza wielkich miast – żyje codziennym życiem i unika udziału w rozpętanej histerii. Gdy lewicowo-liberalne media straszą upadkiem Polski, badania opinii społecznej pokazują nie tylko niezmiennie wysokie poparcie dla rządzącej partii, ale także wzrost optymizmu wśród Polaków. Protesty „obrońców demokracji" idą zatem w poprzek nastrojów społecznych.

Zwolennicy KOD mylący własne projekcje z rzeczywistością nie zauważają w rezultacie, że ich bunt przeciw PiS jest buntem urojonym, podczas gdy bunt przeciwko komunistom w okresie „Solidarności" był buntem realnym. Na tym polega pierwsza fundamentalna różnica między rokiem 1980 a rokiem 2016.

Kaczyński jak Gomułka

Odwoływanie się do doświadczenia „Solidarności" ma również wywołać wrażenie, że obecny rząd – parafrazując słowa samego Jarosława Kaczyńskiego sprzed kilku lat – stoi po tej stronie, gdzie stało ZOMO, a buntownicy od Kijowskiego to sprzeciwiający się totalitarnemu reżimowi szlachetni demokraci. Trudno jednak kupić tę narrację.

Po pierwsze, środowiska, które wspierają dziś Kijowskiego, zrobiły w ciągu ostatnich 25 lat naprawdę wiele, aby doświadczenie „Solidarności" zmarginalizować, a sam ruch porzucić i ośmieszyć w latach 90. jako klerykalno-populistycznych przeciwników liberalnych reform. Ważny był wyłącznie Okrągły Stół i porozumienie z komunistami i to one – a nie „Solidarność" – stały się fundamentem III Rzeczypospolitej.

Jeśli ktoś odwoływał się do „Solidarności" w ostatnich latach, to nie byli to dzisiejsi apologeci Wałęsy, lecz właśnie Jarosław Kaczyński i jego nieżyjący brat Lech. Dowodem niech będzie choćby fakt, że nikt poza nimi nie pamiętał o bezimiennych bohaterach walki z komunizmem. To Lech Kaczyński jako prezydent honorował zapomnianych przez liberalno-lewicowe elity działaczy „Solidarności". Czy ktoś z dzisiejszych „obrońców demokracji" kiedykolwiek o nich pamiętał? Przeciwnie, wielu z nich uważano za prawicowych oszołomów i frustratów. Dlatego odwoływanie się dziś przez różnych pieszczochów III RP do tradycji „Solidarności" brzmi wyjątkowo fałszywie.

Po drugie nikt, nawet przeciwnik PiS – jeśli jest o zdrowych zmysłach – nie położy na jednej szali narzuconej z zewnątrz komunistycznej dyktatury i wybranego demokratyczną większością głosów rządu niepodległej Polski. Sugerowanie, że Kaczyński i Gomułka to jedna i ta sama osoba, ma chyba – w założeniu – trafić do nieświadomej najnowszej historii młodzieży. Tyle że dla młodzieży nazwisko Gomułka znaczy dziś tyle, co Czang Kaj-szek, a więc nic nie znaczy. A nawet gdyby coś znaczyło, to nie prowadziłoby do takich porównań. Bo jeśli ktoś zna historię, to z pewnością coś z niej musi rozumieć.

Skądinąd interesujące jest to przyrównywanie Kaczyńskiego do Gomułki, co może sugerować, że za tym porównaniem stoją ludzie z pokolenia Marca '68, dla których właśnie Gomułka był symbolem wszelkiego zła. Dodajmy, że wielu marcowych buntowników, zresztą bardzo dzielnych ludzi, współkształtowało niesprawiedliwy porządek III RP i stało się po 1989 roku jego beneficjentami.

Charakterystyczne jest także, że pomimo odwołań do „Solidarności" nikt z „obrońców demokracji" nie ośmiela się przyrównać Kaczyńskiego do Jaruzelskiego. A to przecież Jaruzelski był zwierzchnikiem tegoż ZOMO, które stało naprzeciw strajkujących. To Jaruzelski zniszczył ruch „Solidarności". Logiczne byłoby zatem właśnie do niego przyrównać Kaczyńskiego. Ale jak to zrobić, skoro tenże sam Jaruzelski stał się w III RP bohaterem lewicowo-liberalnych elit? Postacią może niejednoznaczną, ale – koniec końców – pozytywną. Gdyby żył, niewykluczone, że wsparłby swoim generalskim autorytetem dzisiejszych „obrońców demokracji", tak jak zrobił to inny bohater stanu wojennego – spiker komunistycznego „Dziennika Telewizyjnego" Marek Tumanowicz.

Nie. Naprawdę nie sposób nikogo przekonać, że na czele państwa stoją dziś spadkobiercy ZOMO. Jeśli ich szukać, to na pewno nie po stronie rządzącej prawicy.

Wolne wybory jak zamach stanu

„Solidarność" – ta prawdziwa, a nie urojona – walczyła ze zniewoleniem Polski. Jej przeciwnikiem był komunistyczny reżim, w którym wolność była ściśle reglamentowana. Partia miała monopol na informację, ideologię, politykę, kulturę i gospodarkę. Jaruzelski – ten bohater III RP – nie wahał się użyć czołgów przeciw własnemu krajowi, nie sprzeciwiał się użyciu broni przeciw strajkującym oraz mordowaniu opozycji przez esbeków. Brutalne interwencje i solidne pałowania urządzane społeczeństwu przez zomowców były w pierwszej połowie lat 80. polską codziennością.

Sugerowanie, że ta walka – w której bywało, że lała się prawdziwa krew – ma podobny charakter do dzisiejszych manifestacji pod siedzibą Trybunału Konstytucyjnego, gdzie parę miesięcy temu podskakiwał radośnie Roman Giertych, jest nie tylko groteskowe, ale wręcz unieważnia bohaterstwo zwykłych ludzi w okresie stanu wojennego. Warto też przypomnieć przy tej okazji, że ostatnią interwencję policji przeciwko opozycji zarządzono w okresie rządów Platformy Obywatelskiej.

Protestujący dziś „obrońcy demokracji" nie tylko nie muszą się obawiać policyjnych pał – tak jak obawiała się ich prawica za rządów PO – ale mają do dyspozycji zaprzyjaźnione media, mogą robić, co im się żywnie podoba i z tej wolności korzystają. Nie mają tylko jednego – władzy politycznej. Utracili ją jednak nie wskutek zamachu stanu, lecz na mocy decyzji większości obywateli. Ich niezadowolenie jest zrozumiałe, ale na tym – co warto przypomnieć „obrońcom demokracji" – polega właśnie ta broniona przez nich demokracja.

Zniewolenie Polski w okresie Peerelu było oczywistością dla znakomitej większości społeczeństwa. Reżim istniał dzięki sowieckim bagnetom i wykonywał polecenia płynące z Moskwy. A jakie polecenia i skąd wykonuje dzisiejszy rząd? Na to proste pytanie, nikt z „obrońców demokracji" nie zdołał dotąd odpowiedzieć. Przeciwnie, to właśnie „obrońcy demokracji" szukają pomocy na zewnątrz, co prowokuje zwolenników rządu do niezbyt eleganckich i niepotrzebnie zaostrzających sytuację porównań z Targowicą.

Tymczasem nie w Targowicy należy szukać inspiracji do tych działań, lecz właśnie w okresie stanu wojennego, gdy sankcje nałożone przez Stany Zjednoczone na peerelowski reżim i Związek Sowiecki doprowadziły w końcu do załamania gospodarczego w obozie komunistycznym.

Dziś „obrońcy demokracji" także – być może – chcieliby podobnych retorsji ze strony Unii Europejskiej. Tyle że tamte amerykańskie sankcje – choć zrujnowały nam gospodarkę – cieszyły się poparciem większości społeczeństwa, bo uderzały w znienawidzony powszechnie obcy reżim. Teraz domaganie się jakichkolwiek – niekoniecznie gospodarczych retorsji – jest uderzeniem nie tylko w demokratycznie wybrany rząd, ale i w niepodległe państwo.

Jeśli ktoś nie dostrzega tej różnicy, jest w najlepszym razie oderwany od rzeczywistości. A jeśli ją dostrzega i mimo to domaga się ukarania Polski, ten nie powinien się potem dziwić, że pod jego adresem rzucane są bardzo nieprzyjemne obelgi.

Tysiące jak miliony

„Solidarność" od KOD dzieli również przepaść w wymiarze poparcia społecznego. „Solidarność" była ruchem liczonym w milionach członków, KOD w tysiącach. Masowość „Solidarności" przekładała się również na jej wielonurtowość, choć dominujący światopoglądowo był nurt chrześcijańsko-konserwatywny, a więc taki, jaki reprezentowała większość Polaków.

KOD nie jest formacją masową. Ideowo ogranicza się przede wszystkim do środowisk lewicowo-liberalnych, czyli tych, które są najbardziej przeciwne rządom PiS. Oznacza to, że w warstwie światopoglądowej także jest raczej przeciwieństwem niż kontynuacją solidarnościowej tradycji.

Choć oficjalnie KOD nie przyznaje się do żadnej ideologii, to jednak środowiska, które nadają ton tej organizacji, nie ukrywają swoich afiliacji, łącząc postulaty antypisowskie z obroną praw mniejszości seksualnych, walką z Kościołem czy macierzyństwem. To wspierający „obrońców demokracji" prof. Zbigniew Mikołejko publicznie wyznał, że czuje się uciskany przez kobiety z małymi dziećmi, to działaczki feministyczno-lesbijskie zorganizowały żenującą awanturę podczas mszy w warszawskim kościele św. Anny, domagając się prawa do aborcji. Część osób, które protestują pod Trybunałem Konstytucyjnym, można było znaleźć na manifestacji feministycznej organizowanej pod hasłami „obrony macicy".

Czy taki program można nazwać programem ogólnonarodowym? Wskazującym – tak jak „Solidarność" – najpilniejsze potrzeby i marzenia całego społeczeństwa? Nie. Dla przeważającej części Polaków są to fanaberie zblazowanych wielkomiejskich elit, które nie rozumieją, na czym polegają realne problemy zwykłych ludzi, o czym oni marzą i czego chcą.

Dla normalnych ludzi to nie kobiety z dziećmi są wrogiem wolności, lecz ci, którzy chcieliby tym kobietom utrudnić rodzenie i wychowanie dzieci.

Liberalna lewica zdaje sobie sprawę z tego, że jej postulaty są odrzucane, dlatego gardzi społeczeństwem i nie respektuje jego decyzji, w tym także tych podjętych przy urnie wyborczej. Walka z rządzącą prawicą jest elementem tej rozgrywki.

„Solidarność" tymczasem odwoływała się do zwykłego człowieka, przywracała mu poczucie podmiotowości, godności, a także – na ile to było tylko wówczas możliwe – włączała go w obręb wspólnoty dającej bezpieczeństwo. Elementem tej wspólnoty był również szacunek do przeszłości i tradycji narodowych – w tym także do Kościoła i jego nauczania. Jej sukces polegał na tym, że nie dzieliła Polaków na obskurancką hołotę i oświeconą elitę.

Dzisiejsi „obrońcy demokracji" nie są w stanie wyjść ponad swoje ideologiczne ograniczenia. Gdyby byli w stanie to zrobić, przestaliby być „obrońcami demokracji" i staliby się zwykłą opozycją.

Porównując dzisiejszych buntowników przeciw prawicy z dawnymi buntownikami przeciw komunistom, trzeba podkreślić jeszcze jedną – fundamentalną – różnicę między nimi. Otóż o ile zalążkiem „Solidarności" była – obok walki o wolność – walka o poprawę warunków życiowych zwykłych ludzi, o tyle zalążkiem ruchu „obrońców demokracji" jest walka o władzę i wynikający z niej – czasem nie do końca świadomie – sprzeciw wobec postulatów bytowych społeczeństwa.

Jak bowiem można inaczej interpretować nieukrywane przez prominentnych stronników KOD dążenie do przywrócenia tego, co było? Twarzami manifestacji organizowanych przez KOD są najczęściej osoby utożsamiane z poprzednim systemem, gdy przywilejami obdarzano tylko akolitów władzy, a zwykłych ludzi pomijano.

Status quo jak zmiana

Nienawiść „obrońców demokracji" do programów w rodzaju 500+ czy Mieszkanie+ jest otwartym przyznaniem, że ich postulaty nie obejmują całego społeczeństwa, lecz nakierowane są wyłącznie na obronę stanu posiadania wąskiej grupy lewicowo-liberalnych wielkomiejskich elit. Obelgi, jakimi obrzucani są zwolennicy programu 500+, którym wmawia się publicznie, że są alkoholikami, dzieciorobami, leniami, to dowód pogardy w stosunku do ciężko pracujących ludzi: w tym także do próbującej związać koniec z końcem klasy średniej, małych przedsiębiorców i wchodzącej w dorosłe życie młodzieży.

Kpiny z programu bezpłatnych leków dla seniorów oznaczają brak elementarnego szacunku dla żyjących nierzadko w skrajnym ubóstwie emerytów, co jest echem słynnej wypowiedzi posłanki PO Joanny Muchy z 2011 roku, która stwierdziła, że ludzi w pewnym wieku nie opłaca się leczyć.

O ile „Solidarność" opierała się – zgodnie ze swoją nazwą – na społecznej solidarności, o tyle stronnicy KOD są tej solidarności otwartym zaprzeczeniem. Oni nie domagają się niczego dla społeczeństwa, lecz wyłącznie dla siebie samych. I jeżeli społeczeństwo tego nie rozumie i nie chce się ponownie poddać dyktatowi, to staje się przedmiotem pogardy i wyzwisk.

W całej naszej historii Polacy buntowali się wielokrotnie. Czasem z sukcesem, choć częściej ponosili porażki. Jednak cel tych buntów był zwykle jeden: dokonać zmiany na lepsze, pójść do przodu, obalić dotychczasowy porządek. Bywało tak zwłaszcza wtedy, gdy Polakom odmawiano prawa do wolnego, pokojowego wyboru. Takim buntem była m.in. „Solidarność".

Dzisiejsi buntownicy przeciw prawicowej władzy stanęli nie tylko w poprzek społecznych nastrojów, ale również w poprzek tej tradycji. Bo oni przecież nie chcą zmiany, przeciwnie – chcą cofnąć czas, chcą powrotu do tego, co było i już minęło. Pomimo że odwołują się do wolności, są jej przeciwni, bo odrzucają dokonany przy urnie wybór większości Polaków. Jeśli walczą o wolność, to wyłącznie o swoją własną, nieograniczoną potrzebami i postulatami innych. Dzisiejszy bunt jest więc w rzeczywistości buntem przeciw wolności. Buntem wielkomiejskich elit oburzonych, że muszą dzielić swoją przestrzeń z innymi.

Agnieszka Holland – wielka admiratorka KOD – powiedziała kiedyś szczerze, że „obrońcy demokracji" chcą tego, co było zawsze. Być może. Ale większość Polaków nie chce powrotu do przeszłości. Gdyby było inaczej, to wynik wyborów byłby zupełnie inny. Wypadałoby to uszanować.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdyby chcieć wyrobić sobie opinię o sytuacji w Polsce – tak jak robi to na przykład większość urzędników Unii Europejskiej – na podstawie tego, co wypisują o nas w krajowych i zagranicznych mediach środowiska liberalnej lewicy, to okazałoby się, że Polska jest w czołówce najbardziej uciemiężonych państw świata: gdzieś pomiędzy Syrią a Zimbabwe.

Bo przecież to właśnie tu w Polsce reżim uzurpujący sobie prawem kaduka władzę niszczy ostatnie reduty wolności, jakimi są wolne media, brutalnie depcze konstytucję – jedną z najlepszych na świecie, prześladuje obrońców demokracji oraz praw mniejszości, w tym zwłaszcza kobiety odrzucające macierzyństwo jako formę patriarchalnego niewolnictwa i pragnące – jak to ostatnio napisały „Wysokie Obcasy" – wyrazić swoją dumę z tego, że mają okres. Po stronie uciemiężonych elit staje – jak jeden mąż – całe społeczeństwo, które pod unijną flagą wyraża pogardę dla zafascynowanych Hitlerem i Putinem pisowskich uzurpatorów, szczerze tęskniąc za utraconą wolnością.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków