Wracając pod koniec sierpnia do Warszawy, przejeżdżaliśmy przez Trójmiasto. Pierwszy raz widziałem wtedy strajk w PRL. W zajezdni autobusowej na trawniku siedzieli kierowcy z biało-czerwonymi opaskami na ramionach i kurzyli papierosy. Nie uśmiechali się, ich twarze były poważne, miałem wręcz wrażenie, że maluje się na nich strach, a przynajmniej niepokój.
To były czasy, kiedy jeszcze samo słowo „strajk" było zakazane, gazety pisały najwyżej o „nieuzasadnionych przerwach w pracy". Wiadomo było, że w każdej chwili milicja, a nawet wojsko, może spacyfikować protest – komunistyczna władza potrafiła wydać rozkaz strzelania do strajkujących robotników. A nawet jeśli nie, to wystarczyło, że ktoś wskazał kogoś jako prowodyra bądź nazbyt aktywnego uczestnika strajku, by zagroziło to aresztem, pałowaniem lub przynajmniej zwolnieniem z pracy.