Jeszcze jaskrawszym symptomem kryzysu niemieckiej polityki europejskiej jest oziębienie stosunków z krajami Europy Środkowej i Wschodniej. Ten region do niedawna uznawany był za strefę wyłącznych wpływów Berlina. Niemcy przez ostatnie ćwierćwiecze bez trudu blokowały powstanie jakiejkolwiek koalicji, która mogłaby się im przeciwstawić. Przyzwyczaiły się do narzucania swojej woli słabszym klientom. Mocarstwowa hybris z reguły wywołuje reakcje. Gdy w ubiegłym roku Berlin zmusił kraje naszego regionu do przyjęcia kwot imigrantów, te zbuntowały się, wypowiedziały mu posłuszeństwo i po raz pierwszy zmontowały wspólną koalicję.
Nie lepiej wreszcie dzieje się na wschodzie. Niemcy zostały sprytnie wmanewrowane przez USA do odgrywania pierwszoplanowej roli w rozmowach na temat rozwiązania konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Próbując odgrywać rolę „uczciwego maklera", nie spełniła oczekiwań zarówno Ukraińców, jak i Rosjan. Kijów ustami swojego ambasadora w Berlinie ostro krytykował dyplomację niemiecką za uleganie wpływom Moskwy. Z kolei Kreml, chcąc osłabić pozycję kanclerz Merkel, prowadzi wobec niej otwartą wojnę informacyjną.
Pogorszenie relacji z najważniejszymi partnerami związane jest z nieskutecznością przywództwa Berlina, który nie sprostał wyzwaniom, jakie przyniosły kolejne kryzysy: zadłużeniowy, ukraiński i migracyjny.
Sny o potędze
Paradoks niemieckiej potęgi ma więc polegać na tym, że obiektywna pozycja RFN w systemie międzynarodowym jest przyczyną jej dysfunkcjonalnej polityki i niezdolności do przywództwa w Europie. Politologowie i historycy niemieccy, stawiając tezę o powrocie „kwestii niemieckiej" i półhegemonii, wskazują na warunki obiektywne, a nie subiektywne, czyli na zamierzenia elit politycznych i społeczeństwa. To wyjaśnienie może być wygodnym pretekstem dla Niemców: to nie my jesteśmy winni obecnemu kryzysowi, a konstelacja międzynarodowa w Europie.
Rodzi jednak ono podstawową wątpliwość. Dlaczego Berlin tak dobrze radzi sobie globalnie, a nie sprawdza się w swoim najbliższym regionie? Dlaczego potrafi wpasować się w porządek światowy, ale nie w europejski?
Potęga państwa to kombinacja twardej siły (hard power), na którą składają się jego ludność, gospodarka i siły zbrojne, oraz miękkiej siły (soft power), czyli – nieco rzecz upraszczając – jego atrakcyjności. Państwa, które mają potencjał, by kształtować rzeczywistość międzynarodową zgodnie ze swoimi interesami, nazywamy mocarstwami. I ze względu na zakres ich oddziaływania możemy je podzielić na trzy kategorie – na mocarstwa regionalne, kontynentalne i światowe.
Najważniejszym niemieckim zasobem twardej siły jest niewątpliwie największa w Europie i czwarta w świecie gospodarka. Jednakże, jak się rzekło, potęga w stosunkach międzynarodowych ma charakter względny. Na tle innych kontynentalnych partnerów przewaga Berlina nie jest tak wielka, jak mogłoby się wydawać. Jeśli za wskaźnik do porównań weźmiemy PKB, to okaże się, że w roku 2013 wyniósł on dla Niemiec 3455 mld dol., dla Francji – 2625 mld dol., dla Wielkiej Brytanii 2366 mld dol., a dla Włoch 1979 mld dol. (dane Banku Światowego). Jak widać, gospodarki dwóch dowolnych mocarstw europejskich są większe od niemieckiej.
Trudno znaleźć również uzasadnienie obecnej supremacji Berlina w Unii Europejskiej. Całościowe PKB UE (28 państw członkowskich) w roku 2013 wyniosło 16 560 mld dol. A zatem gospodarka niemiecka to tylko jedna piąta unijnej. Do udziałów większościowych jest więc bardzo daleko. Podobnie w perspektywie globalnej: jeśli za wskaźnik wziąć udział danego państwa w światowym PKB, to dla Stanów Zjednoczonych wynosi on 23 proc., dla Chin 11 proc., dla Japonii 8 proc., dla Niemiec 5 proc., a dla Rosji tylko 2,4 proc.
Podsumowując, wskaźniki gospodarcze predestynują RFN do pozycji mocarstwa regionalnego, i to wcale nie dominującego. Co więcej, kryzys demograficzny, a w jeszcze większym stopniu stan sił zbrojnych może budzić wątpliwości co do mocarstwowości Berlina. Skąd więc Niemcy czerpią przekonanie o swojej hegemonii?
To przekonanie ma swoje uzasadnienie nie tyle w realiach, ile raczej w zręcznej public relations Berlina. Jej skuteczność polega na tym, że nie jest ona zwykłą propagandą – oszustwem przeznaczonym dla świata zewnętrznego. Przekonanie o potencjale hegemoniczności jest, jak widać, głęboko zakorzenione w mentalności niemieckich elit.
Z liczbami nie ma co dyskutować. Obiektywnie rzecz ujmując, Niemcy nie są dziś hegemonem w Europie, ani nawet półhegemonem. Są jednym z mocarstw – co prawda najsilniejszym gospodarczo, ale słabym militarnie. Istotnym źródłem ich pozycji jest umiejętność wykorzystania struktur integracyjnych. Niemieckie elity najlepiej zrozumiały, że władza to wpływ na tworzenie wspólnych reguł. I są bezkonkurencyjne w takim ich kształtowaniu, ażeby były one zgodne z ich narodowymi interesami.
Dziś „kwestia niemiecka" w Europie nie polega więc na szczególnej pozycji RFN w systemie mocarstw. Ma bowiem charakter psychospołeczny i bierze się z przeszacowania własnej potęgi.
A zatem nie mamy do czynienia z nierozwiązywalnym dylematem rodem z greckiej tragedii. Kwestia niemiecka to nie żadne fatum. Jest ona rozwiązywalna pod warunkiem powrotu niemieckich elit do rzeczywistości. Nie jest to oczywiście proste, albowiem trudno zmienić stereotypy społecznego myślenia, szczególnie te, które trwają dobrze ponad sto lat.
Kanclerska recepta
Najbardziej trzeźwym, bo posiadającym niezwykły zmysł realizmu, politykiem w nowożytnej historii niemieckiego państwa narodowego był Otto von Bismarck. Jego sukcesy brały się z właściwego oglądu rzeczywistości międzynarodowej, a nie były skutkiem wprowadzania w życie skomplikowanych szachowych strategii czy wielkich ideologicznych wizji.
Politycy niemieccy, jak choćby Frank-Walter Steinmeier, nawiązują dziś wprost do spuścizny Żelaznego Kanclerza. Ich historyczne predylekcje nie odciskają się jednak w dyplomatycznej praktyce. W sprawach strategicznych z Berlina dochodzą nas głosy oderwane od rzeczywistości, jak choćby postulat stworzenia ściślejszej unii politycznej w Europie jako recepty na Brexit. Jednak pomimo to obecne kryzysy i narastająca izolacja na arenie międzynarodowej powodować będą, że Niemcy coraz częściej będą musieli się konfrontować z ograniczeniami swojej własnej potęgi i w konsekwencji sięgać będą po wzorowaną na Bismarcku politykę samoograniczenia.
Na czym miałaby ona dziś polegać? Aby na to odpowiedzieć, dokładniej przestudiujmy wzorzec. Niemiecki historyk Andreas Hillgruber w dziele z roku 1971 „Polityka zagraniczna Bismarcka" („Bismarcks Außenpolitik") wykazał, że pierwszy kanclerz II Rzeszy wybierał spośród trzech opcji. Pierwsza polegała na podziale stref wpływów pomiędzy mocarstwami kosztem państw małych i średnich. Druga na korzystaniu z wojny prewencyjnej, czyli niespodziewanym i wyprzedzającym uderzeniu na mocarstwo, które może być potencjalnym architektem antyniemieckiej koalicji. Wreszcie trzecia – na umiejętnym rozgrywaniu interesów innych mocarstw i przenoszeniu konfliktów między nimi na krańce Europy.
Dziś nikt o zdrowych zmysłach nie myśli o wojnie prewencyjnej jako narzędziu dyplomatycznym. Jednak pozostałe dwa sposoby samoograniczania Berlin stosuje już od dawna. Szczególne relacje z Rosją wybudowane są kosztem interesów państw środkowoeuropejskich. Z kolei dramatyczna sytuacja w obozach uchodźczych w Grecji jest przykładem przenoszenia kryzysu w stosunkach pomiędzy mocarstwami europejskimi na margines kontynentu.
Na szczęście stosowanie tych mocarstwowych metod ogranicza dziś jawność prawa międzynarodowego i zasady współpracy w ramach Unii Europejskiej. Jednak państwa małe i średnie, takie jak Polska, odczuwają ich skutki, ponieważ redukują je one do przedmiotu gier mocarstwowych.
Czy nasz kraj może wybrnąć z tej pułapki uprzedmiotowienia?
Szansa dla Polski
To będzie wymagało zmiany optyki naszego niemieckiego partnera. Wspomniany wcześniej profesor Geppert zauważył, że Niemcy dostrzegą potencjał partnerstwa z Polską, jeśli odrzucą utopię Europejskiego Państwa Federalnego. Można stąd wyciągnąć wniosek, że eurofederalizm jest jednym z narzędzi polityki mocarstwowej. I chyba rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo nasi zachodni sąsiedzi często stosowali eurofederalistyczną pałkę przeciwko próbom upodmiotowienia polskiej polityki zagranicznej.
Na tę zależność jest jeszcze inny dowód. Nie ulega wątpliwości, że podstawowym warunkiem wszelkich planów pogłębiania integracji europejskiej było istnienie francusko-niemieckiego dyrektoriatu w UE. To on pozwalał obu mocarstwom kontrolować tę organizację i dawał możliwość decydowania o strategicznych kierunkach jej rozwoju. Dla Polski zawsze stanowił przeszkodę. Oś francusko-niemiecka nie pozwalała nam na balansowanie pomiędzy obydwoma najważniejszymi partnerami kontynentalnymi. Nie mogliśmy grać na Paryż, aby wzmocnić swoją pozycję w relacjach z Berlinem, co skazywało nas na zależność od Niemiec. Te właśnie uwarunkowania tłumaczą również fakt, dlaczego nigdy w swojej historii tzw. trójkąt weimarski, czyli współpraca Polski, Niemiec i Francji, nigdy nie osiągnął żadnej istotnej geopolitycznej wagi, był tylko sposobem na ceremonialne konsultacje, podczas których nie zapadały żadne ważne decyzje dotyczące Europy.
Być może jednak ta niekorzystna konstelacja zmieni się w najbliższych latach. Kolejna próba reanimowania osi francusko-niemieckiej nie ma szans powodzenia. Straszy się nas, że w efekcie Brexitu oba państwa zawrą porozumienie i stworzą tzw. integracyjny twardy rdzeń, a Polska na zawsze pozostanie już na europejskich peryferiach. To jednak bajka o żelaznym wilku.
Twardy rdzeń, za którym przede wszystkim optują Francuzi, polegałby na stworzeniu tzw. unii transferowej. Jej celem byłoby wyrównanie poziomów rozwoju gospodarczego pomiędzy krajami bogatej północy i zadłużonego południa. Niemcy musieliby przekazywać ogromną pomoc finansową Grecji, Hiszpanii, Włochom i Francji. Skala niemieckiej pomocy dla Eurolandu byłaby nieporównywalna do dzisiejszej składki na budżet UE (1 proc. PKB). Musiałaby ja bowiem wielokrotnie przewyższać. Ale to by nie wystarczyło. Niemcy musieliby się również zgodzić na zlikwidowanie swojej nadwyżki handlowej, czyli działać świadomie na rzecz zmniejszenia konkurencyjności własnej gospodarki. Takiej decyzji jednak nie podejmie żaden niemiecki polityk, bo wyborcy natychmiast odebraliby mu władzę. Gospodarcza prosperity jest bowiem najważniejszym czynnikiem legitymizującym władzę w berlińskiej republice. Notabene, z tego powodu właśnie RFN nie może stać się dobrotliwym hegemonem.
Sprzeczności interesów pomiędzy wierzycielami z północy i dłużnikami z południa, które ujawnił kryzys wspólnej waluty, doprowadzą do fiaska próby stworzenia twardego rdzenia i wybiją z głowy politykom eurofederalistyczne utopie. Rozluźnienie procesów integracji może być dla Polski szansą. Doprowadzi do ostatecznego rozpadu osi Berlin-Paryż i da nam szansę na balansowanie pomiędzy Francją i Niemcami. Będzie okazją do wybicia się na podmiotowość, ponieważ trudno oczekiwać, że w najbliższych latach uda się nam stworzyć wektor wschodni polskiej polityki zagranicznej, bo to zakładałoby dziś niemożliwe przecież zbliżenie z Moskwą.
Ażeby skutecznie balansować między Berlinem a Paryżem, powinniśmy doprowadzić do wzrostu realnej potęgi naszego kraju w Europie. Ponieważ nie możemy liczyć na szybki wzrost ludności lub gospodarki, to pozostaje nam jedynie inwestycja w armię. W ciągu dekady jesteśmy w stanie znacząco wzmocnić nasz potencjał militarny. Chodziłoby o to, ażeby Polska nie tylko była w stanie bronić się przed potencjalnym wrogiem, ale również wysłać kilka dodatkowych brygad do państw bałtyckich czy też na flankę południowo-wschodnią (np. do Rumunii). To wymaga znacznego zwiększenia liczby żołnierzy i nakładów finansowych. Rosja wydaje 4 proc. PKB na wojsko, a w Okręgu Zachodnim graniczącym z Polską wystawia 200 tys. żołnierzy. I to te liczby winny być naszym punktem odniesienia.
Temu celowi winna służyć polska inicjatywa pogłębienia integracji polityki bezpieczeństwa i zagranicznej państw kontynentalnych. Być może – w formie wspólnej europejskiej armii. Istota naszej strategii sprowadzałaby się do tego, że dysponowalibyśmy pewną nadwyżką militarnej potęgi i moglibyśmy ją eksportować do krajów regionu. To dawałoby nam atut w grach z mocarstwami, ponieważ Niemcy ze względu na swój pacyfizm chętnie oddaliby naszemu krajowi rolę, jeśli nie lidera, to partnera w militarnym przywództwie w Europie Środkowej.
Prawdopodobne odejście niemieckich elit politycznych od paradygmatu półhegemonialnego może być największą szansą dla polskiej polityki zagranicznej. Dojdzie do niej pod warunkiem, że nasi zachodni sąsiedzi zrozumieją, że ich państwo nie ma potencjału, ażeby samodzielnie przewodzić w Europie i ponosić odpowiedzialność za walkę z narastającą spiralą kryzysową. Brak dążącego do dominacji mocarstwa spowoduje, że w szeroko rozumianym otoczeniu Polski zacznie kształtować się układ równowagi sił. Zamiast porządku jednobiegunowego (Berlin) powstanie układ multipolarny. I w nim Polska mogłaby odegrać rolę jednego z regionalnych biegunów. To pozwoli jej odgrywać podmiotową rolę w grach mocarstwowych na naszym kontynencie.
Dylemat niemieckiej potęgi polega na wyborze pomiędzy dwoma strategiami, dążeniem do hegemonii lub do układu równowagi sił. Największym paradoksem jest fakt, że projekty federalizacyjne, służące pogłębianiu integracji europejskiej, tworzyły uwarunkowania do dominacji Niemiec na kontynencie. Praktyka była więc niezgodna z teorią, która dowodziła, że przekazywanie kompetencji przez państwa narodowe instytucjom ponadnarodowym miało osłabić wpływy mocarstw. Dlatego wyjściem z obecnego kryzysu wydaje się być taka reforma Unii Europejskiej, która przywróci równowagę pomiędzy mocarstwami a krajami małymi i średnimi. A więc powrót do zasad obowiązujących przed zawarciem traktatu lizbońskiego.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95