Bo to, że pani Tychowa, tłumaczka, reżyser teatralny i filmowy (rocznik 1929), chce coś miłego powiedzieć o ojcu, jednej z najmroczniejszych postaci stalinowskiej Polski, specjalnie nie dziwi. Ale już to, że literaturoznawca, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego gładko łyka jej wynurzenia, trochę zastanawia. I nie zmienia tego rytualne potępianie „okrutnego systemu", który, zdawać by się mogło, jest nie do obrony. A jednak panu profesorowi ta sztuka prawie się udaje.
W opowieściach, jakie snuje córka Bermana (prof. Romanowski dzielnie jej w tym sekunduje), wypada on niemal rozczulająco. Zdolny chłopak z dobrej rodziny – żydowskiej, ale zasymilowanej – którego w komunizm wpędził straszny polski antysemityzm. Idealista (może fanatyczny, ale nie bądźmy małostkowi), który działał w dobrej wierze, nawet jeśli robił paskudne rzeczy. O ile robił, bo czy naprawdę wiedział, co się w podległych mu ministerstwach dzieje? Nawet jeśli wiedział, to „często łagodził okrucieństwo systemu" (słowa pana profesora). A gdy wysługiwał się Sowietom, to też z myślą o Polsce. Gdyby było inaczej, to czy recytowałby z pamięci polskich romantyków?
Ironizuję, ale trudno spokojnie czytać takie bajdurzenia o człowieku, który na przełomie lat 40. i 50. XX wieku był na absolutnym politycznym topie. Wraz z Bolesławem Bierutem i Hilarym Mincem rządził PZPR. Był ideologiem wytyczającym linię partii komunistycznej. W latach 1949–1954 podlegała mu bezpieka. Osobiście pewnie nie łamał ludziom palców i charakterów, ale za wszystko, co się działo w ubeckich kazamatach, ponosi polityczną i moralną odpowiedzialność. Czy to oznacza, że nie mógł być czułym ojcem, kochać przyrody i zwierząt? Mógł. Rzecz w proporcjach. A te są zaburzone do tego stopnia, że wywołują nie tyle już nawet oburzenie, ile rozbawienie.
Bo jak poważnie traktować laurki wystawiane przez panią Tychową towarzyszom szanownego papy, które nie doczekały się żadnego sensownego komentarza? Trzeba zaznaczyć, że ci towarzysze to członkowie KPP, przed wojną uznawanej powszechnie za moskiewską jaczejkę. Potem tworzyli PPR i Gwardię Ludową, organizacje, w których – jak określił to kiedyś któryś z historyków – rządziły układy quasi-mafijne.
Czego zaś dowiadujemy się od pani Tychowej? Bolesław Bierut (agent NKWD, pierwszy prezydent Polski Ludowej): „ (...) wielki urok osobisty i szczery, piękny uśmiech". Małgorzata Fornalska (w 1920 roku skierowana przez bolszewickie władze do roboty rewolucyjnej w Polsce): „miała pociągłą twarz i piękne oczy". Janek Krasicki (stalinowski agitator, funkcjonariusz Komsomołu, członek PPR i Gwardii Ludowej): „uroczy, piękny, ciepły, serdeczny, dobry... Miał lśniące, niebieskie oczy i lubił się uśmiechać". Kiedy prof. Romanowski wreszcie przytomnie zauważa, że ten miły człowiek był likwidatorem Bolesława Mołojca (współzałożyciel PPR), Lucyna Tychowa odpowiada rozbrajająco: „Tak, bo partia kazała. Ale wyroki na zdrajców wykonywali także chłopcy z AK". I tak dalej. Refleksje na poziomie nastolatki, którą Tychowa była w czasie wojny. Po ludzku można ją zrozumieć, od czego jednak jest Andrzej Romanowski? Trudno zgadnąć.