Rozmawiałem z nim, niewykluczone, żeśmy się stuknęli.
I bronił po bankiecie?
To było już po tym, gdy skończył karierę, w Monachium na mistrzostwach Europy w 1988 roku. Przydała mi się wtedy znajomość języka wyniesiona ze szkoły, zresztą po rosyjsku rozmawiałem też niedawno ze Stanisławem Czerczesowem, gdy był trenerem Legii.
Już mało kto mówi po rosyjsku.
Piękny język, nauczyłem się go, nie uwierzysz, by czytać Lermontowa w oryginale.
Jakiś kolega?
Lewoskrzydłowy Zenitu Sankt Petersburg. No tak, czasem zdarzyło się z kimś stuknąć kieliszkiem. Z Ferencem Puskasem też.
Nie wierzę.
W krakowskim hotelu Royal przy okazji meczu z okazji 75-lecia PZPN. Z węgierskiej złotej jedenastki przyjechał też Nandor Hidegkuti i Jeno Buzanszky.
Znany jesteś z przyjaźni z Kazimierzem Deyną...
Uważam go za najlepszego piłkarza w historii Polski.
A Lewandowski?
Hm, ma sukcesy klubowe, ale na razie nie osiągnął jeszcze niczego wielkiego z reprezentacją.
Boniek miał więcej niż Deyna: trzecie miejsce na mundialu, ale też europejskie puchary z Juventusem.
Hm, trochę mnie złapałeś, ale nie do końca. Pamiętaj, że Deyna nie mógł wyjechać na Zachód, wtedy, kiedy go chcieli wszyscy. Gdyby po mistrzostwach z 1974 roku, gdzie wybrano go na najlepszego zawodnika turnieju, trafił do któregoś z klubów, który go chciał: Real, Inter, Milan, AS Monaco, to zrobiłby karierę nie mniejszą niż Boniek.
Ale musiał zostać w Legii.
Pojechał dopiero, gdy miał 31 lat, i to do ligi angielskiej, do której nigdy nie powinien trafić, bo to nie była piłka dla niego. A Boniek pojechał w najlepszym wieku dla piłkarza, miał 26 lat i trafił do najlepszego wówczas klubu, w którym grało pięciu mistrzów świata plus Platini. Nie mógł lepiej wybrać.
Był skazany na sukces?
Mógł się nie sprawdzić, ale on pokazał charakter. Bo ten „widzewski charakter" to był charakter Bońka, który nigdy nie godził się z porażką, nigdy. On walczył do końca, był zawzięty i uparty, zarażał swoją sportową złością i ambicją innych.
Deyna taki nie był?
On nigdy nie podnosił głosu, był spokojny. Wystarczyło, że spojrzał, a partnerzy wiedzieli, co mają robić, to było oczywiste. Tymczasem Boniek miał charakter przywódcy, który wymaga natychmiastowego i bezwarunkowego posłuszeństwa. Dochodził swego choćby krzykiem i agresją.
Regularny terrorysta.
Jego się bali nawet koledzy z drużyny! Ale to akurat bardzo dobrze, bo ktoś, kto opie...li kolegów, w szatni jest potrzebny.
Deyna był legendą, ale typowo warszawską, nielubianą poza stolicą...
Tak jak nielubiana była Legia – wojskowy klub podkradający najlepszych piłkarzy. To stąd ta haniebna sytuacja z 1977 roku, gdy na Stadionie Śląskim w Chorzowie Deyna strzelił gola bezpośrednio z rzutu rożnego, co samo w sobie jest wydarzeniem niesamowitym, a kibice pożegnali go gwizdami. Ale to był absolutny geniusz. Na przykład taka sytuacja, bodajże z 1969 roku: sędzia dyktuje rzut wolny, mur się ustawia, Deyna strzela i gol. Sędzia bramki nie uznaje, bo nie było gwizdka, więc Deyna strzela drugi raz, w drugi róg i znów gol.
To musiało robić wrażenie.
Wiesz, tak jak się chodzi do teatru na jakichś artystów, tak na przełomie lat 60. i 70. chodziło się na Deynę. Owszem, idziemy na Legię, idziemy na Łazienkowską, ale tak naprawdę idziemy na Deynę.
Imprezowałeś z nim?
Niezbyt często. Czasem rozpijaliśmy jakąś whisky czy coś, co przywiózł z Zachodu, a czego u nas nie uświadczysz, ale to było więcej szpanu niż picia.
Często czytam, jak wielkim, niespełnionym talentem był Stanisław Terlecki.
Miał nieprawdopodobny drybling, szybkość, był przy tym bardzo inteligentnym człowiekiem. Pamiętam, jak podpuszczał dziennikarzy.
Mówił im, że czyta „Ulissesa" Joyce'a.
Pytamy go kiedyś, jak uspokaja się przed meczem, a on mówi, że najlepiej się koncentruje, słuchając muzyki Piotra Czajkowskiego. No to zastrzygłem uszami i pytam, co najbardziej lubi, a on, że VI symfonię Patetyczną. No kurczę – pomyślałem – facet wie, o czym mówi, nie dość, że studiuje historię, to jeszcze słucha Czajkowskiego!
Gdzie był haczyk?
Wtedy wszyscy go połknęliśmy, a po latach pytam go jak było z tym Czajkowskim. „Z jakim Czajkowskim?" Przypominam mu, a on w śmiech: „A wiesz, tego dnia w radiu słyszałem Czajkowskiego i mi pierwszy przyszedł do głowy. Nigdy go nie słuchałem".
Ale nie inteligencja mu przeszkodziła.
Nie, afera na Okęciu. To był 1980 rok, Polacy jechali na zgrupowanie przed meczem eliminacyjnym do mundialu w Hiszpanii z Maltą. No i w hotelu Vera Józef Młynarczyk stawił się pod wpływem, podobno napił się z jednym z dziennikarzy. Trener Kulesza chciał go zostawić za karę w kraju, ale ujęli się za nim inni piłkarze Widzewa: Boniek, Żmuda i właśnie Terlecki. Trener się ugiął, wszyscy pojechali.
Ale afera i tak wybuchła.
Wtedy prezesem PZPN był prokurator wojskowy gen. Marian Ryba, który postanowił ich wszystkich ukarać, więc ich zdyskwalifikowano. Trener, wyjątkowo przyzwoity człowiek, podał się do dymisji, Boniek i Żmuda się jakoś ukorzyli, przeprosili, a Terlecki nie. No i wszyscy pojechali na mistrzostwa, zdobyli medale, a Stanisław Terlecki już nigdy nie zagrał w reprezentacji i wyjechał do USA.
Później w ślady ojca poszedł syn Maciej, o którym nawet Wikipedia pisze, że zmarnował talent.
Wszyscy Terleccy byli równie utalentowani, co krnąbrni i uparci. Grałem z nimi w piłkę, ale to nie miało sensu. Nikomu nie podawali, ale jak już mieli piłkę, to robili z nią cuda.
Terlecki sam przyznaje, że jest alkoholikiem. Innym piłkarzem wielkiego Widzewa był wtedy Włodzimierz Smolarek.
Takiego talentu nie miał, on był samoukiem, ale nikt nie potrafił jak on biec do bramki przeciwnika po karkach obrońców.
Słynny mecz z NRD w Lipsku...
A pamiętasz, jak trzymał piłkę w narożniku podczas meczu z ZSRR w Hiszpanii? To była bajka.
To nawet mój syn każe mi pokazywać sobie na YouTubie.
Nie wierzę.
No co ty, on ma osiem lat i jego idolem jest Roberto Carlos – wszystko przez YouTube'a.
Co za czasy...
Zostawmy dzieci. Dlaczego niektóre narody grają w piłkę lepiej, a inne gorzej?
Wymyśliłeś sobie to pytanie teraz, żeby sprawić mi kłopot?
Tak.
To odpowiadam: nie wiem.
A to przepraszam, spytam kogoś innego.
Poczekaj, zastanowię się. Anglicy i Szkoci, głównie marynarze, eksportowali piłkę na cały świat i każdy naród dodawał do niej coś swojego, coś właściwego dla tych ludzi, ich charakter.
Coś mi tu nie gra. Włosi na co dzień, to modnisie i lekkoduchy, sjesta i luz, a w piłkę grają z żelazną konsekwencją w obronie.
Jest coś takiego we Włochach, że jako żołnierze nie są traktowani przesadnie serio, prawda? Podsumował ich już Franek Dolas. I to się zgadza na boisku – kopniesz Włocha, to się będzie przewracał 15 razy i odstawi tam cały spektakl tragikomiczny. A system oparty na obronie? Bo chcą wygrać, ale za bardzo się nie napracować. Oni mogą nie strzelać zbyt wielu bramek i nagle lądują w finałach mistrzostw.
Dobra, następni Niemcy. Wszyscy wiemy, jakie budzą skojarzenia.
A wiesz, że przez lata w Niemczech tępiono piłkę nożną, uważając, że odciąga chłopców od wojska, od obrony ojczyzny? I to przez lata była bardzo zacofana piłka.
Ameryka Południowa. Dlaczego grają tak świetnie technicznie? Przecież nie wszyscy zaczynali boso i na plaży.
Ale zarówno tam, jak i na południu Europy, choćby w Hiszpanii, przez większą część roku jest ciepło, boiska są suche, więc nie trzeba być tak siłowym, można się piłką bawić, popisywać, słowem – grać technicznie. I dlatego mówimy o technice brazylijskiej czy argentyńskiej, choć to już nie są tropiki, a mniej o technice niemieckiej czy brytyjskiej.
A dlaczego USA nie chce pokochać soccera?
Nie wiem, było już tyle prób. W piłce pada mało bramek, co ją dyskwalifikuje w oczach Amerykanów, którzy lubią jak się dzieje dużo i szybko, stąd fenomen koszykówki czy hokeja. Ale nie chcę tego prosto wyjaśniać, bo USA to w ogóle inny świat. Ich baseball nie przyjmie się w Polsce za Chiny, to jest dopiero nudziarstwo!
A propos Chiny – ludzi od groma i ciut-ciut. I co, nie mogą znaleźć z 20, którzy graliby w piłkę?
Nie wiem, dlaczego im to nie wychodzi, może dlatego, że wpływ Anglików był zbyt mały?
Jasne, nie to co we Lwowie i w Krakowie, prawda?
Zgoda, to słabe wytłumaczenie, bo w Indiach wpływy angielskie były, a w piłkę też nie grają.
Ty grałeś. Na jakiej pozycji?
Ponieważ grałem kiepsko, to na każdej. Grałem w klubie w Falenicy, później w reprezentacji Uniwersytetu Warszawskiego, a potem prowadziłem drużynę dziennikarzy.
Jest zdjęcie w twojej książce, jak wyprowadzasz na boisko dziennikarzy...
...Przeciwko aktorom, których kapitanem był Marian Łącz, zresztą były reprezentant Polski, piłkarz Polonii Warszawa i aktor Teatru Polskiego.
Z kim jeszcze grałeś?
Ha, oczywiście amatorsko grałem ze wszystkimi Orłami Górskiego, ważniejszymi piłkarzami Legii, na boisku przeszedłem na ty z Lucjanem Brychczym. Po jakimś moim zagraniu powiedział mi, że mogę do niego mówić Lucek, a ja wtedy dzieckiem byłem, nawet czterdziestki nie miałem.
Powiedział stuletni Stefan Szczepłek.
Niespełna stuletni. Miałem też taki fajny epizod, że na mistrzostwach Europy w 1992 roku grałem w Göteborgu w reprezentacji świata dziennikarzy przeciw oldbojom Szwecji. Nie patrz tak na mnie, nie zostałem wybrany, grał ten, kto akurat przyszedł...
...Wiesz, że psujesz opowieść, prawda?
No, ale chcę być uczciwy.
Akurat teraz ci się zebrało. No dobra, co z tymi dziennikarzami?
Naszymi przeciwnikami byli zawodnicy Szwecji, którzy grali przeciwko Polsce w 1974 roku w Niemczech. Przegraliśmy 1:3, ale jedyna bramka dla nas padła po faulu na mnie, kiedy się przewróciłem o własne nogi w polu karnym, bo już nie miałem siły biegać. A, jeszcze powiem, że rozbierałem się w jednej szatni...
...Wywiad czytają dzieci i młodzież.
Spokojnie. Na mundialu w Meksyku w 1986 roku był mecz dziennikarze Europy kontra reszta świata i rozbierałem się w szatni z Ferencem Puskasem, a przeciwko nam był Roberto Rivelino, Joao Altafini, czyli taki gwiazdor Brazylii, któremu miejsce w składzie odebrał Pele.
Mówisz, że się rozbierałeś. Nie grałeś?
Dla mnie i dla Puskasa zabrakło butów i obaj zostaliśmy na ławce... (śmiech) Ale największa plama piłkarska to w 1994 roku Puchar Narodów Afryki, gdzie w naszej drużynie miał grać mój absolutny idol Bobby Charlton, ale nie poszedłem, bo uznałem, że Charlton na pewno nie przyjdzie. No i Charlton przyszedł, a Szczepłek nie. Tego sobie nie mogę darować do dziś.
Za to trafiłeś do muzeum.
Dziękuję ci bardzo.
No, ale trafiłeś.
Nie ja, moje zbiory. Żona zawsze krzyczała, że mam w domu śmieci, bo nie potrafię się ich pozbyć, a tu się okazało, że to nie śmieci, tylko eksponaty. No i Muzeum Etnograficzne w Warszawie postanowiło połączyć folklor z futbolem. O wystawie nie ma co opowiadać, tylko trzeba ją do 30 października obejrzeć.
A co tam można zobaczyć?
Przede wszystkim, czego się można dowiedzieć. A można, oglądając historyczne koszulki, spodenki czy buty, dowiedzieć się na przykład, dlaczego Holendrzy grają w pomarańczowych koszulkach, choć ich barwy narodowe są inne, albo dlaczego Włosi występują na niebiesko. Poza tym wystawa wcale nie jest tylko o piłce, więc zapraszam wszystkich.
—rozmawiał Robert Mazurek
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95